Moje stosunkowo krótkie – ale i tak jak na warunki studenckie pokaźne – ferie schyliły się ku końcowi. Nie będę kłamać, jak zwykle nie zrobiłam nawet połowy tego, co zaplanowałam xD Ale szczęśliwie udało mi się nie zmarnować całego wolnego czasu i ostatni weekend poświęcić na drobne ukulturalnienie się. Miałam poświęcić temu co najwyżej wzmiankę w jakimś przyszłym wpisie, ale tak mnie kusiło, żeby zrobić całą notkę, że machnęłam ręką, stwierdziłam „co mi tam” i tadą, oto się napisało.
Po pierwsze: Teatr ZAR „Armine, sister”.
Ach, to uczucie, kiedy wpadasz do Wrocławia na kilka godzin i tłuczesz się z powrotem PKS-em późną porą, bo nie chce Ci się nocować na stancji i tracić dnia… No cóż, taka karma. Wyjazd zaplanowany dawno temu, ale niekoniecznie za sprawą mojego pomysłu. Słowa-klucze: „tańsze bilety dla koła teatrologów” i „rzadko to grają”. Biorąc pod uwagę, że z własnej woli pewnie bym nigdy na to przedstawienie nie poszła, to były dostatecznie dobre argumenty za. A zreeesztą, trzeba próbować nowych rzeczy! W efekcie wylądowałam na zupełnie mi obcym nadodrzańskim odludziu, wśród wież ciśnień, chlorowni i hoteli z widokiem na wodociągi. Szczęśliwie nie sama, bo szlajanie się tam po ciemku w pojedynkę to nie najlepszy pomysł. Aż dziw człowieka bierze, co tam robi taki śliczny pałacyk jak ten, w którym instytut Grotowskiego ma jedną ze swoich siedzib.
Jeszcze przed rozpoczęciem przedstawienia zostaliśmy wprowadzeni w temat – skąd ten cały projekt i dlaczego. Ludobójstwo Ormian w czasie I wojny światowej, ich obumarła z tego względu kultura, w tym unikalny dla niej śpiew modalny, walka z milczeniem wokół tych wydarzeń… Nie oszukujmy się, ta cała otoczka nie miała dla mnie aż tak dużego znaczenia. Już taki ze mnie typ. Ale na własnej skórze przekonałam się, że „Armine, sister” świetnie się ogląda i bez niej, traktując fakt historyczny jako punkt wyjścia dla serii frapujących obrazów. To jest coś z cyklu „przy robieniu teatru trzeba się czasem pobrudzić”. Bo niekiedy nie da się osiągnąć odpowiedniego efektu i wrażenia na widzach, jeśli samemu się aktor nie przetarza i nie zniszczy. Z drugiej strony zdarzało mi się być świadkiem koszmarnej szarży w tej kwestii, która teraz chyba jest jakąś teatralną modą i wiem, że łatwo jest oglądającego znużyć albo zniechęcić zamiast go pobudzić do myślenia. Na szczęście tego spektaklu to wszystko nie dotyczy. Tutaj nie ma metaforycznego wypruwania z siebie emocjonalnych flaków tylko po to, żeby narobić pustego szumu i cisnąć nimi publiczności w twarz. Tutaj to ma jakiś sens. To nie jest tylko jakiś tam dodatkowy efekt specjalny, chociaż nie mamy do czynienia z horrendalnie ascetyczną inscenizacją, więc nie brakuje ich (czekajcie, aż panowie zaczną gmerać przy kolumnach, a nie pożałujecie). Człowiek patrzy i mówi sobie: macie rację, to faktycznie najlepszy sposób, żeby to pokazać. Nie ma wrażenia, że ktoś tu dodał taką czy inną mocno zarysowaną sekwencję, żeby było śmieszniej czy głośniej. Wszystko jest na swoim miejscu, tak jak powinno być. Może tylko finałowa scena nie do końca podpada pod tę kategorię – myślę, że coś na zasadzie „ludzi wybili, kościoły zburzyli, została tylko cisza” bardziej przemówiłoby do mnie niż dwie na wpół nagie panie błąkające się po pobojowisku. Ale to jedyna rzecz, do której mogę mieć zastrzeżenia. Bardzo, bardzo maleńko jak na półtorej godziny sztuki. Trudno coś więcej opowiedzieć, żeby za wiele nie zdradzić, a i żeby w ogóle to jakoś sensownie przekazać. Wiecie, co? Jak trafi się wam okazja, to po prostu idźcie. Możecie być bardzo zachwyceni, możecie być umiarkowanie entuzjastyczni, ale na pewno nie powiecie, że straciliście ten czas bez sensu. To też jest ważna rzecz.
