[Życie trochę mi się wywaliło. Trochę. Heh. Bardzo. Nagle i bardziej, niż mogłabym tego się spodziewać, nawet w tych brzydkich czarnych scenariuszach, o których zazwyczaj się nie chce myśleć. Ale, jak to śpiewał Freddie Mercury, show must go on. Albo w tym przypadku bardziej blog must go on. Szczęśliwie większość tego wpisu powstała wcześniej.]
Patrząc na częstotliwość (czy raczej rzadkość) pojawiania się kolejnych odcinków tego mojego małego blogowego cyklu można odnieść wrażenie, że niczego sensownego już nie oglądam, nie czytam ani nie odsłuchuję. Nic bardziej mylnego. Chociaż fakt, książek przerabiam sporo mniej od jakiegoś czasu, zapewne z racji braku w nowych planach zajęć wykładów, na których zwykłam notorycznie uprawiać ten proceder i wiecznie nie działających lampek w autobusach PKS-u. To jednak były najważniejsze okazje, przy których brałam się za lekturę. Ale w oglądactwie spadek przerobu mam stosunkowo niewielki, uwierzcie mi na słowo. Tylko, że tak zażartuję, za jakość dawno temu przestałam ręczyć, he he he.
Tylko po jednej pozycji z każdej kategorii, ale za to opisy będą dłuższe i tłustsze. Powiedzmy, że trochę w ramach rekompensaty za absencję. A i dlatego, że pierwszy tytuł pierwotnie miał dorobić się osobnej notki, ale w praniu zdecydowałam się go podpiąć pod grupkę innych. Co miał tak sam wisieć.
Filmowo:
AmbaSSada (2013) – od praktycznie samego początku moich filmowych przygód z Juliuszem Machulskim jest mi bardzo po drodze. Pomijając pojedyncze przypadki pokroju „Szwadronu”, na którym udało mi się zasnąć, czy „Deja vu”, które mimo dobrego pomysłu zwyczajnie nie wyszło, w zasadzie każdą wyreżyserowaną przez tego pana rzecz odbieram pozytywnie. Reakcje wahają się od czułego poklepywania aż po absolutne oddanie. Ale wiadomo, że gdy przychodzi do obejrzenia najnowszego filmu, człowiek zawsze się zastanawia: „A jak będzie tym razem?”. „Kołysance” radośnie przyklasnęłam (po więcej szczegółów zapraszam tu: [klik!]), z „Ile waży koń trojański?” jakoś się nie możemy spotkać, zaś do „AmbaSSady” – aż wstyd przyznać – ściągnęło mnie ostatecznie jedno nazwisko z obsady. Chociaż faktem jest, że gdy tylko ta produkcja wtargnęła na ekrany kin, plakaty z hasłem „Co by było, gdyby Hitler nie miał wąsów?” i zdjęciem Adolfa H. czytającego książkę na kiblu trafiły mi w gust. Komedia o wojnie? W tym kraju? O TAK!
Kiedy już naprawdę wgryzłam się w temat, okazało się, że nie tylko niefrasobliwym podejściem do dla niektórych świętego i nietykalnego tematu pan Machulski kupił moje spleśniałe serduszko. Dorzucił do tego pewien element, którego na próżno wypatruję w polskim kinie – wątek czegoś nadnaturalnego czy nawet magicznego, przedmiotu albo postaci, wprowadzającego zamęt w świecie realnym. W „AmbaSSadzie” taką rolę pełni winda, kursująca nie tyle pomiędzy piętrami, co pomiędzy rokiem 2012 a 1939. Zaś wszystko przez to, że na miejscu budynku, do którego sprowadzają się bohaterowie, tuż przed wybuchem II wojny światowej stała niemiecka ambasada… W której zresztą w owym „czasie równoległym” właśnie ma się pojawić dopinający swoje plany na ostatni guzik fuhrer. I jak tu oprzeć się pokusie zmienienia losów świata? Ktoś stwierdzi, że to już było. Ale po primo – nie u nas, a po secundo – nie tak. Aż korci mnie, żeby to nieco bardziej rozwinąć, ale nie oszukujmy się: bez spoilerów się nie da. Dlatego ujmę to, jak to mam w zwyczaju, ogólnikowo. Są zabawne nieporozumienia, rozbrajające zderzenia światów, żwawe dialogi, odrobina smacznych odniesień i kot Winston. Ogółem dobrze skrojona i zrealizowana fabuła, która dość skutecznie tuszuje pewne niedostatki techniczne (Polski Instytucie Sztuki Filmowej, dawaj więcej grosza na efekty specjalne!).
