Gdyby ktoś pół roku temu powiedział mi, że będę się pchała na wolontariuszkę na Festiwalu Filmowym w Gdyni, pewnie bym mu nie uwierzyła. Nawet nie dlatego, że przez tyle lat samo słowo „wolontariat” przyprawiało mnie o zimne dreszcze, kojarząc się ze sprzątaniem boksów po psach albo zabawianiem dzieci w sierocińcach. Pewnego ładnego dnia okazało się bowiem, że w odpowiednich okolicznościach to niezła okazja do pracy za doświadczenie i wartościowy wpis w CV. Chociażby w Gdyni właśnie. Ale nawet to – ani dobry przykład płynący z otoczenia, czytaj od osób, które już tego spróbowały – nie było mnie w stanie przekonać przez długi czas. Znalazły się inne wykręty. Za wysokie progi, nie czuję się na siłach, takie tam. Zresztą… Sami wiecie, jak to jest. Ale zawsze musi przyjść ten pierwszy raz. Choć przełamałam się i zdecydowałam niemal w ostatniej chwili, gdzieś pod koniec okresu rekrutacji. Dostałam się… też na ostatnią chwilę, bo pierwotnie trafiłam do grupy rezerwowej, a okazja pt. „szukamy ludzi do czegośtam” nadarzyła się na jakiś tydzień przed festiwalem.
Fotki, jeżeli nie napiszę inaczej, są moje. Za ciemne czy za jasne, ale swoje własne.
W końcu nadszedł ten moment. Przejechałam niemal całą Polskę. Zadekowałam się w Gdańsku u Dominiki, która przy tej imprezie pracowała nie pierwszy raz i której jestem za dach nad głową szalenie wdzięczna. A na największym festiwalu filmowym w kraju miałam przez sześć dni… rozkładać i składać leżaki. Znaczy nie tylko (potem miałyśmy pilnować również jednego ze stoisk partnerskich), ale niewątpliwie przede wszystkim. Cóż, nie od razu Kraków zbudowano i niejeden zaczynał od pucybuta. A dbać o to, żeby ludzie mieli gdzie wylegnąć w słoneczny dzień, też ktoś przecież musiał.
Pierwsze dwa dni we względzie filmowym nie są warte opisywania, bo… to jeszcze nie festiwal. To przygotowania. Chociaż mogę stwierdzić krótko: kurz magazynów pełnych spóźnionych dostaw materiałów wszelakich, niekończące się wężyki przekładających pakunki z rąk do rąk, krew, pot, łzy i siniaki na chyba każdej możliwej kończynie. Nie ma lekko! A ktoś zapierdziela, żeby potem kto inny mógł dostać wszystko, czego potrzebuje w schludnym i odpowiednio przygotowanym miejscu. Chociaż nie oszukujmy się, co mniej odporni mogli trochę przy tej potrzebnej, ale monotonnej robocie podupaść na duchu.
Pierwszy właściwy dzień imprezy (a dla mnie ogólnie trzeci dzień pobytu w Trójmieście), to jest poniedziałek, pozwalał już z perspektywy skweru pomiędzy Gdyńskim Centrum Filmowym a Teatrem Muzycznym wypatrzeć znane z ekranów twarze. I tak miało być przez kolejne dni. Chyba, że padało, my i leżaczki pozostawaliśmy pod dachem, a znajome postaci napotykałyśmy w festiwalowych budynkach. Trochę ich było. Jedne budziły większy entuzjazm, drugie mniejszy, a trzecie raczej nikły. Chociaż nigdy nie przekraczało to jakichś szczególnych granic przyzwoitości – wszak to tylko ludzie, robiący czasem bardzo fajne rzeczy, ale nadal tylko ludzie. Team leżakowy, z którym zaprzyjaźniłam się najmocniej przez ten czas, stanowił kwartet: ja, Katarzyna, Natalia i Urszula, którego pozostałe członkinie zresztą serdecznie pozdrawiam. Wspólne krążenie po terenie i mordowanie się z kupą drewna połączonego z płótnem jednak łączy ludzi. Byli i inni wolontariusze, ale z moją pamięcią do imion i twarzy… Z góry przepraszam za pominięcie. Choć o wspólnym jedzeniu śmiesznych acz zazwyczaj smacznych zupek na tyłach jednej z restauracji czy o wysiadywaniu na wielkich schodach na piętrze GCF-u pamiętam. Że już nie wspomnę o oglądaniu czerwonego dywanu na czyimś telefonie ostatniego dnia.
