Rozstania i powroty

[Dzisiaj sporo czystej prywaty będzie. Dawno tego nie grali, co nie? Dawno w ogóle niczego tu nie grali, zresztą.]

Gdyby lenistwo było smokiem, zapewne by mnie zeżarło. Ale nie jest. Na moje szczęście.

Wszędzie wokół pełno sprawek zaczętych i nie skończonych tudzież odłożonych na później, wliczając w to trzy wręcz gnijące na moim pulpicie notki blogowe, zresztą w ogóle na blogu moje nicnierobienie chyba widać najbardziej. Masa rzeczy się dzieje, ale trochę tak jakby obok, jakkolwiek głupio to nie brzmi. Ogólnie – stagnacja jak jasna dupa. I to nie, że od wczoraj, od miesiąca, paru, pół roku. Prawdę mówiąc taki stan utrzymuje się mniej więcej od października. Zmotywowanie się do 80 procent spraw, nawet takich fajnych i ciekawych, zrobiło się jakieś cholernie trudne. Może po dwóch latach polonistyczno-studenckiej napinki na trzeci rok coś we mnie stwierdziło, że pierdoli, ma dosyć i to bez sensu? Bardzo możliwe. Zwłaszcza w obliczu szczęśliwie zdanej sesji i nieco mniej szczęśliwie zdanego egzaminu licencjackiego (wciśniętego nam – nie jestem pewna, czy dobrze się stało – w miejsce pracy), totalnego braku pomysłu na to, co ze sobą zrobić potem i nie mniej totalnego poczucia, że całe te studia do tej pory z nielicznymi wyjątkami są koszmarną stratą czasu.
Taaa, to już. Chociaż nie wiem, czy trafniejszym określeniem będzie „minęło jak z bicza strzelił” czy „ciągnęło się jak guma z majtów”. Tak czy siak podejrzewam, że szacownej placówce nie udał się jej edukacyjny plan, bo miała wypuścić w świat kolejnego ynteligięta, a faktycznie wypuszcza co najwyżej człowieka z podwyższonym poziomem wkurwu. Ale może to dobrze, bo chyba z dwojga złego lepiej być wściekłym niż nieżyciowym. Myślę sobie teraz, że właśnie druga z tych rzeczy uderzyła mnie po przyjściu na te studia najmocniej – za częste i za duże oderwanie od rzeczywistości. I mówię to ja, chyba najmniej praktyczna istota w promieniu 10 kilometrów. Fajnie jest czasem się nieco odrealnić, ale bez przesady. Jeśli posłużymy się metaforą latania kilka stóp nad ziemią, polonistyka na niektórych etapach przypominała mi zapierdzielanie na wysokości stu metrów bez zapewnionego w miarę bezpiecznego lądowiska. Jak ktoś ma słabą głowę, to po którymś zawirowaniu może się mocno porzygać. Zresztą, to temat na osobną i dłuższą rozprawę. Okej, przyznaję, było trochę dobra, które bez siedzenia tam i we Wrocku ogólnie na pewno nie miałoby szans mnie spotkać (wliczając w to, wbrew oczekiwaniom, parę osób z uniwerku), ale nie-dobra po podliczeniu wszystkiego wychodzi jakby więcej. No cóż, czasami mam wrażenie, że chyba jedyne, co mi w tym wszystkim pasowało bez wątpliwości, to zniżka studencka.
Przypomnijcie mi tylko, który to powiedział, że filologia polska to świetny wybór, a studia to najlepszy czas w życiu. Jestem mu winna konkretnego kopa w dupę. Który i tak da mi ulgę wyłącznie psychiczną, bo pomimo najszczerszych chęci ucieczki od polonistyki i poszukania sobie czegoś bardziej sensownego do nauki najpewniej skończę, robiąc tam również magisterkę.

