Dziewczyny z szafy i chłopaki z szuflady

Pierwotnie jako pierwszy wpis po tej długiej, wywołanej aktywnym systemem eliminacji studenta przerwie miało pojawić się coś zupełnie, totalnie innego, ale że tak zażartuję, los zechciał inaczej. Szkoda tylko, że ten sam los nie pozwolił mi tego szybciej napisać, bo teraz to już mamy dwa tygodnie po fakcie, ale ciii.

Historia, jak to zazwyczaj w moim wypadku bywa, zatoczyła wesołe kółko i niemal równo po roku (bez jednego dnia) znowu rzuciła mnie na festiwal ZOOM. Mimo, że kolejny raz program pokazów specjalnych nie zachwycał, bo znowu zapełniony był głównie takimi filmami, które wcześniej normalnie po kinach chodziły. Ale trzeba przyznać, że tam spotkań z twórcami nie uświadczysz tak łatwo. Tutaj takowe były i tak – kolejny raz stawiłam się w kinie „Lot” głównie dla takiego panelu dyskusyjnego z gwiazdą. Chociaż potem wyszło, że i po trosze również dla samego filmu, który niby wyszedł już na DVD, ale znając moje lenistwo… A przecież to debiut w tak zwanym nurcie głównym samego Bodo Koxa, tego samego, którego „Marco P. i złodzieje rowerów” jarał mnie do bólu w okresie młodzieńczej fascynacji polskim offem (a rola Gabriela w „Homo Father” Matwiejczyka przemawiała do mojej zwichrowanej wrażliwości w czasach dorosłych, ale to temat na osobną opowieść).

Nie będę kłamać. Pierwsze myśli, jakie przyszły mi do głowy jeszcze w trakcie seansu, po zsumowaniu brzmiały mniej więcej tak: „Bodo, Bodo, co z tobą, to nie to, to nie jest to”. Bo mimo wszystko, mimo soczystych momentami dialogów, mimo zupełnie nietypowego jak na nasze kino „ugryzienia” tematu, przemocarnego aktorstwa (no, może poza panią grającą tytułową postać) czy świetnego klimatu czegoś mi brakowało – chyba przede wszystkim ironii typowej dla poprzednich filmów tego pana. Nie, żeby jej nie było, ale chyba troszkę za mało. A może po prostu mimo wszystko punkt wyjścia całości był z tych, co to ja rozumiem, szanuję, ale mnie nic nie obchodzą? Ale to wszystko oczywiście nie zmienia faktu, że i tak koniec końców jestem bardzo za. Nie jest idealnie, ale mimo swoich wad „Dziewczyna…” bije na głowę przynajmniej połowę robionych w ostatnich latach polskich filmów. Najważniejsza rzecz – zero banału, ckliwości i tanich chwytów. Jeśli osoba tak wyczulona na tego typu badziewie jak ja mówi wam, że pod tym względem ten obraz jest czyściutki, co wiedzcie, że coś się dzieje. Coś dobrego, oczywiście. Brak oklepanych akcji dotyczy nie tylko aspektów fabularnych czy realizacyjnych, dodajmy. Czytaj: Eryk Lubos nie jest obsadzony po warunkach, powtarzam, ERYK LUBOS NIE JEST OBSADZONY PO WARUNKACH. Zreeesztą. W ogóle prawie cały cast zasługuje na szacunek, z głównym duetem na czele w osobach Piotra Głowackiego (którego wcześniej widziałam w jednej produkcji na krzyż i to nie było bynajmniej „80 milionów”) i Wojciecha Mecwaldowskiego. Ojjj, ten ostatni. To, co w jego wykonaniu oglądałam na ekranie przez półtorej godziny, fachowo nazywam cichym wypruwaniem flaków widzom. Czyli aktorstwo pełną gębą, w najlepszym wydaniu, tym bardziej, im więcej innych ról tego pana się zna. Daje po kościach, naprawdę. Ech, to zabawne, ale w tym wszystkim najmniej mnie przekonała… sama dziewczyna z szafy. Wiem, że to tytułowa postać, że napędza w jakiś sposób akcję, że w finale okazuje się być bardzo potrzebna, ale jest jakaś taka nijaka, pozbawiona osobowości, powiedziałabym nawet, że przezroczysta. Być może takie było zamierzenie, ale i tak to do mnie nie przemawia. Ale powtórzę raz jeszcze – mimo swoich niedociągnięć „Dziewczynę z szafy” spokojnie przehandlowałabym za tuzin polskich filmideł o wojnie, współczesnych patologiach i innych smętach. Albo i za więcej. Dlatego cieszy mnie, że ten film śmiga radośnie po zagranicznych festiwalach i kosi nagrody. Niech tam wiedzą, że polska kinematografia nie zaczyna się na Kieślowskim i nie kończy się na Wajdzie.