Aktorstwo zasługuje tutaj na osobny akapicik. Chociażby dlatego, że w lwiej części czytanych przeze mnie recenzji odtwórcy głównych ról obrywają niemiłosiernie. Że sztuczni, że przerysowani, i te pe. W kwestii Magdy Grąziowskiej starczy rzec, że taki był zamysł postaci Melanii, bądź co bądź aktorki, która miała zachowywać się jak skrzyżowanie primadonny z nastolatką na cukrowym haju i to udało jej się oddać bardzo dobrze. Jeśli zaś chodzi o Bartosza Porczyka, to będę chłopa broniła kłami i pazurami przez każdym hejtem. Nie dość, że podjął się wielkiego wyzwania, to jest zagrania podwójnej roli, to w dodatku wyszedł z niego niewątpliwie zwycięsko. Przemek i Anton są bardzo podobni do siebie z twarzy. I tylko z twarzy. Ten drugi nasuwa natychmiastowe skojarzenia z emploi, które (nieco na upartego) można by mu przypisać – gładki, zimny i mimo to niewytłumaczalnie pociągający. Trochę jakby wycięty z jakiegoś oldschoolowego filmu o tajnych agentach. A ten pierwszy? Neurotyczny, dupowaty, pies w Sylwestra o północy. Jeśli może wzbudzić jakieś uczucia w kobiecie, to co najwyżej macierzyńskie, bo przecież samo toto by nie przeżyło chyba.
O Robercie „Hitlerze” Więckiewiczu mówić wiele nie trzeba – to nazwisko jest jakąś gwarancją jakości. Za to na parę słów ciężko zapracował niejaki Adam Darski, w niektórych kręgach znany jako Nergal. Bo… jest fajny. Fajny w pełnej fajności tego słowa. I o wiele bardziej, niż można się było spodziewać tego po amatorze. Nie odstaje od reszty obsady, zdaje się całkiem nieźle odnajdywać w roli i ogólnie miło się go ogląda. Ba, śmiem nawet stwierdzić, że dostrzegłam w jego graniu maleńkie zalążki własnego stylu… I na koniec taki mój prywatny smaczek w osobie Roberta Jarocińskiego. Się wydało, które to nazwisko kazało mi wreszcie zabrać się za ten film… Nie jest go może aż tak dużo, jak bym sobie tego mogła życzyć, ale dość, żeby się zagapić, stracić trochę wątek i w dodatku się pośmiać. (Tutaj jest jeszcze jeden myk – kto wie, jaki, ten wygrywa browca.)
Wszystko jest ładne i piękne. Ale potem następuje finał.
Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest kolejna z tych smutnych sytuacji, kiedy świetnie toczący się film zostaje spuentowany absolutnie bezsensownym, bezmyślnym, „puszczonym” zakończeniem. Kiedy się już po wszystkim usiądzie na chwilę i przetrawi, taki a nie inny finał zaczyna mieć więcej niż mnóstwo sensu, ale za pierwszym zetknięciem wyjątkowo mocno bije po twarzy. Nie tego człowiek może się spodziewać po bądź co bądź komedii, a i ja jestem horrendalnie wręcz wyczulona na uderzanie w poważniejszy ton w filmach, które mają być w założeniu śmieszne. Tak, jestem tym typem człowieka, który zasiada do takiego seansu z nastawieniem na chichoty i brechty, może nie do końca bezrefleksyjne, ale na pewno bez opcji „przemyślenia głębokie jak Wielki Kanion”. Dlatego każda nieostrożna albo nieprzemyślana próba wprowadzenia tematu bardziej serio zapala mi czerwoną lampkę w głowie. Nie inaczej było i tutaj, tylko że… Właśnie. To nie było ani nieostrożne ani tym bardziej nieprzemyślane. Zostawia widzowi w głowie ten film nie poprzez wszystkie dotychczasowe heheszki, które mimo wszystko prędko mogłyby ulecieć, nawet nie poprzez obsadę radośnie śpiewającą „Sen o Warszawie”, chociaż to moment absolutnej chwały, a przez takie pierdolnięcie. No cóż, jeden z bohaterów „AmbaSSady” w pewnej kultowej internetowej parodii mawiał, że to właśnie ono się liczy… Miał chyba trochę racji. Jeżeli dzięki temu film w szczególny sposób zostaje ci w pamięci, to jak najbardziej.
