Wielkie rzeczy w „małym Rzymie”, czyli Sandomierz filmowy i niefilmowy

Film kontra rzeczywistość – fotki rzeczywistości rzecz jasna moje.

Możecie się śmiać, ale czasami – i to chyba wcale nie tak rzadko – chęć odwiedzenia jakiegoś miejsca budzi się w nas po zobaczeniu go w telewizji albo na filmie. Niby słyszymy o pewnych miastach, wioskach czy szczególnych zabytkach, oglądamy je na zdjęciach w prasie lub w internetach, ale to nie to samo. Dopiero magia ekranu w jakiś sposób, jak to młodzi mawiają, robi robotę. Czy to film dokumentalny, czy – zwłaszcza! – fabularny.

No i właśnie stąd wziął mi się ten Sandomierz. Tak. Zgadliście. Oglądałam go wcześniej przez prawie 14 lat w „Ojcu Mateuszu”. Czyli w serialu, który najpierw budził we mnie ambiwalentne uczucia, potem stał się miłą przyjemnością, aż w końcu – nie wiadomo, kiedy – moją czołową telewizyjną specjalnością, o której kanon i niuanse mogę bić się na gołe piąchy. Mimo (a może zwłaszcza) dlatego, że ostatnie serie tego tytułu potrafią zdenerwować nie tylko mnie, ale nawet najwierniejszych fanów.
Powiem wam, że trochę taka pretensjonalna była ta moja ochota na wycieczkę. Bo na przykład moja mama miała motywację bez mała szlachetniejszą. Wizerunek starego, sandomierskiego spichlerza znajdował się w jej pierwszym szkolnym atlasie geograficznym wieki temu i właśnie od tamtej pory miasto, w którym tenże budynek stał, znalazło się na jej liście potencjalnych celów wycieczek krajowych.

Pobudki różne, ale zamiar ten sam – zaliczyć w końcu ten Sandomierz, najlepiej jeszcze w te wakacje albo tuż po nich, póki mamy dość kasy na takie ekstrawagancje. Słowo „ekstrawagancje” jest tu kluczem, bo już mieliśmy jeden rodzinny wyjazd tego lata, do starego kochanego Władysławowa. Wprawdzie, na przekór medialnym płaczom o rzekomej gigantycznej drożyźnie nad Bałtykiem, nie nadwyrężył on jakoś dramatycznie naszego budżetu, ale mimo wszystko koncepcja „drugich wakacji” w kolejnym dalekim zakamarku Polski brzmiała dla nas dość odważnie. Kto wie, może właśnie dlatego, z jakiejś przechodzącej u nas z pokolenia na pokolenie przekory, postanowiłyśmy ów wymarzony Sandomierz wcielić w życie. W dodatku z równie niepokornym założeniem, że nasz wyjazd nie będzie naznaczony wpływami popularnego serialu, który to świętokrzyskie miasto rozsławił.

Nie do końca nam to wyszło, bo duch fikcyjnego księdza-detektywa jest niemal nieustannie w Sandomierzu obecny, w różnych formach. I o tym właśnie będzie ten tekst.

Najbardziej oczywistym rodzajem bytności „Ojca Mateusza” jest rzecz jasna sam fakt kręcenia go w tym konkretnym mieście. Szczęśliwie udało nam się NIE trafić na okres zdjęciowy i ekipę szwendającą się po sandomierskich brukach. Ot, kolejny akt przekory – przecież niejeden marzyłby o tym, by podpatrzeć, jak powstaje odcinkowy hit Jedynki! No, może faktycznie niejeden, ale nie ja. Po pierwsze – zapewne wynikałoby z tego faktu dużo zamieszania, które utrudniłoby swobodne zwiedzanie. A po drugie – jakoś nie za bardzo interesują mnie dane plany filmowe, jeśli na takowych nie pracuję. Zresztą szanse na „zgranie” naszego wyjazdu ze zdjęciami do nowych odcinków były stosunkowo nikłe, bo już od kilku ładnych lat ekipa spędza na pracy w Sandomierzu tylko około dwóch dni na serię, resztę materiału realizując w okolicach Warszawy. Ale co się tutaj już narobili, to ich. I mieszkańców miasta, którzy zdaje się, że dość regularnie statystowali przez całe lata powstawania tu „Ojca Mateusza”. Już pierwszego dnia naszego pobytu, gdy wybrałyśmy się na Mały Rynek, przy stoisku z krzemieniem pasiastym spotkałyśmy pewną sympatyczną starszą panią. Z jej rozmowy ze sprzedawcą dowiedziałyśmy się, że wielokrotnie przewinęła się w serialu w pomniejszych rólkach, poznała głównych aktorów i że z niecierpliwością czeka na premierę nowej serii, która miała nastąpić lada dzień.