Na pierwszy pokaz filmowy załapałam się we wtorek. Chyba, że policzymy odmrażanie sobie tyłka na plenerowym seansie dwóch pierwszych części „Dekalogu” podczas poniedziałkowej drugiej zmiany.* Aczkolwiek tutaj miałam raczej tylko powtórkę z obu tych filmów i okazję do utwierdzenia się w przekonaniu, że doceniam ich bystry i mało łopatologiczny pomysł oraz całkiem niezłe wykonanie, chociaż nie oddaję temu cyklowi czci boskiej, jak czynią to niektórzy. Bez urazy.
Pośród imprez towarzyszących koniecznie muszę wspomnieć o wystawie kostiumów filmowych (swoją drogą pożyczonych z wrocławskiego CeTA), umieszczonej w Muzeum Miasta Gdyni. Tutaj nie ma co opowiadać. Tutaj trzeba patrzeć i się zachwycać. Serce się kraje na myśl, ile takich skarbów przepadło bezpowrotnie, ale z drugiej strony trzeba się cieszyć, że ocalały chociaż te, które trafiły do Hali Ludowej.** Śmieszne tylko jest to, że przez pięć lat studiów w stolicy Dolnego Śląska nie zawędrowałam z wizytą do tych zbiorów ani razu.
Z bólem stwierdzam, że nie udało mi się ani jedno zdjęcie kostiumu pani Wąsowskiej z „Lalki” Hasa, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia.
Cóż mogę napisać jeszcze? Że ciekawa wystawa o MS Batory w pobliżu naszego plenerowego miejsca pracy, że różne prelekcje i inne takie, na które jednak nie dawałam rady się stawić, że różne inne eventy mniej lub bardziej dostępne… Prawda jest taka, że w kuluarach dzieje się wiele rzeczy, o których po prostu nie wypada mówić poza nimi. Parafrazując takie jedno powiedzonko: co dzieje się na Festiwalu, zostaje na Festiwalu. Czy coś. Dlatego tym, czemu poświęcę tu najwięcej miejsca, będą filmy. Częstokroć oglądane wcześniej, niż byłoby to możliwe w regularnej dystrybucji kinowej, z szansą spotkania z ich twórcami albo czymś w tym rodzaju. Wszak nie bez powodu impreza ma przymiotnik „filmowy” w nazwie, prawda?
W takim razie do boju.
Zdjęcia do filmów wszystkie podwędzone z Filmpolski.pl: [klik!].
„Sługi boże”, reż. Mariusz Gawryś, 2016.
Mam dwie wersje najkrótszej możliwej oceny tego filmu. Ta bardziej kulturalna brzmi: „Z dużej chmury mały deszcz”. Ta mniej: „Szału nie ma, dupy nie urywa”. Wychodzi na jedno. Z bardzo obiecującego pomysłu wychodzi dość rozczarowujące rozwinięcie. Oczywiście nie jest tak, że nie mamy tutaj żadnych dobrych rzeczy. Jest ich w sumie całkiem sporo. Bardzo urodziwe ujęcia Wrocławia – i przy okazji rozpoznawanie znajomych miejsc, mimo mojego okresowego nastawienia, że wolałabym o tym mieście po pięciu latach studenckiego życia zapomnieć. Ogólnie udane, całkiem apetyczne pod względem kolorów zdjęcia. Niezawodny (jak zawsze!) Henryk Talar. Michał Meyer, którego na dużym ekranie powinno być więcej. Dobry Andrzej Konopka, choć obsadzony w sumie po warunkach. Adam Woronowicz, który bodaj jako jedyny miał okazję pobawić się przy swojej roli odrobiną drobnych i dodających smaku niuansików. Do tego parę zaskoczeń w samej intrydze. Ale tylko parę. W dodatku w lwiej części takich, które w ogólnym rozrachunku nie przynoszą satysfakcji. Przyznaję, że scena pod koniec, której z wiadomych względów nie mogę opisać, wywołała we mnie coś w rodzaju „HA! Zagięliście mnie, brawo wy!”, ale tak naprawdę tylko ona. Reszta fabuły to jednak nie za bardzo spójny zlepek motywów, figur i – niestety! – schematów dobrze znanych każdemu miłośnikowi kryminałów z dowolnego medium. Twardy jak skała supermęski glina w typie samotnego wilka