Znowu przybijam wytworowi pana Machulskiego swoją pieczęć aprobaty. Za powiew świeżości w tej naszej smutnej jak… wiecie co kinematografii, za garść naprawdę niezłych pomysłów i trochę na złość tym wszystkim recenzentom, którzy pod różnymi pretekstami sprowadzali ten obraz do parteru. Nie wierzcie im. Piszą, że nie podoba im się tamto, siamto i owamto, a najpewniej po prostu boli ich to, że ktoś się zamachnął śmieszkami na Ten Temat. Zauważyliście, że dziwnym trafem każda produkcja ostatnich lat, która nie podchodzi do II wojny światowej na klęczkach, obrywała w podobny sposób z góry na dół, chociaż mało było wśród nich naprawdę słabych? Psipadek? Nie sądzę. Więc oglądajcie. Na pohybel im wszystkim. I dlatego, że warto.
Książkowo:
Bogusław Sygit „Kto zabija człowieka… Najgłośniejsze procesy o morderstwa w powojennej Polsce” – czasami myślę, że to dość zabawny dysonans. Od czasów bodaj gimnazjalnych byłam na swój sposób typem miłej dziewczynki, która lubi kwiatki i zwierzątka, ale czasem siada w kącie i czyta o najbardziej brutalnych przestępcach, jakich nosiła matka Ziemia. To mi chyba zostało – z jednej strony estetyka, teatr, film, a z drugiej eksplodujące budynki i faceci z siekierami. No cóż, wszak to samo życie czasem pisze najbardziej fascynujące scenariusze. A że kino wciąż popełnia ciężki grzech zaniechania i nie przenosi tych najlepszych na ekran to zupełnie inna sprawa… Przez całe liceum obficie pasłam swoją kryminalną pasję „Detektywem” i Internetem, ale gdy pragnąc więcej postanowiłam sięgnąć po źródła najlepsze w postaci książek, okazało się, że pozycji jest jak na lekarstwo. Znaczy nie, inaczej. Jeśli chodzi o te poświęcone zagranicy, to nie można narzekać. Ale gdy człowiek chce przeczytać coś o własnym podwórku – bo nic tak nie ciekawi jak ono – zaczynają się schodki. Tytuły rzadkie, dawno nie wznawiane, trudno dostępne, brak nowych godnych uwagi… Jednak z drugiej strony pamiętajcie o tym, że najciemniej pod latarnią. Takie perełki często skrywają magazyny powiatowych bibliotek i biblioteczek. Kochajcie je i odwiedzajcie, nie tylko szukając kryminalistycznych wydawnictw.
„Kto zabija człowieka…” to książeczka niepozorna, rok ledwie starsza ode mnie, ale już pożółkła, w dodatku mój egzemplarz padł ofiarą zalania (jeśli znajdę tego, który to zrobił, to go zniszczę. Naprawdę). W środku zaś 14 różnych spraw. Głośnych w swoim czasie, ale teraz częściej pokrytych kurzem. Niezależnie od tego, czy mowa o gwiazdach spod ciemnej gwiazdy nadal obecnych w każdym podsumowaniu czy o postaciach bardziej lokalnych i zapomnianych, niemal każdy rozdział serwuje nam solidną dozę faktów. Szybko przestałam się dziwić, dlaczego tak wiele tekstów czytanych przeze mnie wcześniej w Sieci czerpało właśnie stąd. Lepszych opracowań o Władysławie Mazurkiewiczu, wielkiej ucieczce Sylweriusza Zdanowicza czy Stanisławie Wójciku i jego „związku” z Marią Gałuszkową ze świecą szukać. Od podobnego stwierdzenia o rozdziale poświęconym sprawie połanieckiej powstrzymuje mnie tylko to, że nadal nie dokopałam się do „Nie oświadczam się” Łuki (Bratny ze swoim „Wśród nocnej ciszy” to jednak beletrystyka). Część poświęcona wybrykom Karola Kota posiada obszerny wywiad z głównym zainteresowanym, krążący wprawdzie od dawna po Internetach, ale teraz przynajmniej już wiecie, skąd tak naprawdę pochodzi. Z kolei pierwsza strona opowieści o Tadeuszu Weclu na twarzach miłośników „Psów” wywoła sporych rozmiarów uśmiech – bo tak, stąd wziął się cały monolog o wyrywaniu chwasta z drugiej części, dzisiaj już kultowy. Tak naprawdę ponarzekać mogę tylko na kilka rozdziałów. Ten poświęcony Skorpionowi zdecydowanie nie wyczerpuje tematu. Nie wytrzymuje konkurencji chociażby z opublikowanym po raz pierwszy mniej więcej w tym samym czasie w „Detektywie” artykułem Mieczysława Staszewskiego.