Kordian do potęgi trzeciej

Z „Kordianem” jakoś nigdy nie było mi po drodze. W sumie nie do końca wiem, dlaczego. Bo nie mogę powiedzieć, że mnie polscy romantycy bezwarunkowo obrzydzają. Stwierdzenie, że mam problem ze Słowackim, też byłoby kłamstwem – wszak „Balladyna” to moja literacka miłość od pierwszego przeczytania. Więc czemu z tym nieszczęsnym „Kordianem” taka krzywa relacja… Może to szkolne lekturowe mielenie, które nawet najwspanialsze książki potrafi zepsuć do szczętu, podziałało tutaj aż tak. Ale z drugiej strony nie da się wykluczyć, że to po prostu nieco słabszy dramat. Dość dziwny, sprawiający słuszne wrażenie niepełnego (dla niezorientowanych – Słowacki chciał zrobić kolejne dwie części, ale nie wyszło). Jakoś zawsze brakowało mi w „Kordianie” tego nerwa III części „Dziadów”, którą to notabene Julek w swoim dziele chciał skrytykować, odgryzając się przy okazji na Mickiewiczu za hardy pojazd po jego ojczymie. Chociaż literacko wszystko zdawało się być w najlepszym porządku. I tak już zostało, że mnie ten tekst ni ziębił, ni grzał. Dlatego w podobnych nastrojach powitałam informację o robionej przy okazji 250-lecia teatru w Polsce realizacji Teatru Narodowego. Potem jednak moja ciekawość zaczęła powoli narastać. Bo w obsadzie lwia – naprawdę lwia – część zespołu aktorskiego. Za sterami reżyserskimi sam dyrektor Englert, z różnych powodów do „Kordiana” przywiązany. To nie brzmiało jak coś, co miałoby się nie udać. Co nie zmieniło faktu, że… no, były przedstawienia, na których mi jednak bardziej zależało. I to mimo rekomendacji zaufanych osób. Dlatego trzeba było poczekać do końca stycznia i do pewnego zbiegu okoliczności, który posłał mnie wtedy do stolicy.
(Jak myślicie, powinnam podziękować za wezwanie na poprawkę, której nie było? Bez tego mogłabym jeszcze długo się wybierać.)

O czym jest ta historia, chyba z grubsza wiadomo. Na największej ze scen Teatru Narodowego nie ulega ona poważniejszym zmianom. Wszystkie najistotniejsze segmenty fabuły zostały zachowane. A że czasami ułożone w nieco innej kolejności niż w oryginale? Że tu i ówdzie dołożone są fragmenty innych dzieł? To chyba dobrze, bo kolejna inscenizacja „po bożemu” idąca za literą pierwowzoru byłaby raczej nudna. Zwłaszcza, że… mało poprawne i eleganckie będzie to, co teraz powiem, ale jednak w tym przypadku Słowacki to nie Szekspir. Nie wyciśnie się wiele nowego, po raz n-ty maglując tekst w ten sam sposób tylko dlatego, że robi to się w innym czasie niż za poprzednim razem. Choć nie da się ukryć, że w warszawskim „Kordianie” podstawowe zagadnienie pozostaje takie samo, jak zawsze. Dylemat „ginąć za ojczyznę” kontra „psom szyć buty”. Tylko rozważania nad nim stają się niejednoznaczne i raczej pozbawione romantycznej górnolotności. W wywiadzie z reżyserem znalazłam jedno zdanie, które niemal kwintesencjonalnie oddaje sens całej inscenizacji: „Nie wyciągamy żadnych wniosków z niczego, kompletnie z niczego”. Tacy właśnie są Polacy tworzący sceniczny świat przedstawiony. Miejsce refleksji zajmują odruchowe wręcz zrywy, działania pełne patosu i odwoływania się do wyższych wartości, ale zupełnie pozbawione efektu. Tym bardziej żałosne, że zawsze rozbijające się na tych samych błędach i słabostkach. Ale ciii, może następnym razem się uda. Albo następnym. Albo jeszcze następnym. Otóż nie. Póki za cały plan akcji ma wystarczyć galeria tych samych, odwiecznych wręcz, ociekających wzniosłością i w gruncie rzeczy pustych symboli, Winkelried narodów może co najwyżej kręcić się w kółko, z psią zajadłością goniąc własny ogon.
A w samym środku tego bajzlu stoi Kordian. Młodzieniec, który z racji wieku ma w sobie wiarę, że coś da się zrobić i coś się zrobić powinno. Rzeczywistość przetrąci chłopcu kręgosłup. W najbardziej dosadny z możliwych sposób Kordianek dowie się, gdzie jest miejsce dla takich, jak on, w świecie, który tak naprawdę ma już wszystko gdzieś. Jeśli założymy, że wyszedł z tego wszystkiego żywy, nie będzie miał już żadnych złudzeń i młodzieńcze uniesienia wspominać będzie z ciężką, smutną pogardą. Wątek samego tytułowego bohatera jest czymś, co mnie w tej inscenizacji urzekło wyjątkowo mocno. Choć pan Englert postawił na interpretację skupioną na narodzie i to w dodatku bardzo konkretnym, można spokojnie, bez bólu i szkody dla siebie czy dla przedstawienia, odczytać to inaczej. Bardziej… ludzko. Może nie zetknęłam się w moim dotychczasowym życiu z dostateczną ilością wersji „Kordiana”, ale dostrzeżenie naszego protagonisty jako czegoś więcej niż figurki mającej coś uosabiać brzmi dla mnie wyjątkowo świeżo.