z obowiązkową traumą na plecach, prawie tak samo męska policjantka znikąd z tajemniczą przeszłością wepchnięta mu jako partnerka na siłę, kilka rodzajów ludzi dobrze postawionych, świat-śliczny-z-wierzchu-ale-zgniły-i-zły-w-środku, stary ksiądz, który na pewno wie dużo, fanatyk religijny w bibliotekarskim sweterku, mrohne sekrety, trochę efektownych acz nie do końca wiarygodnych manipulacji… Plus jako wisienka na torcie garść przydługawych ujęć w basenie, mających zapewne stanowić wgląd w psychikę protagonisty albo dodatek do jego charakterystyki, a de facto robiących za zapychacz czasu. Nawet zgrane kawałki da się zrealizować chociaż po części nowatorsko, ale tutaj to się nie zdarzyło. Nie dziwi mnie więc, że nawet dobrze sprawująca się większość obsady nie może wykrzesać z tego materiału nic ponad solidne, nieco tylko więcej niż poprawne aktorstwo bez fajerwerków. Bartek Topa nie rozczarowuje, ale nie można też powiedzieć, że zachwyca – sprawia wrażenie kogoś, komu nie dano do końca wyeksponować swoich umiejętności. Podobną formułkę można by wygłosić przy omawianiu bodaj każdego członka obsady. Wyjątki są dwa. Po pierwsze – Małgorzata Foremniak. Od samego początku czuć, że z jej bohaterką jest coś trochę nie tak. To ma sens w dalszej części filmu, ale i tak nie mogę się wyzbyć wrażenia, że aktorka zwyczajnie nie wiedziała, jak rozegrać sztampową i mało wiarygodną psychologicznie postać. Po drugie – Julia Kijowska. Pani należąca do grona moich osobistych numerów jeden na liście ludzi, którzy za żadne skarby świata nie powinni być aktorami. Tutaj, ku mojemu zaskoczeniu, nie należy do elementów, które mocno ciągną całość w dół, jak miało to miejsce przy chociażby „Serce, serduszko”. Oczywiście nie spodziewajcie się cudów – wszystko nadal robione jest na jednym, dość mało filozoficznym wyrazie twarzy i jednym „spirytusowym” tembrze głosu. Ale nareszcie komuś sprytnie udało się zatuszować dykcję (czy też właściwie jej brak). Bohaterka Kijowskiej jest Niemką, która nie umie do końca w język polski, tak więc wszelkie sepleny i popluwania nagle stają się uzasadnione. Tylko i tak gdy przychodzi do posługiwania się niemieckim, wyłazi szydło z worka – szczerze wątpię, aby którykolwiek rodowity Niemiec zrozumiał chociaż jedno słowo.
Podsumowując: 5/10 w skali Filmwebu. Obejrzeć można, zabić trochę czasu, ale „Sługi boże” na tle mnóstwa podobnych filmów wyróżniają się tylko tym, że to polska produkcja. Dało się na festiwalu w niektórych głosach wyczuć coś w rodzaju opinii, jakoby mimo bycia obrazem gatunkowym (czy to naprawdę taki wielki grzech?) tytuł ten miał ciągoty do bycia czymś więcej. Nie. Nie ma. To po prostu względnie przyjemne patrzydło.
Źródło: [klik!].
Konkurs Młodego Kina, II blok projekcyjny.
Trafiłam tu z przypadku i braku miejsc na pokazach „Czerwonego pająka” (którego koniec końców nie udało mi się zobaczyć podczas festiwalu), ale ogólnie nie żałowałam. O ile w pozostałych blokach prezentowano po cztery krótkie metraże ze szkół filmowych rodem, o tyle w tym pojawiło się aż pięć, więc tylko skorzystałam. Poziom? Zróżnicowany. Zaczęło się od ładnego wizualnie, ale kompletnie pozbawionego treści „Fly Alone” Klaudii Bieleckiej. Ot, dziesięć minut z życia nie budzącej sympatii panny z zespołem Tourette’a, która spotyka chłopaka zainteresowanego jedynie latawcami. I tylko urodziwie nakręcone nadmorskie widoki zwracają na siebie uwagę. Następny był „Szczękościsk” Kordiana Kądzieli, który już niemal od pierwszych minut miał się stać moim absolutnym faworytem. Jedyny wśród całej piątki mokument, w dodatku na tyle dobrze zrobiony, że dopóki moje piękne oczy nie ujrzały Marka Grabie w epizodzie, byłam święcie przekonana, że mam do czynienia z autentykiem. To się nazywa prawda ekranu! A i odpowiednio ugryziony temat bardzo przypadł mi do gustu. Mianowicie działalność performerów, którzy mając się za wielkich artystów, zachowują się jak ostatni dziwacy. Albo, posługując się przykładami z filmu – myślą, że są fajni, bo przed publicznością biją się rybą po twarzy i owijają folią spożywczą swoje gołe cielska. Trudno mi powiedzieć, ile w tym wszystkim przekąsu i wyolbrzymienia, a ile autentycznych sytuacji gdzieś zaobserwowanych (wszak sama się takiej „sztuki” naoglądałam i nasłuchałam na studiach), ale efekt końcowy jest jednoznacznie oceniający i równie jednoznacznie zabawny. Widownia wybuchała gromkim, szczerym i – co najważniejsze – wspólnym śmiechem co i rusz. A to wszystko przez lekko niespójny, stylizowany na niedokończony film zapis roku istnienia tytułowej grupy, składającej się z dwóch wiecznie nie zgadzających się ze sobą performerów z nadmiarem ambicji oraz dziewczyny, która wprawdzie nic nie kuma, ale podobno przez to ma „świeże spojrzenie”. Trzeci w kolejce tytuł, „Zagraj ze mną” Mileny Dutkowskiej, już tak nie zachwycił. W ogóle nie powalił, bo mimo (znów, chciałoby się rzec) przyjemnych dla oka zdjęć oraz paru niekiedy zabawnych pomysłów pozostaje następnym filmem w gruncie rzeczy o niczym, w którym tak naprawdę nie wiadomo, co autor chciał powiedzieć. Ale kolejne krótkometrażówki zrobiły już o wiele lepsze wrażenie. „Spotkanie” Iny Hrabarenki, choć zaczyna się jak typowy obraz o tym, jakie to życie jest szare, smutne i do dupy, w całości okazuje się być bardzo pozytywną historią, w dodatku z bardzo sympatycznym zwierzakiem w obsadzie. Blok zamykał pokaz „De Profundis” Eugeniusza Pankova, wyjątkowo zmyślnie realizującego jedną z moich ulubionych metod robienia dobrego kina – pod koniec nic nie jest takie, jakie się na początku wydawało. Z tego względu nie mogę głębiej wchodzić w szczegóły, bo zepsuję całą zabawę (niczym opis tego filmu na Filmwebie… Nie czytajcie go). Spróbuję więc tylko zachęcić. Rok 1995. Dziwna kobieta. Psycholog. A może psychiatra? Zdjęcie dwóch dziewczynek. Dom na wsi. A teraz sami sprawdźcie, o co poszło. Nie będziecie rozczarowani i chociaż jedna sekwencja pod koniec, która robi wrażenie zapchajdziury, psuje nieco klimat, całość ogląda się naprawdę dobrze i z wielkim zainteresowaniem. Jak to mawiają: niby nic, a jednak coś.
Wniosek? Pewna ilość niebanalnej świeżej krwi właśnie nadchodzi. Albo mówiąc precyzyjniej już nadeszła… Oczywiście, że nawet to, co podobało mi się najbardziej, wymaga jeszcze dopracowania. Ale jest potencjał. W dodatku duży. Powinien wystarczyć i na dobry początek i na porządny rozruch. Czekam z niecierpliwością na moment, w którym usłyszę, że jeden z moich faworytów szykuje się do wysmażenia pełnego metrażu. Oczywiście równie udanego co mniejsze formy. Zaś w ogóle najmilej by było, gdyby nie tylko jeden, a wszyscy troje. Dla tych, co lubią cyferki, w skali filmwebowej: „Fly Alone” – 3/10, „Szczękościsk” – 8/10, „Zagraj ze mną” – 5/10, „Spotkanie” i „De Profundis” – oba po 7/10.
Źródło: [klik!].
„Wielka majówka”, reż. Krzysztof Rogulski, 1981.