Po drugie: festiwal ZOOM i pokaz filmu „Serce, serduszko”.
Gdyby powiedziała, że chodziło mi tylko o film, to skłamałabym. W tym względzie bardziej zależało mi na „Polskim gównie”, granym w piątek o 20.00 – co uświadomiłam sobie dopiero po kupieniu wejściówek i przypomnieniu sobie, że o cholera, o tej porze przecież będę we Wro, więc niestety bilet poszedł do mamy. Mimo drobnego żalu pomyślałam sobie, że nic nie szkodzi, przecież zostaje mi to, co najlepsze, czyli seans połączony ze spotkaniem z twórcami. Ekscytowałam się trochę, bo wedle wszelkich zapowiedzi gościem miał być grający w „Sercu…” Borys Szyc – kolejny aktor z tych, których kiedyś lubiłam bardzo – ale jakoś w ostatniej chwili poszła informacja, że jednak nie, że przyjedzie w zamian reżyser filmu w osobie Jana Jakuba Kolskiego. Pod żadnym pozorem nie mam żadnych „ale” do tego pana, ba, miałam nawet dawniej taki etap, kiedy jego produkcje z „Pornografią” na czele jarały mnie mocno, ale to już było i przeszło. Jeśli nawet jakieś resztki fascynacji się uchowały, to „Zabić bobra” (notabene obraz też widziany na ZOOM-ie, dwa lata temu) skutecznie mnie z nich wyleczyły. Do tego wyjątkowo nielubiana przeze mnie aktorka w głównej obsadzie… W efekcie poszłam na ten pokaz jak na zwykły seans w kinie, pozbawiona szczególniejszego entuzjazmu.
Fajnie jest się czasem mile rozczarować.
Nie będę wam streszczać fabuły, bo opis znajdziecie na każdym portalu filmowym. W teleexpressowym skrócie – dziewczynka ucieka z domu dziecka, za nią rusza w pogoń nowo przyjęta i oczywiście młoda wychowawczyni, która potem do niej dołącza, a za nimi obiema ojciec dziewczynki, chociaż z opóźnieniem, bo musiał wytrzeźwieć dosłownie i w przenośni. Brzmi mało oryginalnie, co? Na szczęście tylko brzmi. To, co w praktyce wypełnia ten fabularny szkielecik, zapewne miecie swoją wyjątkowością na tle innych teraz zrobionych filmów, jak również wykonaniem. Sporo opinii w Internecie wręcz topi się w zachwytach nad „pięknem”, „przekazem”, „ciepłem” i innymi „wzruszającymi” cechami. Ja nie wiem, nie znam się na tym i tego typu gadki traktuję jako ckliwe popierdywanie. Jest po prostu niebanalnie, szczerze zabawnie i wbrew powyżej przytaczanym komentarzom mało sentymentalnie. A że łatwo przy takiej historyjce wpaść we łzawą pułapkę wie każdy, kto widział chociaż parę polskich nowszych produkcji o podobnych fabułach. Kolski się nie dał – zawsze, kiedy już się wydaje, że zaraz będzie mdło i płaczliwie, wyskakuje z jakąś krotochwilną wstawką i można się poryczeć co najwyżej ze śmiechu. Bezpretensjonalne motywy typu ksiądz Pietryga ze swoim stylem życia i… hmm… nietypowym hobby czy zażyła relacja Mirka z niejakim Sraluchem to nie jest coś, co w naszym kinie zdarza się często. No i nie zapominajmy o obsadzie, która w znakomitej większości też dużo robi dobrego. Zaczynając od małej Marysi Blandzi (bo dobra aktorka dziecięca to podstawa), poprzez Marcina Dorocińskiego – ojca Maszy (faceta zawsze można łyżkami jeść, a tutaj to już wybitnie), Borysa Szyca – naszego luźnego księżula, Gabrielę Muskałę (której zawsze mi jest mało) – lekko zwariowaną panią weterynarz, aż po tak zwane największe nazwiska w osobach Franciszka Pieczki i Mai Komorowskiej, której jak zazwyczaj nie jestem fanką, tak tutaj ma wielkie momenty chwały. Dorośli sprawiają wrażenie, jakby naprawdę nieźle się bawili swoimi rolami, nie ma żadnej napinki, żadnego niepotrzebnego przerysowania.