* Inny, o Zdzisławie Marchwickim ksywa Wampir Zagłębia, składa się niemal wyłącznie z obszernych fragmentów pamiętnika, spisanego przezeń w celi śmierci. Można założyć, że sprawa była głośna i medialna, więc każdy dobrze ją zna, ale to, co było jeszcze względnie świeże w 1989 roku, ponad ćwierć wieku później przestaje być aż tak oczywiste. Poza tym najzwyczajniej w świecie czyta się toto okropnie – zachowano pisownię oryginalną, a że Marchwicki edukację w sumie urwał na skończonej z trudem podstawówce… Kończyć chyba nie muszę. Kropka i przecinek stosowane liberalnie, ortografia w sumie też, narracja urywana i chaotyczna. Ale w ogólnym rozrachunku nawet tak skonstruowany rozdział ma swoją wartość. Każdy może sobie na konkretach sprawdzić, ile jest warta lansowana mniej więcej od dekady teza, jakoby ów pamiętniczek miał być ewidentnym fałszerstwem, a sam Zdzisiu – biedną ofiarą strasznego i zuego systemu wrobioną w niepopełnione morderstwa. Już kilka stron daje mocno do myślenia, że autor z niewinnością ma tyle wspólnego, co chomiki z Einsteinem.
Chyba jedyną naprawdę rażącą wadą całości pozostaje styl autora. Sygit notorycznie popada w rażącą górnolotność. Dobrze, profesor kryminalistyki musi mieć wyraźne stanowisko wobec opisywanych spraw, ale z drugiej strony chociażby dla dobra czytelnika przydałaby się również odrobina dystansu. Gdyby to było jedno, może dwa patetyczne zdania na całą książkę, być może nie miałoby to żadnego wpływu na odbiór. Ale gdy co i rusz napotyka się wyrażone w pompatycznych słowach moralne oburzenie, prędko idzie się nabawić nadwyrężenia cierpliwości. Matka jednej z ofiar Tadeusza Ołdaka poszła na miejsce, gdzie chwilę wcześniej znaleziono ciało jej córki? Nie, ona „metr po metrze szła na swoją Golgotę”. Mazurkiewicz zamiast zgłosić się do armii podczas wojny zajął się robieniem lewych interesów? Skąd, za słabe. „Gdy ulicami chodziła w tym czasie śmierć, on widział na nich tylko pieniądze”. Cały Kraków bał się seryjnego mordercy napadającego na dzieci i staruszki? Gdzie tam. „Błyskawiczne ciosy jego noża godziły w mieszkańców Krakowa, w ich serca i poruszały do głębi sumienie każdego”. Do tego nadużywanie wyrazów nacechowanych emocjonalnie, które mogą pasować do prokuratorskiej mowy, ale niekoniecznie do opracowania, od którego oczekuje się przede wszystkim rzeczowości – „zwyrodnialec”, „bestialski”, „upodlić” i tym podobne. Kiedy przy czytaniu historii Pawła Tuchlina doszłam do momentu, kiedy autor poświęca niemal całą stronę na roztkliwianie się nad losami tych ofiar Skorpiona, którym udało się przeżyć, moja anielska cierpliwość nie dała rady i pomyślałam: „No dziękuję, Kapitanie Oczywistość, nie domyśliłabym się, że po ciosie młotkiem w głowę nie wraca się do normalnego życia, a teraz do rzeczy, do ciężkiej cholery!”. Są momenty, kiedy ów nieznośny patos ociera się o niezamierzoną śmieszność. Największą chyba taką „perełką” jest w założeniu dramatyczny fragment z rozdziału o sprawie połanieckiej, gdy stary Kalita ogląda w prosektorium zwłoki dzieci i zięcia. „Dalej ciało Miecia, zmiażdżona twarz, a obok płaty mózgu. Dużo tego mózgu – pomyślał Wacek (…)”. Miało być tragicznie, wyszedł niemalże dowcip o Stirlitzu. Gdybyśmy mówili o słabszej merytorycznie książce, to byłby gwóźdź do trumny.