To dość zabawne, że na festiwalu filmowym pełnym nowości pierwszym pełnym metrażem, który naprawdę mnie ucieszył, był obraz sprzed przeszło 35 lat… No cóż. Jedną z dodatkowych atrakcji był pozakonkursowy pokaz filmów muzycznych. A że ze względów zmianowych nie było szans, abym po raz setny zobaczyła „Akademię Pana Kleksa”, doszłam do wniosku, że może to najlepsza okazja, aby wreszcie obejrzeć „Wielką majówkę”. Porządnie. Nie na wyrywki, nie na zasadzie „a bo kiedyś tam widziałam, ale już nie pamiętam”. Były trzy ważne powody. W kolejności przypadkowej: piosenki Maanamu, lata 80. i młodziutki Zbigniew Zamachowski. Jak się okazało, wszystkie sprawiły (choć nie jako jedyne), że ten seans był dla mnie naprawdę czymś. O nieprawdopodobnie pięknych kompozycjach pana Jackowskiego z fantastycznym wokalem pani Jackowskiej mówić dużo nie trzeba. Mimo, że utwory Maanamu nie były jedynymi, które pojawiły się na ścieżce dźwiękowej, to nie oszukujmy się – właśnie one budowały klimat filmu. Zwłaszcza „Ta noc do innych jest niepodobna”. Kawałek, który chyba już nigdy nie przestanie mi się kojarzyć z „Wielką majówką”, a zwłaszcza ze sceną, w której główni bohaterowie prują przez miasto na rowerach. Pomijając zupełnie to, że ta wspaniała piosenka to robak uszny, bo wchodzi do głowy i przez długi czas po obejrzeniu nie chce wyjść. Ale nie da się ukryć, że to w sumie bardzo przyjemne. Obecność takiej, a nie innej muzyki wiąże się z czasem akcji. Film jest z 1981 roku, czyli z początku lat 80., więc teoretycznie powinien w wielu aspektach tkwić jeszcze w dekadzie wcześniejszej. Ale tak nie jest. Trudno mi będzie to konkretnie opisać, ale… Czuje się, że ten obraz we wszystkim trzyma się tamtego „tu i teraz”. Zwłaszcza, że istotne jest w nim tło społeczne. Obyczajowe, nie polityczne! Co jest bardzo szczególne, bo niestety w tamtym okresie bardzo wiele obrazów skażonych było jakimś przeraźliwie błędnym przeświadczeniem pewnej grupy twórców, że wszyscy co do jednego, od profesora po ciecia, chcą walczyć z systemem i wszystko kręci się wyłącznie wokół tego. Otóż nie. Nie kręciło się. Historia Ryśka, który ucieka z domu dziecka i nie może wrócić do klepiącego biedę ojca oraz Julka, który z kolei ucieka przed zwaleniem na siebie konsekwencji przewin kolegów z Ochotniczej Straży Pożarnej, zapewne mogłaby się rozegrać w każdym czasie. Jej trzon byłby taki sam, jedynie detale inne. Ale że została wymyślona w roku pańskim ’81, stała się swoistą fotografią tego fragmentu codzienności. Realiów życia, mody, obyczajów, muzyki. Ówczesnej Warszawy. Najmodniejszego w mieście hotelu Victoria. Zakładu naprawy maszyn do pisania, którego dzisiaj ze świecą szukać. Placów budowy wielkich wieżowców. Sklepów i knajp. W takim otoczeniu z tym większym zainteresowaniem obserwuje się przyjaźń głównych bohaterów. Ale z drugiej strony pomimo ubranka rodem z innej epoki i jego dużego wpływu na całokształt przekaz płynący z ekranu pozostał świeży i aktualny. Odrzucić to, co nas przydusza i ogranicza, sięgać po więcej, spełniać marzenia – nawet najbardziej przyziemne i doraźne. Bez przywiązywania się do dóbr materialnych. Czy dzisiaj to nie brzmi jeszcze mocniej? Wracając do bohaterów, pozostaję całkiem zaskoczona tymi dwiema kreacjami aktorskimi, chociaż do tej pory wydawało mi się, że dość dobrze znam możliwości odtwórców tych ról. Z jednej strony Zbigniew Zamachowski jako Rysiek. Są aktorzy, którzy w wieku dojrzałym budzą szacunek, ale z kolei w młodym – zwyczajny, dzieckiem podszyty rozczul pospolity. Zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z tym panem. Niskim, natenczas dość drobnym, zawsze wyglądającym na młodszego niż jest. Przy tym konkretnym bohaterze to nie pozostawało bez wpływu. Dołożyło dodatkową porcyjkę wiarygodności chłopcu naiwnemu i w gruncie rzeczy wciąż niewinnemu, nie tylko w najbardziej dosłownym i dosadnym sensie. Kontrastuje to z postacią Julka – zadziornego, pewnego siebie, sięgającego po życie na bezczelu i biorącego je pełnymi garściami. Jan Piechociński gra starszego z chłopców… jakby to nazwać… na szeroko. Jest w nim coś bezwzględnie szczerego, chociaż przez cały film widzimy, jak kłamie i kręci. Trudno to precyzyjnie opisać. Może jest w tym jakieś odbicie otwartości na nowe doświadczenia, jaką ma Julek? Jego sposób patrzenia na wszystko, pragnienie sięgania wyżej? Polepszanie świata na odległość wyciągniętej ręki, skoro całego się nie da i cały nie za bardzo na to zasługuje? Można by rzec, że ta postać jest w jakimś stopniu kwintesencją całego filmu. Tylko smutno się robi, kiedy człowiek sobie przypomni, jakie były dalsze aktorskie losy pana Piechocińskiego. Z takim potencjałem i tak w pamięci ogółu pozostaje odtwórcą jednej roli w komedii sprzed stu lat, który skończył w „Klanie”. Swoją drogą trzeba powiedzieć, że ogólnie obsada w całości jest bardzo mocnym elementem „Wielkiej majówki”. Same duże nazwiska. Chociażby Kłosowski, Michnikowski, Wołłejko, Kryszak… Ujmijmy to krótko – jeżeli serio interesujesz się polskim kinem i jego aktorami, to 95,5 procent castu z czołówki powinno brzmieć dla ciebie znajomo.