Jeśli chodzi o poseansowe spotkanie z twórcami, to muszę przyznać się szczerze, że miałam pewne obawy po moich zeszłorocznych doświadczeniach. Przypomnę może – na poprzednim ZOOMie podczas takiej dyskusji po stronie widowni niemal błyskawicznie zrobiła się atmosfera znawczo-snobistyczna. Takie ę, ą, bułkę przez bibułkę, kultura wysoka, jacy my jesteśmy wyrafinowani, nie oglądamy tego komercyjnego gówna i te pe. Także dość oczywiste jest, że oczekiwałam w tym roku podobnie skisłych klimatów. Szczęśliwie było wręcz odwrotnie. Atmosfery nie popsuli żadni wymądrzający się, domorośli „smakosze”, dyskusja ze strony widowni przebiegła przemiło, a zadawane przez publikę pytania były fajne i niewydumane, chociaż… ciężko było je od niej wyciągnąć xD To nie jest żaden żart. Nie wiem, czy ludziska byli aż tak przeryci filmem, czy po prostu trochę onieśmieleni wobec gościa. No właśnie, gość! Nie wspomniałam jeszcze, który z twórców „Dziewczyny…” pojawił się na spotkaniu. Od razu mówię – nie reżyser. Właśnie siedział na jakimś festiwalu za granicą, być może kosząc kolejną nagrodę. A w Jeleniej wylądował odtwórca jednej z głównych ról, czyli… werbelki, fanfary, konfetti… Wojciech Mecwaldowski. I się wydało, że na serio nie chodziło mi tego wieczoru tylko o film xD Bardzo dobrze w sumie, bo pan się okazał być kolejnym z tych fajnych aktorów, którzy robią swoje – w dodatku świetnie robią – i którym sodówa do głowy nie wali. W połączeniu z tym, co wspomniałam już na temat zgromadzonych widzów, dało to bardzo przyjemny efekt. Czytaj: dużo historyjek o pracy nad rolą w „Dziewczynie…”, po których tym bardziej docenia się tę kreację (bo serio, ilu z was wyrwałoby sobie w sumie parę miesięcy z życia, żeby wiarygodnie zagrać sawanta/aspergerowca/jakkolwiek to nazwać?), o realizacji filmu ogółem, o pracy aktora, o oglądaniu prawdziwych operacji w ramach przygotowań do gry w „Lekarzach”, o czapce-pilotce i o tym, dlaczego lepiej nie pytać o jajka (uwielbiam tę kwestię wyrwaną z kontekstu xD). Wszystko opowiedziane ciekawie i… tak po ludzku, normalnie, przez faceta, który po prostu kocha to, co robi i chce to robić jak najlepiej. Ta, niby to oczywiste, że aktorzy w gruncie rzeczy jak najbardziej są normalnymi ludźmi, ale zawsze jest milej przekonać się o tym bezpośrednio. Najlepiej słysząc teksty w rodzaju, że teraz na fali popularności „Dziewczyny z szafy” nakręcą sequel pod tytułem „Chłopak z szuflady”, a że Wojtek M. jest ambitny, zagra szufladę. I teraz stało się jasne, skąd tytuł dla całej notki wzięłam 😀

I wyszło na to, że znowu przeturlałam się przez jakąś długą drogę. Od właśnie tego kawałka gazety, od fotki początkującego aktora wyciętej prawie 9 lat temu, do chwili obecnej, gdy on jest na fali, a ja spotykam go na festiwalu filmowym. To działa na psychikę, naprawdę. Motywująco też. I to by było na tyle, fotki są do znalezienia w Internecie, ZOOMowy paparazzo jak się okazało potem uwiecznił nas oboje w momencie składania autografu, więc poza własną pamięcią, biletem i tymże cennym podpisem mam jeszcze jedną pamiątkę po pewnym wyjątkowym wieczorze, którego początkowo wcale nie planowałam. Taką przewrotność losu lubię. Bardzo.