Podobnie jak w sobotę, dzień „roboczy” zaczął się na obiedzie w „Relaxie” o 14.00. Spóźniłam się nieco i w efekcie miałam miejsce obok „kadry pedagogiczno-instruktorskiej”, co w praktyce wyglądało ni mniej ni więcej tak, że siedziałam między panem Paruszyńskim, a niemniej spóźnionym Łukaszem. Towarzystwo miłe, ale z deka krępujące. Potem poszliśmy prosto do teatru… teoretycznie, bo ja z Łukaszem i Dominiką poleźliśmy czytać książki w Empiku na piętrze i dyskutować o spektaklach naszego teatru, grupy Dudy i innych 😀 Po dotarciu do teatru tradycyjnie czekała nas rozgrzewka z panią Grażyną. Dziś wyjątkowo mnie męczyła, podobnie jak ćwiczenia, które robiliśmy z panem Jackiem przed spektaklem. Bo dzisiaj z „przebiegu” zrezygnowano. Osobiście przed spektaklem byłam zmęczona, bolał mnie brzuch, odcisnęłam sobie duży palec prawej stopy o pożyczone japonki i ogólnie jakaś takaś nie taka. Przez dziurę w drzwiach do prawej loży wyczailiśmy, że frekwencja jest, delikatnie mówiąc, „taka se”. Mi nie chciała zadziałać latarka. Megasmęt. Przynajmniej oprócz momentu, kiedy Patrycji zginęła kosmetyczka. Znaczy sam fakt nie był zabawny, ale szukając jej po szufladach znalazłyśmy wódkę, zapalniczkę świecącą na zielono, stwardniały na kość puder i skarpetki, co wywołało pewną wesołość 😀 Później Majkel inspicjento kazał nam się ustawić, no i się zaczęło. Tym razem wszystko poszło, jak trzeba, wszystkie projekcje poleciały… Dobra. Prawie wszystko. Czarek w pierwszych scenach zapomniał butów, ale chyba nikt tego nie zauważył x) Potem wyszło, że zagraliśmy ponoć lepiej, niż poprzednio. Coś w tym było. W sobotę się nie spociłam, a w niedzielę – jak mysz. Wbrew naszemu wrażeniu wyniesionemu z widoku przez dziurkę w drzwiach frekwencja była niezła. Wprawdzie nie umywała się do zapchanych balkonów na „Z księgi kolorów” rok temu, ale ok. Pokaz niedzielny różnił się od sobotniego także tym, że nie było „premierowej pompy” za drugim razem. No i w niedzielę na widowni siedziała moja matka – stresior był, ale się podobało. Ojciec się zaciągnąć nie dał, jak zwykle. Ale mniejsza o to. Dostaliśmy owacje na stojąco. Mimo zmęczenia zapewne wszyscy mieliśmy zajebiście wielkie przekonanie, że zrobiliśmy coś fajnego. Gdy kurtyna opadła, otrzymaliśmy gratulacje od instruktorów, drobne upominki, płyty ze zdjęciami (szkoda tylko, że tymi z Jelonki, a nie z sesji Nataszy)… Powiedziano nam, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że zagramy „Kliszę pamięci” w październiku. Rok temu mówiono nam wprawdzie to samo i nic z tego nie wynikło, ale mamy nadzieję, że jednak tym razem obietnica skończy się powtórnym spotkaniem na jesieni. Uprzątnęliśmy rekwizyty i kostiumy, zeszliśmy przed teatr, gdzie podpisaliśmy się na słupie z plakatami, zapozowaliśmy do wspólnego zdjęcia i… koniec. Ten oficjalny. Bo nieoficjalnie niemal całą ekipą poszliśmy potem do Old Pubu na „małą” imprezkę. Bardzo „małą”. Zajęliśmy ćwierć sali, przeżarliśmy pospołu trzy czy cztery pizze, wypiliśmy morze piwa plus drobną ilość drinków i soków, narobiliśmy szeroko rozumianej wiochy… Oczywiście, jeśli wiochą można nazwać śpiewanie na pół knajpy „Nim wstanie świt” (przy czym ja siedziałam, zasłaniałam oczy dłonią i ogólnie wyglądałam jakbym mówiła: „Nie ma mnie, nie ma mnie”), ściąganie ze sznurków wydruków zdjęć z sesji Nataszy wiszących w hallu, całowanie zdjęć aktorów wiszących na ścianach (ałałała, moja broda), podpijanie cudzych drinków (wszyscy nagle zainteresowali się moim „Sex on the beach”, chociaż brat Dominiki zaoferował się, że zapłaci 50 groszy za łyka xD) i finalnie wyjście na plac Ratuszowy ze śpiewem (czytaj: rykiem) na ustach („Wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy, hej hej, lalalala, hej hej hej!”), gdzie potem w świetle reflektora wygłaszaliśmy różne rzeczy (Olka po raz n-ty recytowała monolog Agnieszki Warchulskiej, a ja próbowałam zaprezentować jedyny wiersz, jaki znam na pamięć – „Wiersz o tym, że problemy dzieci należy traktować poważnie” Artura Andrusa, ale skończyło się na pierwszym dwuwierszu). Zdegenerowani młodzi artyści i tyle. Wniosek? Nigdy więcej po dużym wysiłku nie będę piła dużego Żywca z sokiem. Ani tym bardziej dużego Żywca z sokiem i drinkiem „Sex on the beach”. Bo to się kończy obitą brodą, bolącym ramieniem (Martyna, ty zdzirze, zabiję cię za to! :P) i psychicznym kacykiem – tym z gatunku „o kurwa, zrobiłam coś głupiego”.
I po warsztatach. Jak już wspominałam, po sobotnim spektaklu naszło nas na refleksje i sporo spostrzeżeń pokrywało się. Że trochę wątła integracja w grupie (nie licząc osób, które znały się wcześniej), że słabawy kontakt z instruktorami (szczególnie dla tych, którzy w zeszłym roku tak zżyli się z Jackiem i panią Koryną), że frekwencja na spektaklach niebardzo (no tak, po zeszłorocznych tłumach apetyty wzrosły), padły też narzekania na konkretne osoby (pomijam milczeniem), ale po ostatnim graniu jakoś wszystko wyparowało w cholerę. Te wszystkie mikroskopijne jadziki, fizyczne i psychiczne zmęczenie niekiedy do bólu, drobne rozczarowania stały się niczym, gdy finalnie okazało się, że ta robota dała nam taką satysfakcję, że chuj. Niektórzy później będą ją w jakimś stopniu kontynuować. Ci starsi na studiach aktorskich, ci młodsi w lokalnych grupach teatralnych (u pana Paruszyńskiego może?). A ja… na razie milczę. Żeby nie zapeszyć.
I koniec „Lata w teatrze”. Cześć pracy, rodacy. Do zobaczenia – być może jesienią, być może za rok.