Choć świat widziany przez pryzmat „Wielkiej majówki” nie jest szczególnie piękny, a bohaterów za ich niewielkie w ogólnym rozrachunku przewinienia sądzą przysłowiowe kurwy i złodzieje, śmiem twierdzić, że ten film nastraja optymistycznie. Myślę, że to był obraz, którego teraz mi było potrzeba i który również wielu innym widzom, jak to mawiają, zrobiłby dobrze. Na pewno „Wielka majówka” jest warta 8 gwiazdek na 10 i pozytywnych recenzji bardziej wyrafinowanych niż mój mały blogowy akapicik. Bo mimo wszystkich swoich atutów i jakiegoś tam funkcjonowania w ludzkiej pamięci mam wrażenie, że ten film trochę jakby nie istnieje. Bo to „tylko” produkcja telewizyjna? Bo jej twórcą nie jest jeden z tych znanych i uznanych reżyserów? Nie wiem. Ale za to jestem pewna jednego. Słowa Julka o tym, że „życie powinno być inne, lepsze, piękne”, to nie tylko mocno motywujący tekst na owo życie. To też – w kontekście okoliczności, w jakich odbywał się mój seans – cenna wskazówka dla państwa filmowców. Żeby nie przekarmiali już nas tak przygnębieniem i poczuciem beznadziei, bo na dłuższą metę nie o to chodzi.
Źródło: [klik!].
„Plac zabaw”, reż. Bartosz M. Kowalski, 2016.
Drugi seans z przypadku. Okazało się bowiem, że „Wołyń” jest – obok „Ostatniej rodziny” – jednym z festiwalowych najgorętszych tytułów i kolejki na niego są długie jak po mięso (w kontekście tego pierwszego to brzmi trochę jak czarny humor). Więc znów wzięłam to, co było. I prawdę mówiąc przez większość seansu żałowałam. Bo co tu mamy? Jeszcze jeden obrazek z cyklu „ciężkie życie”, gdzie najurodziwsze lokacje sprawiają wrażenie nieprzyjemnych, wszyscy ludzie są smutni i zmęczeni, a nawet dzieci zachowują się wulgarnie i zupełnie nieodpowiednio do swojego wieku. Tylko muzyka wyjątkowo zacna, z dużą ilością energicznych skrzypiec. No niestety, filmy o problemach nastolatków nie obchodzą mnie szczególnie, zwłaszcza o takich, które IMHO są cholernie wydumane, bo jakoś nie przypominam sobie, abym ja ponad dekadę temu przez takie rzeczy przechodziła. Ogólnie nuda, marazm, wizja trzech gwiazdek na dziesięć i takie tam.
Tylko, że potem następuje kulminacja, która stawia wszystko na głowie, wypycha wszystko, co się do tej pory wydarzyło, na dalszy plan i co wrażliwszym widzom jeży włos na różnych częściach ciała. Mimo tego, że ja od pewnego momentu – przynajmniej teoretycznie – niespodzianki nie miałam. Nie wiem, jak reszta sali, ale gdy tylko na horyzoncie pojawił się kolejny bohater, od razu w pamięci otworzyła mi się odpowiednia szufladka. Cały finał jest oczywistym nawiązaniem do brytyjskiej sprawy sprzed ponad 20 lat, naturalnie ze zmienionymi szczegółami, więc początkowo zastanawiałam się, czy jest sens odgrzebywać rzecz tyleż głośną i dla opinii publicznej szokującą, co już przebrzmiałą. Nadal nie wiem, czy był, ale twórcy zabili mi solidnego ćwieka. Do ostatnich sekund nie wierzyłam, że pewne rzeczy pokażą na ekranie. Pokazali. W czasach, gdy mam ciągłe wrażenie, że polscy filmowcy boją się nadmiernie brutalnych sekwencji, a typowa scena przemocy ogranicza się do góra kilku ciosów sprzedawanych jakiemuś aktorowi czy aktorce, oni serwują kilkunastominutowy pokaz bez cienia taryfy ulgowej. W dodatku z tak wprawnym użyciem efektów specjalnych, że oku laika trudno będzie wychwycić, gdzie się zaczynają i gdzie kończą (w przeciwieństwie do chociażby jednego z fragmentów „Sług bożych”, który wręcz zionął grafiką komputerową na poziomie rekonstrukcji z niesławnego dokumentalnego „Czarnego serialu”). Akt bezsensownej brutalności, podeptanie obyczajowej świętości, naruszenie tabu – niezdrowo fascynująca to mieszanka. I choć zaangażowani w to wszystko bohaterowie wcześniejszymi scenami zyskują pewne wytłumaczenie swoich działań, którego w rzeczywistości chyba nawet nie próbowano szukać, w wynaturzonych emocjach kulminacji to chyba nie ma już żadnego znaczenia.