Mimo wszystko „Kto zabija człowieka…” przeczytać warto. Bo w wielu przypadkach lepszej pozycji nie ma i obawiam się, że raczej nie będzie. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że obecnie w dziedzinie tych tak zwanych fachowych książek o tematyce kryminalnej zdaje się panować tendencja nie do zbierania znanych już faktów, a do tworzenia ich na nowo. Zwłaszcza w tych polskich, if you know what I mean. Dlatego pomimo upływu czasu takie „starocie” nie tracą na wartości i za czas poświęcony na ich poszukiwanie odwdzięczają się z nawiązką. W dodatku w tym klimacie dokumentu epoki, który… wiecie, jak to leci. Karta biblioteczna: ileśtam złotych, ewentualnie cena na Allegro/w antykwariacie: ileśtam złotych, mieć taką w rękach i czytać: bezcenne. Są rzeczy, których kupić nie można, wszystkie inne są w tej książce. Zaś ja rzutem na taśmę spróbuję w przyszłości dobrać się do „Pitavala bydgoskiego” – innej pozycji sygnowanej nazwiskiem tego autora. Obok jeszcze jednego pana, który może hamował chociaż trochę irytujące ciągoty kolegi, dlatego ciekawa jestem niezmiernie tego tytułu.
Muzycznie:
Cukierki „Radość” (EP) – mówiłam wam, że ta płytka ma wyjść? Pewnie tak. A że noszę się z zamiarem jej kupienia? Pewnie też. W ogóle jeżeli śledzicie tego bloga, ta nazwa powinna wam wiele mówić. Nadal nie kumających odsyłam tutaj: [klik!]. Tak czy inaczej chyba po raz pierwszy w historii tego cyklu przychodzi mi pisać o całej płycie, a nie tylko o pojedynczych kawałkach.
Podstawowa landrynka informacji: Cukierki są dwa. Z jednej strony Mateusz Rusin – aktor Teatru Narodowego, szerzej przedstawiać nie trzeba, bo w podlinkowanym powyżej wpisie zrobiłam to dość ładnie. Z drugiej Przemek „Dred” Pietrzak – persona bardziej z muzycznego świata, realizator dźwięku robiący dla paru znanych wykonawców. Czyli, jak można się łatwo zorientować, w zasadzie 2/5 składu Rusin&Trebuchet. Co mnie zaprowadziło w te okolice, to również w notce pod linkiem zostało opowiedziane. Jak sobie już zapewne doczytaliście, w moim wypadku to nie była miłość od pierwszego wejrzenia, ale w końcu jakoś się przegryzło i Cukierki całkiem sobie cenię.
Stwierdziwszy, że jestem tego warta, postanowiłam nie czekać na dalsze rzuty i sprawić sobie egzemplarz „Radości” z edycji limitowanej. Trzysta ponumerowanych sztuk, odręcznie podpisanych. Cena też atrakcyjna, bo z gatunku tych przyjaznych dla studenta. No i udało się. Moja płytka ma numer 230. I chociaż jakość wydania w sumie nie powala, bo to w końcu zwyczajny CD-ek sygnowany odblaskowym markerem i zapakowany w tekturową kopertkę, to jednak ten posmak wyjątkowości wydaje się być istotniejszy. Poza tym obwolutka ma bardzo fajne zdjęcia po obu stronach. Ale, jak to mawiał świąteczny prezent z reklamy Biedronki, liczy się to, co ma się w środku. Co więc znajdziemy na samej EP-ce? Pięć utworów, z czego cztery znane już z oficjalnego kanału na YT i mp3-kowego sklepiku on-line zespołu. Aczkolwiek jeden tuż przed premierą płyty zniknął z Sieci. Marketing – robicie to dobrze 😛 To wszystko nie zmienia faktu, że jako tradycjonalistka w tej dziedzinie zawsze wolę mieć nagrania w jakiejś namacalnej formie, więc nawet gdyby wszystko od dawna wisiało w Internecie, to i tak skończyłabym z „Radością” w łapie. Pliku empetrzy nie przytulisz, nie wciągniesz z niego zapachu świeżej farby drukarskiej i nie postawisz sobie na półce. Brzmi banalnie, ale takie są fakty w moim przypadku.