To było mega dziwne, a jednocześnie przyjemne i nieznane mi dotąd w tej skali uczucie – poczuć się jak w samym środku bajecznego, ekranowego, fikcyjnego świata. Okazuje się, że oko kamery wcale nie upiększa sandomierskich widoków. Tu naprawdę jest tak ślicznie! Połączenie naturalnego, niejako „oldschoolowego” uroku tego miasteczka (a przynajmniej jego starszej części) z nieustającą zabawą w rozpoznawanie miejsc budzących sympatyczne „deja vu” było czymś nad wyraz przyjemnym – bardziej, niż można się tego było spodziewać w teorii. Sandomierz, choć dość kameralny, ma wyjątkowo bogatą historię, co można dostrzec na każdym kroku. Zbudowany na siedmiu wzgórzach niczym Rzym, co dało się odczuć przy poruszaniu się po mieście pieszo. Z sześcioma zabytkowymi kościołami (wliczając jedną bazylikę), jedną z najstarszych szkół średnich w Polsce, zamkiem królewskim, dwoma wąwozami lessowymi, dworkami, podziemiami i innymi cudami. Mają tutaj chociażby dominikańską winnicę, rzeźbę flisaka balansującą na rozpiętej nad ulicą linie, czy deptak z dwiema replikami XIX-wiecznych armat. I pomnik krzemienia pasiastego w formie WIELKIEGO pierścionka z autentycznym, równie dużym oczkiem z tegoż kamienia. Gdyż z tego daru ziemi Sandomierz słynie. Podobnie jak z jabłek oraz ich przetworów czy cukierków krówek.
Maminy spichlerz też się odnalazł. Dziś tuż przy jednej z najruchliwszych dróg w mieście, przerobiony na budynek mieszkalny, od lat w rękach prywatnych, pusty – wystawiony na sprzedaż. Na szczęście nie zrujnowany. Oby mu się poszczęściło i trafił w jakieś dobre ręce, które przywrócą mu świetność.

Trudno w „starym” Sandomierzu znaleźć miejsce, które by w serialu nie zagrało. Jeżeli jakiegoś nie skojarzysz od razu, to szufladki w głowie otworzą ci się później, przy ponownym oglądaniu odcinków, zwłaszcza tych wcześniejszych. Najbardziej rozpoznawalny pozostaje sandomierski rynek z ratuszem, okrytą daszkiem studnią oraz charakterystyczną, rzeźbioną w drewnie zieloną budką z lodami. Ta ostatnia nie jest zabytkiem, ale ładnie wpasowano ją w staroświecką przestrzeń. I tak, faktycznie rezyduje tam gigantyczne stado gołębi, regularnie podrywające się w powietrze przy akompaniamencie hałaśliwego łopotu skrzydeł – jak wtedy, gdy spierdzielają przed nadjeżdżającym na rowerze księdzem Żmigrodzkim. A wiecie, z jakiej perspektywy starówka w Sandomierzu wygląda najlepiej? Z tarasu mieszczącej się w budynku PTTK kawiarni, gdzie można się rozsiąść nad lokalnym piwkiem lub mniej lokalną kawą niczym bohaterowie serialu nad kolejną trudną sprawą. Bo taka ciekawostka, grunt sandomierskiego rynku jest krzywy. A ładniej mówiąc nachylony pod pewnym kątem, przez co sprawia wrażenie stworzonego pod oko kamery, jakby podającego stojące na nim budynki jak na tacy.
Że już nie wspomnę o masie innych miejsc, które nieco bardziej „gościnnie” przewinęły się przez serial. Brama Opatowska i Furta Dominikańska, zwana pieszczotliwie Uchem Igielnym. Bazylika katedralna w Sandomierzu i jej okolice. Poboczne uliczki, wąskie i brukowane. Muszę przyznać, że niby człowiek miał pewną świadomość „osadzenia” polskiego „Don Matteo” w miejskich plenerach, ale dopiero stając osobiście na sandomierskiej ziemi uświadomiłam sobie przepotężną skalę tego zjawiska.