Dość to śmieszne, pomnażać ocenę całego filmu za finał, ale muszę to tu zrobić. 6/10, czyli o całe trzy więcej, niż planowałam. Trzeba pochwalić to, że twórcy mają jaja i zmierzyli się z wziętą z życia historyjką niemal w takiej formie, w jakiej się wydarzyła, a nie szukali łagodzących ją półśrodków. Boję się tylko dwóch rzeczy. Raz, że przez końcówkę obraz może mieć problemy w dystrybucji. Dwa, że matka jednej ze związanych z oryginalną sprawą osób zbija majątek na pozywaniu autorów wszelakich filmów, gier i seriali, w których dostrzeże chociażby cień podobieństwa do losu jej syneczka. I to nie tylko na terenie Zjednoczonego Królestwa – udało jej się w swoim czasie zablokować realizację pewnej amerykańskiej opery mydlanej, która chciała wprowadzić odrobinę podobny wątek. Ekipo „Placu zabaw”, proszę, miejcie się na baczności!
Źródło: [klik!].
„Wołyń”, reż. Wojciech Smarzowski, 2016.
No i macie. Jednak się dochrapałam. Sama radość, prawda? Oczywiście, żeby nie było tak słodko, w środku seansu musiałam dostać telefon, który wyciągnął mnie z sali do roboty na dobre pół godziny. Jak się potem okazało, kluczowe pół godziny. Trudno jest mi więc oceniać film, skoro urwało mi jego dość znaczny i znaczący fragment. Ale z drugiej strony grzech nie napisać chociaż kilku słów o całej reszcie. I to wcale nie wyłącznie dlatego, że udało mi się obejrzeć „Wołyń” na przeszło trzy tygodnie przed oficjalną datą premiery. Nie będzie to stwierdzenie ani zbyt eleganckie ani zbyt popularne, ale historyczny aspekt nie miał dla mnie większego znaczenia, choć historią interesuję się dość mocno. Męczą mnie bardzo kolejne filmy skupiające się na tym, jak bardzo w różnych okresach dziejowych Polacy dostawali po dupie od innych nacji. Ewentualnie od siebie samych. Ani to pouczające (bo nie umiemy uczyć się na własnych błędach) ani krzepiące. Ale – zresztą podobnie jak w przypadku „Placu zabaw” – miałam w sobie wiele ciekawości, jakkolwiek teraz nieco bardziej rozłożonej w czasie niż przy dziełku Kowalskiego. Ciekawości dotyczącej tego, czy komuś tu wystarczy odwagi, aby pokazać brutalną przemoc. Wbrew jakieś powszechnej niechęci krajowych twórców i krytyków wszelkich, widzących w takich posunięciach w filmie jedynie tani chwyt, epatowanie i pozbawioną głębszej refleksji eksploatację oraz unikających ich jak ognia. Tylko, że czasami pewnych fabuł nie da się dobrze opowiedzieć bez tego. Bo są takie historie, które łagodzone na siłę zamiast stawać się dobrymi filmami, zmieniają się w rzeczy miałkie i nieprzekonujące, pozbawione jakiegokolwiek oddziaływania na widza. O to ostatnie „Wołynia” oskarżyć nie sposób. Miałam z pierwszej ręki relacje tych, którzy wyszli z seansu i nie wrócili, bo stwierdzili, że to dla nich zbyt wiele. Nie wspominam już o gorących dyskusjach kuluarowych pomiędzy tymi, którzy dotrwali. Czy byłoby tak bez ekranowego rozlewu krwi albo przy jedynie symbolicznym go zaznaczeniu? Nie sądzę. Daleka jestem od nagłego zostania fanką Smarzowskiego – po obejrzeniu „Wesela” odrzuciło mnie na tyle mocno, że nie miałam już ochoty dawać temu twórcy kolejnej szansy, a urywki jego kolejnych obrazów, na które czasem wpadałam, tylko mnie w takim przekonaniu utwierdzały. Ale trzeba oddać mu honor – pan się nie bał i dowalił. W dodatku w taki sposób, że chyba nikt nie będzie mógł cisnąć w niego przytaczanymi przeze mnie wcześniej zarzutami. Jest konkretna fabuła? Jest. Mamy porządne wykonanie – w zdjęciach, kostiumach, charakteryzacji? O tak, zwłaszcza