Pierwszy tydzień czerwca 2019. Już wiem, że mam gdzie mieszkać w Warszawie. Dzień wcześniej ostatecznie opuściłam progi miejsca, w którym przepracowałam ostatnie siedem miesięcy. Nie ukrywam, że z ulgą – mimo fantastycznego zespołu to nigdy nie była robota dla mnie. Jak najlepiej uczcić moment nagłego poczucia wolności i nadchodzących perspektyw? Oczywiście wizytą w teatrze. Najlepiej w tym, jak to zwykłam mawiać, macierzystym. Choć po obronie i powrocie do Jeleniej Góry obiecywałam sobie, że Teatr imienia Cypriana Kamila Norwida będę odwiedzać częściej, różnorakie okoliczności pozwoliły na zaledwie cztery wizyty od tamtej pory, czyli w przeciągu roku. Drugi raz na „Najdroższym”, czwarty na „Mężu mojej żony” oraz pierwsze obejrzenia dwóch realizacji: „Szalonych nożyczek” oraz „Seksu dla opornych”. To ten ostatni tytuł wybrałam sobie jako swoiste tymczasowe pożegnanie z Jelenią przed przeprowadzką do stolicy.
Jest w Teatrze Norwida coś takiego, jak Scena Inicjatyw Aktorskich. Małe, kameralne inscenizacje na maks trzy osoby, powstające najczęściej na zasadzie aktorów zgłaszających się do jakiegoś reżysera z tekstem, który im się spodobał. W ten sposób narodziło się kilka jeleniogórskich tytułów, które zdarzyło mi się tu opisywać: „Na pełnym morzu”, „Wódka z rumem”, „Novecento”, „Mąż mojej żony”… Jak możecie się domyślić, „Seks dla opornych” również powstał dzięki takiej inicjatywie. Tekst Michele Riml jest dość popularny w Polsce – a przynajmniej tak wnioskuję po ilości inscenizacji, które na jego podstawie powstały w ostatnich latach. Najbardziej znana jest oczywiście ta pierwsza, warszawsko-gdańska, z Dorotą Kolak i Mirosławem Baką. Ale to wcale nie znaczy, że nie powinniśmy pochylać się nad pozostałymi.
Alice i Henry to małżeństwo z ponad kilkunastoletnim stażem i trójką dzieci. Postanawiają spędzić weekend w luksusowym hotelu, żeby ożywić swoje zastane pożycie. Chociaż liczba mnoga nie jest tu zbyt na miejscu – właściwie wszystko wymyśliła Alice, która uważa, że wyjazd i podążanie za radami z poradnika „Seks dla opornych” (który buchnęła z lokalnej biblioteki) to doskonały pomysł. Ona robi wszystko, by wprowadzić podręcznikowe zadania w czyn i nakręcić odpowiednią atmosferę. On pozostaje niezbyt zachwycony może i ładnym, ale niepraktycznym wystrojem oraz wyposażeniem hotelu, zwłaszcza ręcznikami.
Jeżeli ktoś, sugerując się chwytliwym tytułem, spodziewa się sztuki pikantnej i wyzywającej, srogo się zawiedzie. Choć to historia o szeroko pojętym współżyciu, nie jest wulgarna ani nic – nawet w scenie, gdy Alice jako domina siłuje się z niecenzuralnymi słowami, nijak nie chcącymi przejść jej przez gardło. W toku akcji okaże się zresztą, że ów tytułowy seks nie będzie kluczem do wszystkiego, a jedynie pretekstem, żeby nasi bohaterowie zastanowili się nad swoim związkiem oraz wkładem weń każdego z osobna. Dlatego w pewnym momencie, po pierwszej połowie, do tej pory raczej humorystyczna atmosfera historii poważnieje. Wtedy tempo trochę siada, ale to nic. Uniwersalność spostrzeżeń oraz to, co odtwórcy ról głównych i jedynych robią ze swoimi postaciami, rekompensuje tę w gruncie rzeczy niewielką niedogodność.
Bo „Seks dla opornych” to taki rodzaj tekstu, którego w realizacji nie da się oceniać w oderwaniu od obsady. Sama w sobie komedia Riml nie jest ani szczególnie odkrywcza treściowo ani finezyjna pod kątem formy. Cała nadzieja zawsze pozostaje w aktorach i tym, co oni z tej całej historii wyrzeźbią wraz z reżyserem. O ile grającego Henry’ego Jacka Grondowego widziałam już na scenie niezliczoną ilość razy i mogłam brnąć w temat właściwie w ciemno, o tyle w wypadku wcielającej się w postać Alice Magdaleny Dąbrowskiej sytuacja była totalnie inna. Znałam ją do tej pory jedynie z występów ekranowych – chociażby w „Biurze kryminalnym”, w którym podobała mi się, czy w „Glinie”, gdzie… Cóż. Beata, „podwójna wdowa”, była napisana naprawdę koszmarnie jak na standardy tego skądinąd wybitnego serialu, z wielką szkodą dla aktorki, nie będącej w stanie w żaden sposób zrehabilitować bohaterki – o której dość powiedzieć, że trafnie określiła się w jednym odcinku mianem nie czarnej wdowy, a „czarnej dziwki”. No po prostu ten rodzaj postaci, którą w realnym życiu miałoby się ochotę rozstrzelać w trybie pilnym bez procesu, a w najlżejszym przypadku opluć. Tym przyjemniej było zobaczyć panią Dąbrowską w roli zdecydowanie milszej, a z pewnością dającej większe możliwości wykazania się. Bo okazało się, że tutaj jest absolutnie przeurocza.