Odkrywanie miejsca, o którym dotąd miało się wyobrażenie oparte głównie o ekranową wizję, ma też pewne „skutki uboczne”. Gdy pozna się realną topografię miasta, część filmowej iluzji znika. Nagle okazuje się, ile serialowych lokacji (zwłaszcza tych z pierwszych serii) w rzeczywistości znajduje się o rzut beretem od siebie, głównie w obrębie starówki. Nie wspominając o tym, że wychodzi na jaw, jak to jeden budynek na przestrzeni 14 lat potrafił „zagrać” kilka różnych miejsc – vide kamienica w Rynku pod numerem 9 o charakterystycznych, zakratowanych oknach na parterze albo sandomierski Urząd Miejski, który był i sądem, i pocztą, i samym sobą. Nieuświadomieni mogą się zszokować również faktem, ile znanych z ekranu elementów krajobrazu tak naprawdę wcale się w Sandomierzu nie znajduje. Z tych najważniejszych: nie szukajcie tam kościoła, w którym proboszczuje protagonista, aktualnej plebanii ani obecnego pałacu biskupa.

Skłamałabym mówiąc, że Sandomierz nie zawdzięcza w jakimś stopniu swojego „wycieczkowego” renesansu serialowi. Miasto dostało szansę, którą postanowiło wykorzystać – czasami w dość egzotyczny dla nas sposób, jako że w Polsce chyba jeszcze nie nawykliśmy do tak zwanej turystyki filmowej. W blasku popularności „Ojca Mateusza” ogrzewają się różne lokalne branże: pamiątkarska, gastronomiczna, hotelarska… Charakterystyczna postać gościa w czarnej sutannie jadącego na rowerze pojawia się na niemal wszystkim, co możesz kupić i zabrać ze sobą do domu. Kubki, torby, magnesy na lodówkę, pocztówki, poduszki. Prowadzi to czasem do trochę kuriozalnych sytuacji, bo większość producentów takich artefaktów nie ma raczej licencji na wykorzystanie nazwy serialu czy wizerunków aktorów i efekt jest taki, że na pamiątkach możemy oglądać albo czarne, pozbawione detali sylwetki albo przypadkowych rowerzystów w czarnych sukmanach, nijak nie przypominających słynnego protagonisty. Część miejscowych restauracji z dumą wywiesza na ścianach fotki odtwórców ról głównych, pobocznych i gościnnych, którzy u nich się stołowali. Wśród lokalnych przysmaków obok tradycyjnych (i swoją drogą pysznych) krówek można kupić „ciasteczka Ojca Mateusza” – ciekawe, czy zaczęło się to przed, czy po emisji odcinka sprzed ponad roku, w którym ktoś dokonywał podobnego procederu. A i tak zapewne tytuł największego cwaniaka przypada tu właścicielowi Dworku Ojca Mateusza. Pensjonat ten nie ma z serialem nic wspólnego, a zgodnie z opowieścią usłyszaną przez nas od jednej z pań wożących turystów meleksami, nazwa pochodzi od faktu, iż gospodarz ma syna imieniem Mateusz. Cwany!

Wisienką na torcie pozostaje jednak „Świat Ojca Mateusza” – ekspozycja poświęcona serialowi, z replikami ekranowych wnętrz i woskowymi figurami bohaterów. I w jej przypadku ponownie objawiła się nasza przekora, bo przez cały prawie tygodniowy pobyt nie wstąpiłyśmy tam ni razu. Może dlatego, że chciałyśmy odciąć nasz wyjazd od nadmiaru wpływów serialu. Może przez cenę biletów niewspółmiernie sporą w stosunku do rozmiarów wystawy. Mógł też zadecydować fakt, że to jednak tylko kopie wnętrz, mało kuszące, gdy na wyciągnięcie ręki masz tyle autentycznych serialowych plenerów. No i w moim wypadku swoje pewnie zrobiła pogłoska, jakoby włosy figury sympatycznego ex-recydywisty Waldka zwanego Pluskwą były autentycznym „przeszczepem” od odtwórcy tej roli. Jeśli ktoś w swoim życiu przeczytał choć raz „Pana Wenus” autorstwa Rachilde – tak jak na przykład ja – to w tym momencie robi gromkie „BRRR!”.