Wszystkie dalsze zdjęcia autorstwa Tomasza Urbanka, a pożyczone oczywiście ze strony Teatru: [klik!].

Skoro „Kordian” to opowieść z gruntu oparta na kontraście, postawieniu obok siebie dwóch sprzecznych ze sobą opcji, trudno jest ją w pełni przedstawić przez dominujący pryzmat jednej tylko wizji. Tak samo niełatwo jest zrzucić ją na barki tylko jednego bohatera – choć w oryginale Słowacki jak najbardziej próbuje to zrobić. Toteż w inscenizacji Teatru Narodowego Englert dokonuje czegoś, co teoretycznie wydaje się być nie do pomyślenia. Pomnaża Kordianów. Na starcie dostajemy ich trzech: dwóch młodych i starego. Później (taki mały spoiler) pojawia się sugestia, że jeszcze paru. Podobnie robi się więcej Laur i Wiolett – odpowiednio dwie i pięć. Taki pomysł na początku może sprawiać, że się człowiek będzie gubił, ale z biegiem przedstawienia nabiera on coraz większego sensu, nadając inne i ciekawe perspektywy. Poza tym jest apetyczny pod kątem plastycznym. Zresztą w ogóle warstwa wizualna jest bardzo mocną stroną „Kordiana”. Oko przyciągają nie tylko jej składniki – poszczególne kostiumy, elementy scenografii, potężne projekcje – ale chyba przede wszystkim sposób ich połączenia. Scena z Wiolettami to w tym względzie miód dla oczu, chociaż sekwencja zapasów z udziałem obu młodych Kordianów ściga ją mocno. Choć nie wszystko mnie aż tak zachwyciło od razu. Nie da się ukryć – w pierwszym odruchu wzdrygałam się na wyraźne odniesienia historyczne inne niż z czasu akcji dramatu. Ale w gruncie rzeczy nie przekraczają one żadnej nieprzyjemnej granicy. Ba, mają mocno osadzony w konwencji przedstawienia sens! Skoro przyjęta przez reżysera interpretacja wymaga żonglowania symbolami narodowymi i związanymi z nimi skojarzeniami, należałoby sięgnąć po coś bliższego współczesnemu widzowi. Wszak nazwiska przywódców powstania listopadowego wiele by mu nie powiedziały.
Jednak nie czułoby się w pełni mocy wizualności, gdyby nie równoczesna obecność na scenie… może nie całego, ale jakichś 85 procent zespołu aktorskiego Teatru Narodowego. Jak to ludzie mawiają, w kupie siła – i w „Kordianie” to sformułowanie zyskuje szczególne znaczenie. Z jednej strony wszelkie sceny zbiorowe są bardzo żywe i rozbudowane. Dzieje się dużo. Tak wiele, że to przestaje być spektakl na jedno obejrzenie, jeśli chce się wychwycić wszystko. Z drugiej strony ten pozorny chaos jest chaosem całkowicie kontrolowanym. Zero przypadku. Przy takiej masie ludzi to na serio prawdziwa sztuka.