Można powiedzieć, że bohaterowie „Seksu dla opornych” zestawieni zostali – starym, sprawdzonym sposobem – na zasadzie przeciwieństwa. Na dzień dobry układ wydaje się jasny. Alice Dąbrowskiej jest tą fajniejszą, aktywną, z inicjatywą. Henry Grondowego z kolei wydaje się trochę januszowaty, pasywny, totalnie niczym nie zainteresowany. Szala sympatii widza przechyla się na jej stronę. Ale potem się okazuje, że to nie jest takie proste. Alice z biegiem akcji ujawnia rysy brzydkiego egoizmu. Trudno jest jej wyjść poza mantrę „ja, mnie, moje”. Paradoksalnie to właśnie ona, czyli ta połówka, która często wygłasza teksty o wspólnej pracy nad naprawą związku, zdaje się odpychać od siebie jakąkolwiek odpowiedzialność za małżeński kryzys, obwiniając o to resztę świata – męża, telewizję, reklamy kremów, kolorowe magazyny. Za to Henry okazuje się nie być tak obojętnym, jak się wydawało. Ma swoje motywacje oraz potrzeby. Skromne i nieskomplikowane, jak żona czekająca z obiadem oraz potrafiąca uszanować jego chęć odpoczynku po pracy. Tylko że do tej pory nie potrafił o nich mówić. Albo zwyczajnie nikt go nie pytał, zwłaszcza że zapewne Alice była bardziej zajęta swoim punktem widzenia – a przynajmniej taki wniosek można wyciągnąć z tego, co oglądamy. Nie dostrzegła więc jednej ważnej rzeczy: brak efektownych, romantycznych gestów wcale nie oznacza, że Henry’emu nie zależy na niej i ich małżeństwie. To wszystko wyczytamy nie tylko z tekstu sztuki, ale również z tego, co między słowami umieszczają aktorzy. Subtelnie, autentycznie, bez przerysowania, które sugerowałaby komediowa otoczka tej sztuki – bo i w sumie to nie jest do końca komedia, a już na pewno nie taka w żywiołowym, niemal farsowym klimacie. Dzięki takim dostosowanym do literackiego pierwowzoru środkom aktorskim nie trzeba nikogo zbyt długo przekonywać do wiarygodności zarówno postaci, jak również ich dylematów.
Co dobrego ma jeszcze w sobie jeleniogórska wersja „Seksu dla opornych” oprócz tego? Zabawne pomysły inscenizacyjne, jak chociażby dwie walizki stojące na scenie – wiadomo, do kogo należy ta większa. Bardzo udaną oprawę muzyczną. I chyba przede wszystkim okazjonalne elementy oparte na interakcjach z publicznością. Bohaterowie proszą widzów o radę w kwestii wyboru przedmiotu, który może zastąpić opaskę na oczy albo konsultują się z nimi, poszukując zdrobniałych określeń na części intymne. Czyli… No i właśnie, tutaj mści się na mnie robienie nie zawsze szczegółowych notatek oraz pisanie o przedstawieniach całymi miesiącami po fakcie – „imionka”? Czy może „nazweczki”? Zastrzelcie mnie, nie pamiętam i bardzo żałuję, bo było to jakieś wyjątkowo dźwięczne określenie. W każdym razie taka zabawa z widzami ma swój wpływ na dalszy ciąg sztuki. Nieduży, bo dotyczący detalu, ale ma. Obok zdaje się zawartego w pierwotnym tekście „Cezara” jako imienia dla wiadomej części męskiej Henry’ego („Ave, Cezar!”) pojawia się sugestia wzięta od publiczności. Tak na moim graniu narodził się „Rubaszny Jan”. To miły dodatek, który nie przeszkadza w niczym, a ileż smaku potrafi dodać – że już nie wspomnę o jeszcze mocniejszym zbrataniu się z odbiorcami, którym opowiadana historia już jest przecież bardzo bliska.
„Seks dla opornych” to realizacja stosunkowo prosta, która jednak z tej prostoty czerpie swoją siłę. Solidna podstawa literacka, nieprzekombinowany pomysł na adaptację, tematyka, z którą większość ludzi może się identyfikować i porządne aktorstwo. Podstawowy zestaw cech, jakiego wymagam od realizacji teatralnej – niezbyt skomplikowany, ale mimo to twórcom sporej liczby tytułów jakoś trudno go ogarnąć. Szkoda, bo to właśnie inscenizacje tak zwanego ambitnego środka są tym, co najskuteczniej może przekonać do instytucji teatru wszelkich sceptyków. Sztuka Riml w wersji Teatru Norwida bardzo ładnie wpisuje się w ten nurt – oglądając „Seks dla opornych” nie tylko spędziłam miły wieczór w ciepłej, wręcz serdecznej atmosferze, ale przy okazji zostałam z paroma może powszechnie znanymi, ale istotnymi myślami na temat życia w parze. Czyli w sumie dostałam wszystko to, z czym kojarzy mi się moja macierzysta, teatralna placówka. Idealny prezent quasi-pożegnalny przed wyjazdem na dłużej do stolicy, gdzie takie podejście do widza nie jest wcale rzeczą równie oczywistą. Ale to już temat na osobną opowieść.