w tej ostatniej, zdecydowanie zasługującej na otrzymaną ostatniego dnia nagrodę. Dostajemy aktorstwo na odpowiednim poziomie? W dużej mierze. Tu idzie kolejna niepopularna opinia, mianowicie moje absolutne niezrozumienie wobec entuzjazmu otaczającego występ Michaliny Łabacz i przyznanej jej koniec końców nagrody za debiut aktorski. Z mojej perspektywy pod kątem gry była tylko poprawna, zwłaszcza na tle innych. Jeżeli jej rolą miało być to, aby najpierw ładnie wyglądać, a potem pozwolić ową ładność swoją zbrukać, obrazowo oddając koniec niewinności i początek absolutnej rzezi, to owszem, udało się. Ale podejrzewam, że w założeniu chodziło jednak o coś więcej. A tego czegoś nie otrzymałam. O to postarała się reszta obsady, głównie ta nieco dojrzalsza wiekiem i doświadczeniem – Jakubik, Braciak, Kuna, Chabior, Sapryk… Szczere i pełnokrwiste (he, he) postacie, bez podręcznikowego upiększenia i bez syndromu papierowej kukiełki symbolizującej ideę, a nie charakter, który to jest problemem lwiej części naszych filmów historycznych. Pozostaje mi tylko ubolewać nad tym, że nie było mi dane zobaczyć w całości roli Marcina Sztabińskiego, który podobno naprawdę dał popalić, ale dzięki temu mam dodatkową motywację, aby wybrać się do kina i obejrzeć „Wołyń” jeszcze raz a porządnie. Chociaż były momenty z gatunku „nie jestem zaskoczona”, chociażby motyw z progiem (zobaczcie, zrozumiecie), który choć udany, był przewidywalny, czy śmieszki z tego, że Jan Aleksandrowicz może w filmie grać tylko chuliganów albo Rosjan. No, ale nikt nie jest doskonały, a i na wrażenia z całokształtu nie powinno to aż tak rzutować. Wszak na ekranie tyle się dzieje, że takie potknięcia i zająknięcia szybko ulatują z pamięci.
Zamiast podsumowania (bo nieukończonego przez siebie filmu ocenić w numerkach nie mogę) mały śmieszek. Zostałam wyciągnięta z kinowej sali w tym momencie, w którym bohater grany przez Arkadiusza Jakubika – uwaga, spoiler, choć w sumie nie do końca – już nie żyje. Wychodzę na skwer, rozkładam z Ulą leżaczki i widzę, że jakaś ekipa na tych już stojących robi wywiad. Z kim? Z Arkadiuszem Jakubikiem, jak najbardziej żywym i w jednym kawałku. Magia kina… albo po prostu filmy kłamią.
I tyle. Tak było. Tu sześciogodzinna zmiana w pracy, tu całkiem turystyczne wędrowanie po okolicy, tu siedzenie w kinie. Tego ostatniego ponoć u mnie nie było tak wiele, jak zwykle bywa u wolontariuszy. Z drugiej strony nawet najlepsze filmy nie mogłyby sprawić, abym odmówiła sobie przyjemności zwiedzenia zupełnie nowego dla mnie miejsca. Zresztą, ile godzin można siedzieć w ciemnej sali, choćby miała i duży ekran? Niewiele. Morze woła! Plaża! Molo Południowe ze statkami! Miasto!
Co widziałam, to moje, co przeżyłam, co usłyszałam (często do wiadomości wyłącznie własnej) i kogo poznałam, to też. Co się nazłościłam i nasmuciłam również, bo przecież nie ma rzeczy idealnych i też nie wszystko poszło do końca po mojej myśli. Ale byłam w Gdyni na Festiwalu Filmowym, mogę się tym chwalić na prawo i lewo, a w dodatku wpisać sobie w papiery, że na coś się na nim przydałam. I chociaż na ten moment nie mam pewności, czy będę chciała to powtórzyć za rok, to… no cholera, zaliczyłam Gdynię. Filmową Gdynię.
Fajnie było to wszystko zobaczyć. Ale przyznam, że jeszcze fajniej by było przyjechać jako twórca ze swoim własnym filmem. Może kiedyś, kto wie…
* Ula, jesteśmy wielkie, że to wytrzymałyśmy.
** Dla mnie na wieki wieków to jest Hala Ludowa, a nie żadnego Stulecia, koniec, kropka.