Zalety można mnożyć, ale nawet na tak udanym obrazku jak „Serce, serduszko” dałoby się położyć jakiś cień. I położono. Zauważyliście moje wzmianki o aktorce, której nie lubię? Że nie cała obsada zachwyciła, a jedynie lwia jej część? No właśnie. Czasem myślę, że nie ma nic gorszego niż stworzyć całościowo dobrą produkcję, ale strzelić sobie w stopę złym wyborem odtwórcy roli jednej z głównych ról. Taką sytuację mamy właśnie tutaj. Rozpłynęłabym się zapewne nad filmem Kolskiego bez reszty, gdyby nie Julia Kijowska usiłująca zagrać Kordulę. Tak, „usiłująca”, bo nazwanie tego graniem byłoby nie tyle sporym, co gigantycznym wręcz nadużyciem. Nie było chyba ani jednego momentu, ani jednej kwestii, która w jej wykonaniu brzmiałaby wiarygodnie. Wszystko wyartykułowane przez zaciśnięte zęby, jednostajnym i ochrypłym głosem, z okazjonalnym gratisem w formie wrażenia ust pełnych klusek przy każdym szeleszczącym dźwięku. Żadnych emocji, twarz zastygła w jednym wyrazie tak bardzo, że nawet mocny, „buntowniczy” makijaż nie pomoże, bo przecież mimiki nie zastąpi. Ktoś mógłby powiedzieć, że to osobiste uprzedzenia, ale o dziwo tym razem moja surowa opinia nie jest ani pierwszą utrzymaną w tym tonie ani też jedyną. Bywają aktorki nieudolne, bywają aktorki słabe, ale to osobliwe „zjawisko” przechodzi wszelakie pojęcie. Aż budzi się dramatyczne pytanie, jakim cudem ta pani z absolutnym brakiem talentu i słyszalną wadą wymowy ukończyła szkołę teatralną? Czy w takich placówkach nie obowiązują już żadne standardy? Przecież gdyby reszta tego filmu nie była aż tak mocarna, ta kobieta pogrzebałaby całość.
Ale mimo tej jednej acz karygodnej pomyłki „Serce, serduszko” chwalić, poklepywać i przede wszystkim oglądać należy. Bo to znowu coś nowego, lepszego i świeższego niż kolejna łzawa bajka o „ludziach doświadczonych przez los” czy pompatyczne halo o „wielkiej i heroicznej historii”. Bo to coś, u licha, dla ludzi! Zwykła, ale dobra opowieść. Czy może być coś równie fajnego jak obraz, przy którym nie musisz się zamartwiać, czy aby na pewno zrozumiałeś głęboki i zawikłany przekaz jakże ambYtnych twórców? Który możesz po prostu z przyjemnością i bez wyrzutów sumienia obejrzeć? Nie. Nie może.
(Co nie zmienia faktu, że zaraz po napisach końcowych wymknęłam się z sali, nie czekając na spotkanie z panem Kolskim. Doszłam do wniosku, że moje dobre samopoczucie wywołane „Sercem…” mogłoby nie przetrzymać pytań z gatunku „ęą wysoka kultura” i prób wyciągnięcia od reżysera interpretacji, które w życiu nie przyszłyby mu do głowy. A po cholerę psuć coś, co przytrafia mi się od wielkiego dzwonu.)