Ale faktem jest, że jednak zdarzyło się ostatnimi czasy kilka sytuacji istotnych i w jakimś stopniu przyjemnych na tyle, że wstyd byłoby o nich nie wspomnieć. Mówiąc „ostatnimi czasy” mam na myśli, że od kwietniowego występu Wyrwigroszy, ale to w sumie nie odbiega jakoś mocno od prawdy. I – co zabawne – wszystkie te historie łączą się z teatrem. No cóż, no cóż, no cóż. Pod tym względem nie do końca się zmieniłam.
Po pierwsze – 23 kwietnia. Korzystając z tego, że Wrocławski Teatr Współczesny grał ostatnią w tym sezonie transzę „Zamku”, ja miałam ochotę sobie ten spektakl odświeżyć, a Sylwia jest zawsze chętna do spotkania w tym miejscu, wylądowałam na widowni na trzecim bodaj z rzędu graniu. Całość oczywiście od poprzedniego razu zdążyła się trochę zmienić, ale nadal łączyła mnie z nią relacja pt. „Nie do końca kupuję koncepcję, ale wielbię aktorstwo co poniektórych”. Ci „poniektórzy” w przeciwieństwie do spektaklu pozostali bez zmian 😉 Jednak tym razem odrobinę ważniejsze od tego, co się działo na scenie, było to, co miało się wydarzyć poza nią. Sylwia, która pracuje w obsłudze, doskonale wie, co się gdzie w budynku znajduje i w którym miejscu należy się ustawić, aby natknąć się na wychodzących z teatru aktorów. Tak, jeśli myślicie, że zmierzam do tego, co podejrzewacie, to dobrze kombinujecie. Tego całkiem ciepłego, kwietniowego wieczora spotkałam samego Przemysława Bluszcza. Jest wspólna fotka, jest autograf na programie teatralnym, była chwila ciekawej rozmowy. Szczęśliwie nie padłam tam trupem, chociaż niewiele wcześniej byłam – jak zawsze chyba – spanikowana i święcie przekonana, że nic z tego, że nerwy mnie zniszczą i stracę kontakt ze światem w kluczowym momencie (co jest o tyle zabawne, że przez prawie ćwierć wieku mojego życia udało mi się tak naprawdę zemdleć tylko raz, bo nawet w ekstremalnych warunkach nie mam takich skłonności). Ot, człowiek do końca nie wierzył, że to się dzieje naprawdę. Ale się stało i bardzo mnie to cieszy. Powtórzę się, ale warto – w tym zdarzeniu zmieściły się chyba dwie z tych pozostałych dobrych rzeczy, które przyniosło mi studiowanie. Fajną znajomość i spotykanie IRL tych wszystkich czortów, których oglądałam z nosem przyklejonym do szklanego telewizyjnego ekranu jeszcze jako mały gimbus z długim warkoczem i w żółtym dresie z Pikachu. Chociaż tyle.
Po drugie – 25-26 kwietnia. Tym razem powróciłam do swojej tak jakby macierzystej przystani, czyli do jeleniogórskiego Teatru Norwida, w którym to cała ta moja teatralna pasja się rozpoczęła dawno temu. Nie będzie żadnym odkryciem, jeśli powiem, że częściowe, ale jednak przenosiny do Wrocławia zdecydowanie nie ułatwiły mi dalszego śledzenia działalności tego przybytku kultury w takim stopniu, w jakim czyniłam to do tej pory i że w związku z tym dosyć szybko przestałam być na bieżąco. Ale jeśli jest czas i okazja, to wpadam na jakiś spektakl. Najczęściej jeden z tych, które już widziałam i wiem, że mi się podobają, bo nowości ostatniego sezonu jakoś mnie nie skusiły jeszcze do tego stopnia, żeby przyciągnąć mnie na widownię. Z tym, że – niestety, chociaż to normalne – tych sztuk, na które biegam od ogólniaka, jest w repertuarze coraz mniej. Jedne znikają po cichu, inne zaś z hukiem i szyldem „pożegnania z tytułem”. Właśnie w ten drugi sposób w ostatni weekend kwietnia afisz opuściła farsa o charakternym tytule „Zakała”. Stało się tak, chociaż mogła spokojnie pociągnąć jeszcze długo. No cóż, nowa dyrekcja, nowe porządki, innego wytłumaczenia nie widzę. W każdym bądź razie wobec takiego dictum przy okazji tańszego pierwszego czwartku miesiąca kupiłam bilety nie na ostatni spektakl, ale na dwa ostatnie. Tak, żeby lepiej sobie zapisać całość w pamięci, bo dotychczasowe – notabene również dwa – razy to troszkę za mało. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie to, że w przeddzień pierwszego z „ostatków” wzięło mnie ostre przeziębienie, ale byłam uparta. Bateria tabletek, chusteczek, herbat z miodem, ciepłe ciuchy i stanęłam na nogi na tyle, aby móc pójść, obejrzeć całość bez przeszkadzania innym swoim smarkaniem i wrócić. Ktoś powie, że to przesada, ale ja nie żałuję. Ten piękny finisz był tego wart. Bo czy nie jest cudne obserwowanie „zielonego spektaklu”, gdzie teoretycznie nie przepadający za Pignonem Ralf bezceremonialnie go przytula, dzwonkiem w telefonie Wolfa okazują się być „Jej czarne oczy” aka hit z moich czasów gimnazjalnych, a Luiza robi byłemu mężowi awanturę o to, że ściął włosy dopiero po ich rozwodzie? Nie wspominając o tym, że Francois zamierza żonie sprezentować czerwoną koszulkę, jak to było do tej pory, ale ona faktycznie w ostatniej scenie ma ją bezczelnie wystającą spod stroju, czego NIE było do tej pory? Takie pożegnanie, na którym do łez prowadzić może tylko śmiech. To lubię, naprawdę… to lubię i sama lepiej bym tego wymyślić nie mogła.
Po trzecie – 22 czerwca. Niespełna dwa miesiące po zejściu „Zakały” z afisza czekało mnie rozstanie równie przykre, jeśli nawet nie bardziej. Tego wieczora po raz ostatni dane było mi oglądać „Kolację dla głupca”. No i mnie sentymentalnie siekło. Zresztą był ku temu powód. Trudno się gdzieś w środku po cichutku nie rozkleić, kiedy uświadamiasz sobie, że widziałaś ten spektakl 9 razy, czyli o wiele więcej niż w wypadku jakiegokolwiek innego, wliczając w to premierę i właśnie pożegnanie z tytułem. To ni mniej ni więcej oznacza, że nie tylko mogłam sobie obserwować, jak przedstawienie się zmienia, ale i ten okres, w którym było ono grane, idealnie obejmuje 4 lata z mojego życia, w dodatku dosyć specyficzne 4 lata. Przez tyyyyle czasu człowiek się potrafi przywiązać, nieprawdaż? W sumie wiele rzeczy może się w tym okresie zdarzyć. Chociażby sześć zmian obsadowych, na chwilę bądź na stałe. To oznacza dwie Christine, trzech Chevalów, dwie Marlene, dwóch Leblanców i dwóch Archambaudów. W jednym wypadku wyjątkowo nieprzyjemnie wymuszona przez życie, bo aktorce się przedwcześnie zmarło. Poza tym przydarzyć się mogła nagroda dla odtwórcy głównej roli, kilka osób, które przestały głupkowato chichotać na wcale nie śmiesznej scenie finałowej, parę kilogramów wpadek, które trzeba było ograć i masa, masa śmiejących się do rozpuku widzów. Sporo. Chociaż na tym finiszu nie było aż tak wesoło, jak na pożegnaniu z „Zakałą”, podpuszczania się nawzajem na scenie mało, a odtwórca jednej z ról zamiast grać ją jak zazwyczaj i być arcyzabawnym, próbował silić się na jakąś megaprzerysowaną intonację a’la paranienormalny profesor Minutka, co sprawiło, że w momentach, gdy powinnam się śmiać, po cichu zaciskałam pięści i modliłam się w duchu, żeby przestał. Szczęśliwie mniej więcej w połowie spektaklu to zrobił i bardzo dobrze, bo całości pociągniętej na takiej manierze chyba bym nie przeżyła. To naprawdę nie było potrzebne. Naprawdę. Ale mimo wszystko ani przez chwilę nie żałowałam, że tamtego wieczora znalazłam się na widowni. Wszelacy znawcy spraw okołoteatralnych krzywią się okropnie na farsy, ale nie mają racji. Sztuka, niezależnie od gatunku, jeśli jest dobrze zrobiona i daje ludziom szeroko rozumianą satysfakcję, zawsze się jakoś obroni. „Kolacja…” zdecydowanie do takich należała, podobnie jak „Zakała” zresztą.
Cóż można rzec więcej. To były fajne 4 lata. Dzięki.

A teraz wakacje, trochę przewidywanych wyjazdów, nadrabianie nieukończonych rzeczy wszelkich i duuuużo odpoczynku. Takie plany, a co z nich wyjdzie, to zobaczymy. I warto się na koniec pochwalić czymś jeszcze, żeby udowodnić, że nie do końca spędzałam swój czas na opierdalaniu się – w ramach projektu tłumaczenia na polski klasycznych epizodów „Doktora Who” zainicjowanego przez jedną ze stron fanowskich w Internecie pojawiły się napisy do dwuodcinkowego storyarcu „The Edge of Destruction”. Oczywiście mojego autorstwa 😀 Z lekką korektą koleżanki opiekującej się całością, ale tylko lekką, co mnie bardzo cieszy, bo nie da się ukryć, że to był mój pierwszy raz – zarówno translatorski, jak i napisowy. Jak to wyszło, możecie sobie sprawdzić tutaj: klik! Ja już szykuję się do zrobienia kolejnego, dłuższego, ale co z tego wyjdzie, to jeden Capaldi raczy wiedzieć. Tak to już ze mną niestety jest, chcę spróbować tak wielu rzeczy, że potem nad żadną nie potrafię się porządnie skupić. Ot, życie.