Cukierki są elektroniczne, klimatyczne, a Rusin naprawdę dobrze śpiewa. Tyle wiedziałam na pewno jeszcze zanim płyta trafiła do odtwarzacza. Odsłuchanie całości jedynie utwierdziło mnie w tym przekonaniu. „Noc” pozostaje moim zdecydowanym faworytem i chyba nigdy nie pogodzę się z faktem, że tak fantastyczny, smakowity, skrzący się światłami nocy utwór zaopatrzono w karygodnie wręcz płaski, nudny i pozbawiony pomysłu teledysk. No, ale cóż, po ptakach, zrobione, lepszego się już nie nakręci. Liczę chociaż na to, że nikt nie zrobi takiej krzywdy reszcie materiału, bo ta muzyka zasługuje na porządną ilustrację, a nie taki random jak ten, który się tutaj przydarzył. Takie klipy to grzech, koniec, kropka. Ale wróćmy może do tych innych kompozycji… Wiadomo, że trudno się opisuje muzykę i zdecydowanie lepiej jest jej słuchać, ale spróbujmy. Zwłaszcza, że zawartość tej płytki jest specyficzna w jednym względzie. Niby każdy kawałek trochę z innej beczki, ale jako zestaw tworzą idealnie dopasowaną playlistę. Niezależnie od tego, ile bitu wsadzono do konkretnego utworu, na ile podkręcono basy czy coś innego, pozostaje on na swój sposób łagodny, wiotki i przelewający się. Czy to absolutnie super-oniryczna „Noc”, pulsujący jak piksele po ekranie „Error”, dość drapieżnie brzmiąca „Zguba”, czy zapętlające się po wielokroć „Słońce”. Jeśli istnieją takie rytmy, przy których mimowolnie zaczynasz, kolokwialnie mówiąc, się wkręcać, to zapewne są to brzmienia Cukierków. Te ślizgające się rzędy dźwięków kupują sobie twoje serce, umysł i uszy nie nagłym uderzeniem, a powolnym i konsekwentnym falowaniem. No i jeszcze ten Mateusz. Aktor o głosie dzieciaka z sąsiedztwa, po którym teoretycznie należałoby się spodziewać przede wszystkim owej „dzieciakowości”.** Nic z tego. Owszem, brzmi specyficznie, ale w ten dobry sposób, który wyróżnia w tłumie bezbarwnych wokalistów i zarazem nie pozwala na jednoznaczną etykietkę. Nadal słychać, że to nie jest głos dojrzałego faceta, ale nie oszukujmy się, młodość i wszystko, co się z nią wiąże, tutaj jest atutem. A i też nie wyobrażam sobie takich utworów zaśpiewanych zachrypniętym barytonem.
Zostaje jeszcze to, czego do tej pory nie znałam. Ową niepublikowaną wcześniej ścieżką jest instrumentalny kawałek „Hitami”, równie „atmosferyczny” jak reszta, ale… No właśnie, jest jakieś ale. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że po trosze pełni on funkcję zapchajdziury. Bo najdłuższy na całej EP-ce (prawie 5 minut) i bo… to instrumental. Co byśmy nie mówili, głos Rusina jak dla mnie jest integralnym elementem grania Cukierków i bez niego utwór wydaje się być trochę niekompletny. Oczywiście nie zmienia to faktu, że to wciąż solidna porcja muzyki, którą zdarzyło mi się już katować po kilka razy z rzędu…
„Radość” trzeba mieć i basta. Na współczesnych polskich wykonawców alternatywnych reaguję raczej alergicznie (słyszeli Mary Komasę na ostatnim Opolu? To wiedzą, o czym mówię), ale tutaj mamy – nomen omen – radosny wyjątek. Może nie do pokochania od razu, ale na nie-aż-tak-dłuższą metę. Kto wie, może o pewnej wartości tej muzyki świadczy też to, że musisz ją trochę „rozchodzić”? Grunt, żeby się w końcu z nią dogadać i nie zrazić się, jeśli na początku idzie topornie. Wyczuwam tu naprawdę duży potencjał i mam szczerą nadzieję, że we względnie niedalekiej przyszłości usłyszę o debiutanckim albumie Cukierków, który rozwali wszystko i wszystkich, ewentualne niedobitki zjadając na obiad. A na razie podszepnę wam jeszcze, że na Allegro ciągle jest dostępnych około 20 sztuk „Radości”, także śpieszcie się, może zdążycie.
* Swoją drogą przeglądając w poszukiwaniu nazwiska autora te kilka antycznych numerów „Detektywa”, które mi się w domu uchowały, trafiłam w jednym z nich na… recenzję „Kto zabija człowieka…”. Taka śmiesznostka.
** Jakkolwiek kto nie słyszał „Słomianego wdowca” w jego wykonaniu, ten wiele stracił. Nadróbcie to: [klik!].