Nie mam jednak wątpliwości. W tym tłumie jest ktoś, kto reszcie kradnie większość szoł. Kto wie, czy na dłuższą metę jednak nie całe, skoro jest pierwszą osobą, która przychodzi mi na myśl na hasło „Kordian w Narodowym”. Marcin Hycnar w roli Kordiana, opisanego w obsadzie jako „Kordian I”. Zaiste, on tu pretenduje do miana numeru jeden!
Wyobraź sobie taką sytuację. Jesteś znacznie niższy od kolegów, Matka Natura daje ci chłopięce rysy twarzy, stosunkowo drobną sylwetkę i głos tak brzmiący na nieskażony mutacją, że nawet po trzydziestce dubbingujesz nastolatków. Taki zestaw cech może być przekleństwem, pchającym ku jednej i z natury rzeczy mało twórczej szufladce. Jednak Kordian w wykonaniu Hycnara to jeden wielki żywy dowód na to, jak uczynić z tego atut. Choć trzeba podkreślić, że owa chłopięca nuta nie jest kluczem do całej roli, bo nie wszystko da się na niej zagrać. Nasz aktor dysponuje doskonałym wręcz wyczuciem, kiedy może sobie pozwolić na jazdę „po warunkach”, a kiedy nie. W efekcie otrzymujemy wspaniale wiarygodny portret nastolatka potraktowanego dość perfidną i bolesną lekcją szybkiego dorastania. Chłopca, w którym przewala się tak wielka ilość emocji, że niewielkie ciałko zdaje się z trudem je mieścić. Na tyle silnych emocji, że jak się już coś uleje, to z hukiem. Scena próby samobójczej Kordiana w tym względzie bije po twarzy podwójnie. Do tej pory w tym kraju był tylko jeden aktor, który potrafił doprowadzić mnie na skraj płaczu swoim własnym płaczem – Jarosław Góral, jako Bob Cratchit w jeleniogórskim „Scrooge’u” cicho rozpaczający nad śmiercią ukochanego syna. Po „Kordianie” jest już ich dwóch. Choć bez spazmów, bez głośnych szlochów, jedynie z drżącą dolną wargą i oczami, tyleż pełnymi łez, co przerażenia. Jedynie jakieś absolutne minimum powstrzymuje przed przyłączeniem się i krzyknięciem na całą salę: „Do kurwy nędzy, dzieciaku, odłóż ten pistolet!”. Prawdziwa moc. Najprawdziwsza.
Nie można przy tym nie wspomnieć o pewnym akcie nieprawdopodobnej odwagi w wykonaniu wyżej opisywanego. W dramacie Kordian sfruwa na chmurze z Mont Blanc – tu zalicza istny skok śmierci ze szczytu scenografii. Oczywiście w odpowiednich, ledwo dostrzegalnych dla oka zabezpieczeniach. Ale nadal pozostaje to wielkim wyczynem.

„Kordian” to – wbrew temu, co mogłoby się wydawać po poprzednim akapicie – jednak nie teatr jednego aktora. Nie brakuje nazwisk, które z różnych względów zasługują na przywołanie w kontekście tego przedstawienia. W naturalny sposób klasą samą w sobie jest „stara gwardia”: Jerzy Radziwiłowicz w roli starego Kordiana, Ewa Wiśniewska jako starsza Wioletta, Ignacy Gogolewski grający… no właśnie, dość smakowicie nieokreśloną postać. Młodsza generacja jednak nie ustępuje im kroku. Dobre wrażenie pozostawia po sobie duet Archanioła i Diabła, czyli Danuta Stenka i Mariusz Bonaszewski. Choć ona jest bardziej królewska niż anielska, a on gra jednak trochę na jedno (czarcie) kopyto, to wciąż jest to świetny, stojący na wysokim poziomie podwójny występ. Godny uwagi jest też reprezentant najmłodszego bodaj pokolenia (jeśli nie policzymy adeptów wszelkich) – Kamil Mrożek jako drugi z Kordianów. Wcale nie gorszy od Hycnara. Może po prostu nieco mniej się kleił z takim wyobrażeniem tej postaci, jakie sobie zdążyłam wyrobić. Jak się miało okazać, nie zabrakło tego wieczoru również pewnej niespodzianki. Po Mateuszu Rusinie w roli Mefistofela nie obiecywałam sobie wiele. Ot, jak wspominałam w pożegnalnym wpisie o „Zbójcach” – to, co początkowo podobało mi się w jego grze aktorskiej, z czasem okazało się być częścią maniery lub zostało całkowicie przez nią przykryte. Początek jego występu w „Kordianie” też nie wróżył najlepiej. Pierwsza scena była całkiem położona głosowo… Jednak potem tylko kręciłam głową z niedowierzaniem. Zobaczyłam kontrolowane ruchy, usłyszałam głos zupełnie nie brzmiący jak jego własny, świetnie wykorzystany zresztą w partiach wokalnych. Oto stanął przede mną wcale dobry – mimo kilku gorszych momentów – diabeł, zgrabnie wahający się pomiędzy nieco zbyt nadgorliwym pomagierem a szarą eminencją. Muszę przyznać. To było niezłe.
A Grzegorz Kwiecień śpiewał. Istotny fakt. Serio.