Spotkanie z Sandomierzem w naturalny sposób stało się źródłem masy innych spostrzeżeń. Podczas pobytu w mieście dość mocno odczułyśmy brak apteki w obrębie ścisłego centrum. Seans wczesnych odcinków „Mateusza” zdradza, że te prawie półtorej dekady temu owszem, była jedna w Rynku. Obecnie zamieniona na muzeum zielarstwa. Cholerna turystyka, chciałoby się rzec. Choć z drugiej strony prawda jest taka, że swój potencjał pod tym kątem Sandomierz wykorzystuje połowicznie. Okej, są wspaniałe, przyjazne gościom zabytki i inne przybytki. Ale powiązana z tym wszystkim infrastruktura… Miasto ma bardzo minimalną komunikację publiczną, zero postojów taksówek (jeździ tylko kilku „prywaciarzy” na telefon), a miejscowe dworce PKP i PKS pozbawione są kas biletowych. Nie posiadając własnego samochodu, często nie sposób jest dostać się do pobliskich miejscowości, równie atrakcyjnych: Opatowa, Ujazdu, Baranowa Sandomierskiego, Kurozwęk, słynącego z porcelany Ćmielowa. Za to z drugiej strony – o czym dowiedzieliśmy się od znajomego rodziców jeszcze przed wyjazdem – podróż autem nie rozwiązuje wszystkich problemów, bo dojazd nim do miasta jest utrudniony. Tak, znana z serialu fikcyjna wersja Sandomierza jest w wielu aspektach o wiele bardziej rozbujana niż ta prawdziwa.
Warto napomknąć też, że nawiedziłyśmy miasto w pierwszym tygodniu po wakacjach i chyba te kilka dni wystarczyło niektórym, by uznać tak zwany sezon za zamknięty. Niektóre restauracje otwierały się tylko w weekend, a na nadwiślańskich bulwarach lwia część biznesów była już w ogóle nieczynna.

Skoro już wiedziałam, że w Sandomierzu nie sposób całkowicie zwiać przed echami przygód serialowego księdza, postanowiłam machnąć na to ręką i przyjąć owo dość świeże „dziedzictwo” miasta w sposób najbardziej oczywisty i doskonały zarazem. Piątego dnia naszego pobytu, wieczorem, siedząc nad herbatką w przytulnie urządzonym pokoju kwatery w północnej części miasta, obejrzałam pierwszy odcinek najnowszej, jesiennej serii „Ojca Mateusza”. Pierwszy i jak się potem okazało dla mnie – przynajmniej do momentu spisywania tego tekstu – ostatni. Ogólne zniechęcenie obecnym kształtem tej produkcji pospołu z ciągłym oglądaniem się na jej dawną świetność jednak wzięły górę. Co nie zmienia faktu, że seans ów połechtał mnie bardzo zabawnym uczuciem.

Więcej porównań (niewiele więcej, ale jednak) znajdziecie tutaj.

Gdyby ktoś zapytał mnie, czy warto było, bez namysłu odpowiedziałabym: JEZU, TAK. Nawet jeśli główną motywacją byłaby wyłącznie banalna chęć zobaczenia serialowego miasta w realu. Owa filmowa turystyka stała się świetną promocją naprawdę pięknego miejsca, godnego całej zyskanej w ten sposób atencji. Zwłaszcza że w tym konkretnym przypadku zdobyto ją w sposób naturalny, jako efekt artystycznego wyboru twórców – a nie wykalkulowanego city placementu, jak to się działo w wielu późniejszych krajowych serialach. I trzeba przyznać, że jako miasto filmowe nad miastami niefilmowymi ma jedną zasadniczą przewagę. Jeśli się nagle za nim zatęskni, to jest na to prosty, doraźny sposób – odpalić w telewizji czy też na VOD jeden z rozlicznych odcinków serialu wiadomego, bo niemal każdy przypomni nam w urodziwych kadrach o miejscowych zakamarkach.

Dobrze wykorzystałeś swoją popkulturową szansę, Sandomierzu, jeszcze kiedyś do ciebie wrócę!