Z rzeczy absolutnie, totalnie subiektywnych: miłującym mocne wrażenia polecam jazdę ekstremalną pod nazwą „Weź wejściówkę i daj się wpuścić w pierwszy rząd”.* Wtedy nie ominą was takie smaczki, jak Archanioł bawiący się warkoczykiem Szatana, wszystkie szczegóły tego, jak Hycnar gra ciałem albo jak Mrożek walczy sam ze sobą i z ciężarem Radziwiłowicza, który niczym górski plecaczek trzyma się jego pleców. A Marcin Przybylski walnie wam Rejtana po kilkakroć przed samym nosem.

Więcej wrażeń niż oczekiwałam. Tak można by było podsumować moje pierwsze spotkanie z „Kordianem” w Narodowym. Jestem całkowicie pewna, że nie będzie ono ostatnim. Nie tylko dlatego, że jeszcze wiele detali zostało do odkrycia. Może oglądanie, jak mimo wszystko drętwy, lekturowy tekst ożywa na scenie, sprawiło mi tyle satysfakcji? Taki dowód na to, że jeśli ma się dobry pomysł, to da się odczarować większość zaklętej przez szkołę literatury? To też jest jakaś odpowiedź. W każdym razie „Kordiana” zobaczyć warto. Jeśli nie dla samej perspektywy literacko-narodowej, to dla porywającej warstwy wizualnej, precyzyjnej machiny scenicznej i po raz kolejny udowadniającego swoją siłę zespołu aktorskiego. Koniecznie bez czytania recenzji przed wyjściem do teatru. Przejrzałam kilka w ramach małego researchu, który zwykłam sobie robić zawsze pod koniec pisania. Zabawna lektura. Momentami trochę, jakby każdy krytyk oglądał całkiem inny spektakl…

 

* Ewentualnie „Wydaj miliony monet i wykup miejsce w pierwszym rzędzie”, ale… Nie wydaje mi się, żebyście mieli teraz wolną stówkę.

4 myśli na temat “Kordian do potęgi trzeciej”

  1. Z tego, co mówisz, był to trudny tekst tym razem. No Słowacki to nie Szekspir, a z Mickiewiczem o miano polskiego wieszcza narodowego ostro rywalizował. Z tego co mówisz, nie brakowało mu wcale tak mało :p Zresztą ja sama pamiętam z „Dziadów” i z „Kordiana” niby tak samo mało, ale z tych drugich jednak więcej. A czegoś tak urokliwego, wesołego i różnorodnego jak „Pan Tadeusz” to już totalnie nikt nie dopędzi. Ale… nooo, z tego, co piszesz, to nie tylko dodali czy uwspółcześnili, ale wręcz pojechali ostro. Kilka, że tak powiem, wersji postaci nie pojawia się chyba w ekranizacjach często, co nie? 😀 I też dużo się dzieje – a ja zawsze tego „Kordiana” kojarzyłam z jednym nudziarzem gadającym spod ściany, hehe.
    I chciałby się to wszystko zobaczyć, jak niektórzy z nich zaskakują głosem… Hm.

    1. Niby na ostro, a jednak nie do końca – w sumie nie wiem do końca, jak ten pomysł z pomnożeniem postaci potraktować, bo z jednej strony sporo zmienia, ale z drugiej nie ingeruje w sedno tekstu tak naprawdę. I chyba to jest w tym wszystkim najlepsze.

      Myślę, że z tych zaskakujących głosem obaj mają jakieś odpowiednie nagrania w Sieci, które dają jako taki ogląd sytuacji 😉

  2. Świetny wpis! Szukałam jakiejś ciekawej recenzji tej sztuki (wybieram się za trzy tygodnie, jadę pociągiem z innego miasta – głównie z powodu mojego zachwytu Hycnarem)… I właśnie takiego tekstu było mi potrzeba, teraz jestem w 100% przekonana, że muszę to zobaczyć 🙂

    1. A dziękuję bardzo 🙂 Na ten moment jestem po dwóch obejrzeniach i podtrzymuję wszystko, co napisałam – warto po stokroć! Dla Hycnara tym bardziej 😉 Miłego oglądania za trzy tygodnie!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *