Kuchnia na winie albo Kabaretobranie

[Ponad miesiąc obsuwy. Niemal równiutko miesiąc. Brawo, Daga. No brawo.]

Teoretycznie to w związku z wyjazdem na Kabaretobranie wszystko poszło tak, że powinnam być tylko i wyłącznie wściekła. Klaudia z przyczyn losowych (które oczywiście musiały wypaść akurat tego dnia) nie dotarła, a pogoda okazała się być wredną dziwką – kiedy nastawiłam się na chłodniejszą aurę i założyłam długie dżinsy plus trampki, to machnęła słońcem, a gdy się już znalazłam w amfiteatrze, dowaliła deszczem i dość upierdliwie mnie przemoczyła. Ale w praktyce to… nie było wcale źle. Nie aż tak. Po prostu pewne inne rzeczy zrekompensowały mi wszystkie niewygody i nieszczęścia.

O godzinie 7:30 siedziałam w autobusie do Zielonej Góry. Na miejscu miałam być około 10:40. Tak zakładał pierwotny plan, bo Klaudia miała zajechać pociągiem z Wawy mniej więcej o tej samej porze. Jak już wszyscy wiemy nic z tego nie wyszło, ale plan został. Na amfiteatrze wypadało być około 18:00 – zaczynali wpuszczać ludzi pół godziny później – więc miałam praktycznie cały dzień do zabicia. I tutaj przydała się pewna nieduża, ale jednak znajomość miasta, wyniesiona z poprzednich wizyt. Gdzie jest najbliższa Biedronka, w której można kupić coś sensownego na drugie śniadanie, którędy na Stare Miasto i na fontannę (gdzie swego czasu dziewczyny się kąpały po nocy :D), aby tam kulturalnie przycupnąć na ławeczce, zjeść to, co się przyniosło ze sklepu dla ubogich studentów i pomyśleć, co dalej. Po czym poszło mniej więcej tak, jak sobie obmyśliłam. Spacerek po Starówce, potem do Focus Parku przez Park Winny, wizyta w Palmiarni (wreszcie w środku, wcześniej nigdy nie miałam szczęścia), nieduży obiad w Sfinksie i przejście powolnym krokiem z lodami o smaku mascarpone w ręku na najbliższy przystanek, bo o cholera, to już 17.00, trzeba wsiadać w autobus i jechać pod amfiteatr. W sumie było przyjemnie, bo i Zielona to ładne miejsce, chociaż na pewno byłoby o wiele fajniej łazić wszędzie z kimś.

Niby teoretycznie po przyjeździe na miejsce została jakaś godzina do wpuszczania na miejsca, ale w praktyce taki pośpiech był wskazany. Bo kolejka zawsze formuje się wcześniej, a i z racji wielkości amfiteatru jest długa. Bardzo długa. Toteż mimo ustawienia się pod wejściem dostatecznie przed czasem następne 40 minut spędziłam stojąc na schodach razem z tłumem. Dzięki bogom ów tłum – przynajmniej na mojej wysokości – miał poczucie humoru. Można powiedzieć, że u nas w Zielonej kabareton się zaczął znacznie wcześniej xD Próbując zacytować cokolwiek: „A ja jestem tajemniczym klientem i potem pana obsmaruję w prasie!”.
W każdym bądź razie gdy już rozsiadłam się na drewnianej, nienumerowanej ławce (notabene niemal w tym samym miejscu, co dwa lata temu), wszystko wyglądało bezproblemowo. Dobry widok na scenę, ciepło, niebo niemal bez jednej chmurki. Potem tych chmurek zrobiło się trochę więcej, potem jeszcze więcej, później się jakieś takie ciemne zrobiły… Nawet w tym momencie optymizm mnie nie opuszczał. Miałam i parasolkę, i płaszcz przeciwdeszczowy, a poza tym to chyba jakaś taka tradycja Kabaretobrania, żeby poszczuć widzów przejściowymi opadami na kilkanaście minut przed rozpoczęciem realizacji telewizyjnej. Tak było podczas mojej poprzedniej wizyty, tak ponoć było rok temu i tak pewnie będzie na następnej imprezie 😛 Na scenie w międzyczasie Jasiu i Leszek z Ciachów powitali publiczność, kabaret K2 skeczem „na rozpęd” o bardzo… eee… nietypowej agroturystyce próbował wkupić się w jej łaski („Niech się Polsat zdziwi!”) i naturalnie objawił się wiecznie młody i uśmiechnięty Krzysztof Ibisz. Nie, przy tym ostatnim nie ironizuję ani nie robię sobie jaj. Mówcie, co chcecie, dla ludzi wychowanych w latach 90. Krzysiek to kult, przesympatyczna twarz ówczesnej telewizji i Migotek od Muminków. Tak, to musiało poprawić humor, zwłaszcza, że deszczyk bardzo szybko odszedł i liczyliśmy wszyscy na to, że tego wieczora już nie powróci.
Chwilę potem rozpoczęła się – jak zwykle wśród muzyki i śpiewu – polsatowska transmisja. Na widok kilku ekip mimowolnie uśmiechnęła mi się mordka, na widok paru innych mniej, ale nie było żadnej z tych, których wybitnie nie mogę ścierpieć. Zapowiadało się smacznie. I to dosłownie, bo za temat przewodni całości w tym roku wzięli sobie… kuchnię. Stąd na scenie restauracja i jej zaplecze. Skądinąd to chyba najfajniejsza z dotychczasowych scenografii na Kabaretobraniu, o ile sięgam pamięcią.

Jeśli chodzi o całość imprezy, to z góry muszę zastrzec jedno. Bardzo długo nie miałam bladego pojęcia, ile z tego, co oglądaliśmy w Zielonej, finalnie trafiło do domów reszty świata za pośrednictwem telewizji ze słoneczkiem. Wnioskując z moich doświadczeń z poprzedniego razu sądziłam, że pewnie kilka skeczy zostało zjedzonych przez przerwy reklamowe. Oczywiście, że tak było i teraz. Nie mogę obiecać, czy kolejność, w jakiej tu wszystko opisuję, pokrywała się z rzeczywistą. Dużo wrażeń, dłuuugi czas spisywania notki (ty leniu, tyyyy) i brak własnych zdjęć z całości zrobiły jednak swoje… stąd też pozwoliłam sobie jednak wspomóc pomieszane wspomnienia nagraniem realizacji TV.
Jako pierwsi po piosence początkowej i powitaniu pojawili się na scenie Abelard z Szymonem, znaczy się 1/2 Limo. No cóż… To jest żadna tajemnica, że od pewnego już czasu Limiaki są dla mnie jednym z tych kabaretów, które naprawdę wielbiłam, ale potem coś im się stało i teraz mam problem z czerpaniem takiej radochy z ich numerów jak kiedyś. W pewnym momencie zaczęłam to zrzucać na ich jakąś dziwną tendencję do bycia obrazoburczym, kontrowersyjnym na siłę i coś w tym musi być. Skecz o zagranicznym pośle – notabene oryginalnie zmajstrowany jako realizacja zadania z „Dzięki Bogu już weekend” – ma dobre momenty, na których całkiem szczerze się śmiałam („Kindizin, baranie!” i parę innych, całkiem sympatycznych żarcików językowych), ale ciśnięcie nie za bardzo finezyjnego „dorosłego” dowcipu i aktualnych acz nieszczególnych aluzji zepsuło mi go dość mocno. Nie no, niby poza tym było wesoło, niby człowiek pochichotał pod nosem, tylko, że potem jednak doszłam do wniosku, że mimo tego wszystkiego to Limo zdecydowanie nie jest moim Limem. Tym, o którym bez oporów stwierdziłam raz: „Bo Limo to jest, kurwa, Limo”, a inni roznieśli. I nie było się czego wstydzić, bo czułam, że ta nazwa to coś jak solidna firma, która nigdy nie zawodzi. Teraz już nie jestem taka pewna… Ale dobra, dość już tych moich prywatnych utopii. Potem przybył Bałtroczyk. Piotr Bałtroczyk. „Młody, przystojny, utalentowany” 😀 Bałtrok jak to Bałtrok – może nie zawsze z fajerwerkami, ale z polotem. Bo muszę przyznać, że od ukończenia osiemnastki te jego alkoholowe historie zaczęły do mnie bardziej przemawiać… Chociaż trochę brakowało mi tych bomb, które czasami potrafi zrzucić w swoich monologach. Zrekompensował mi to nieco ten tekst, którym rzucił do gościa wydzierającego się na widowni na samym początku. Miszcz, no miszcz po prostu 😀 Za to po skeczu K2 o koniuszym muszę przyznać, że ten kabaret powolutku rośnie w moich oczach, nie tylko dlatego, że powstanie tego składu pośrednio przyczyniło się do dezintegracji znienawidzonych przeze mnie Babeczek z Rodzynkiem (bo to fakt, rozeszło się towarzystwo do innych zajęć, jak mniemam o wiele ciekawszych). Po prostu są od nich lepsi, jak i od również nieistniejącego Hlynura, co oznacza w skrócie, że Bartek z Mimim mają większe pole do popisu i co najważniejsze ten popis dość często fundują. No są śmieszni, nie ma rady! A i zdolności Klauza do ogrywania nieprzewidzianych sytuacji vide czapka mu się rozsypuje od nadmiaru ekspresji zasługuje na osobną, dużą i tłustą, pochwałę. Później sceną zawładnęły „Siostrunie”. Już patrząc na plakaty reklamujące Kabaretobranie nie byłam pewna, czy wstawianie fragmentów dużego przedstawienia do tego akurat kabaretonu to dobry pomysł. Ale kiedy zakonnice ze swoim menem zaczęły śpiewać, to pomyślałam, że nie, to jest zupełnie okej. Śpiewy, tańce, Beata z Babeczek mająca wreszcie okazję, żeby się chociaż trochę wykazać… A i nam na widowni się żywiej i cieplej zrobiło. To dobrze, bo potem czekało nas coś bardziej chłodnego, bo skandynawskiego… tak jakby. Znowu kawałek z większej sztuki, tym razem ze spektaklu „Szwedzki stół”. Powiedzmy sobie tak – te skraweczki same w sobie są momentami boleśnie niefajne i teoretycznie nie powinnam patrzeć na nie z przyjemnością, bo ostro kłócą się z moim poczuciem humoru. Ale… No kurczę, jest to „ale”, w osobach trójki aktorów, kryptonim Grupa Komediowa Popijalnia, którzy je zagrali. Bo zrobili to tak dobrze, tak porządnie (nawet, jeśli „szwedzka” intonacja Arka Janiczka przyprawiała mnie o ból), że z okropnie nieśmiesznej scenki zrobili scenkę co najmniej znośną. A gdy się jeszcze ma hodowaną latami słabość do Mikołaja Cieślaka, to można by rzec, że nawet… mającą swój urok? Chociaż nie, tutaj nie jestem pewna, kto go tak naprawdę w tej sytuacji ma – ten numer czy ten człowiek? Nie, dobra, dość, wjeżdżam na grząski teren. Zmienimy lepiej temat, pomówimy o kabarecie Jurki, a o Jurkach to złego słowa powiedzieć nie dam, bo dobra, może nie zawsze pękam na ich numerach ze śmiechu, ale nigdy nie mogę im niczego zarzucić. Zreeesztą. Ten długi wiwat publiczności na wejściu Wojtka i Marylki o czymś świadczy 😛 Inna sprawa, że być może wiem, dlaczego tym razem nie pokładałam się ze śmiechu – kto wie, być może lada dzień taka pokoleniowa sytuacja może mnie czekać… Tak czy siak może nie jestem do końca obiektywna, ale końcowa mówka Znanego to chyba najpiękniej sprzedany tekst całego Kabaretobrania. Potem pozostaliśmy w zielonogórskich klimatach, bo Ciach. Gospodarze wystawili swój skecz o upierdliwym współpasażerze i chociaż widziałam go już nie raz i nie dwa, obejrzałam z przyjemnością kolejny. Bo to życiowe takie. Piosenka Nowaków, obsłużona właściwie głównie przez Tomka, w zasadzie też. Chociaż nigdy na wyjeździe integracyjnym nie byłam i po tym numerze mam nadzieję, że nigdy nie będę 😀 Linia melodyczna wprawdzie momentami kaleczyła uszy, ale myślę, że to dobrze oddawało klimaty i schizy takich imprez. Jednak po jej zakończeniu dość prędko nastąpiła spora zmiana atmosfery, ponieważ… Czy ja kiedyś wspominałam, że z Nowakami mam ten problem, że na zmianę mają numery cudniaste i numery totalnie słabe? Bo tutaj to jakby trochę wyszło. Skeczu o hotelu nie lubię, nie widzę w nim nic śmiesznego i tego wieczora moja opinia nie uległa zmianie. Owinęłam się tylko szczelniej kurtką i czekałam, aż skończą, licząc, że zagrają jeszcze tego wieczoru coś lepszego. Może dlatego poczułam się lepiej, gdy potem miejsce na scenie zajął kolejny solista w osobie Marcina Wójcika. Jak to żartował, ludzie go w Zielonej na ulicy pytali: „a gdzie ten chudy?”. Ja tam nie pytam – ja się bardzo cieszyłam z samego Jabbara, bo o ile w Kabaretowym Klubie Dwójki, nawet jeśli miał w nim śmieszne momenty, to czasem nie mogłam go przetrawić, o tyle na żywo, na Kabaretobraniu i z fajnym, chociaż znanym już mi bodaj właśnie z KKD tekstem, miałam takiego nieco bezczelnego banana na ryjku i radochę. Wprawdzie nie bardzo rozumiem, jakim cudem, skoro tekst był o dietach, ćwiczeniach i innych przykrościach związanych z „trzymaniem linii” (każdy leń z dużym apetytem i słabym metabolizmem zna ten ból…), no ale jak widać nawet temat odchudzania Marcin potrafił zabawnie sprzedać. Z kolei do kolejnego numeru K2 – o małym kryzysie pomiędzy dwoma kumplami harlejowcami – nie miałam już takiego mega entuzjazmu, ale nie narzekałam. W porządku numer, bez większej przeginki, tyle że aż tak wybitnie mnie nie bierze i tyle. Co oczywiście nie zmienia faktu, że bawiło mnie sporo kawałków z niego, bardzo odpowiadał tekst o ojcu Mateuszu, Bartek po raz kolejny pokazał swój talent do żartów dostosowanych do panujących warunków… ale więcej o tym napiszę trochę później. Teraz mogę opowiedzieć o Kasi Piaseckiej, która oczywiście również pojawiła się na Kabaretobraniu. Obok charakterystycznych dla niej tematów damsko-męskich tym razem – zapewne ze względu na miejsce występu – poświęciła trochę czasu również sprawom bardziej lokalnym, co zebrana na widowni publiczność przyjęła z radością. Wiecie, kpinki o rondzie, Ciborzu, absolutny must-be w postaci motywu Gorzowa Wielkopolskiego i takie tam… A potem ponownie Nowaki. Nie wiedziałam, co o tym myśleć i w sumie dalej nie wiem. Niby wiele aluzji i kpin było absolutnie akuratnych, ale jako całokształt… nie, słabo mi to podeszło. Bardziej niż „hotelowy” skecz, ale jednak jak dla mnie to było trochę za bardzo na granicy smaku. Niekoniecznie dobrego, po prostu smaku. Rozumiem, że z racji tematyki to musiało być aż do przerysowania „amerykańskie” nawet w stylistyce, ale i tak myślę, że dałoby się to pociągnąć delikatniej. Może próbowali ugryźć ten stereotyp od nie tej strony? No, i w sumie poza tym było kilka żartów, których nijak nie potrafię sobie wytłumaczyć i które budzą we mnie do tej pory głębokie „WTF?”. Ten nastrój jeszcze przez chwilę mnie nie opuszczał. Gdy następnie – po raz pierwszy tego wieczora – na scenie pojawił się kabaret Puk, nie powaliło mnie to zbytnio. Po pierwsze ogólnie nie sądzę, żeby naprawdę byli tacy śmieszni, jak wielu twierdzi, po drugie zagrali skecz o poradni małżeńskiej, który zdecydowanie utwierdza mnie w tym przekonaniu. Na szczęście drugi występ „Siostruń” trochę mnie rozruszał i poprawił humor. Gdy już się wytańczyły i wyśpiewały, pałeczkę ponownie przejęli gospodarze, wychodząc ze skeczem o samobójcy. Niby już to znasz, ale to taki numer, w którego wypadku wybitnie potwierdza się teza, że takiej scenki nie da się dwa razy zagrać tak samo. Tak. Bo PANI Z WIDOWNI. Ta, którą wciągnięto na scenę tego wieczoru, była wyjątkowo grzeczna, nie chciała pojechać swojemu „konkubentowi”, a na prośbę, żeby go nazwać jak jakąś „wystającą część ciała”, opowiedziała, że później, po północy xD Ogólnie babeczka mimo wyraźnego speszenia na początku później ładnie się wkręciła, ku radości widowni. Za to mi radość trochę się stępiła na wieść, że kolejny będzie Abelard solo. Wiecie, to żadna tajemnica, jaki mam stosunek do całego tak zwanego stand-upu szlajającego się po polskich scenach i sceneczkach, a co sądzę o całej aferze z żartowaniem z papieża, to można się chyba domyślić. Niekumatym objaśniam – a niech sobie żartuje, z czego chce, byleby to było śmieszne. A nie da się ukryć, że w całym tym szumie walki o „wolność słowa” ludzie pozapominali, że ten dowcip w sumie był naprawdę słaby. Także nie spodziewałam się niczego szczególnie wartego uwagi… i muszę przyznać, że jednak trochę się mile rozczarowałam. Nie do końca, bo oczywiście nie mogło zabraknąć paru topornych, doprawionych wulgarem, ale pożądanych przez publikę dżołków, ale z drugiej strony było całkiem sporo dużo lepszych, opartych na czymś innym niż ta cała szeroko pojęta „kontrowersja”. Na najzwyklejszym, codziennym, nie urażającym nikogo, ale bardzo prawdziwym temacie. Albo na grze słów. Albo na skojarzeniach. I to nie jakichś takich najprostszych i najpospolitszych. Czasem nawet na absurdalnych do tego stopnia, że człowiek dopiero po krótkiej chwili zaczyna ogarniać. Da się? Da. Tylko pytanie, czemu znakomita większość w taką zabawę nie idzie. Może nie ma takich głosów, które by im to podpowiadały? Kto widział ten występ w całości, ten załapie aluzję 😛 No, taka smutaśna refleksja. Ale tu nie było czasu na kombinowanie, bo zaraz pojawiła się ponownie ekipa z Popijalni, tym razem z gościnnym udziałem Jasia Rewersa. Myślę, że nie oczekiwałam, że druga scenka będzie dużo lepsza od pierwszej, ale raczej byłam pewna, że co najmniej dobrze to zagrają, a poza tym taki skład nie zdarza się co dzień. Wprawdzie pod kątem konstrukcji deja vu miałam niemałe, odrzucały mnie te same elementy co poprzednio (ta nibyszwedzka intonacja, whyyy), ale! Anna Guzik tutaj miała zdecydowanie większe pole do popisu. Plus dodatkowa porcja Mikołaja Cieślaka. Tego się nie odmawia. No i kurczę, tutaj on też miał lepsze teksty do zagrania niż za pierwszym razem. Okej, znowu nie mam pewności, czy jakoś to kupiłam, bo względnie dało radę, czy jakoś to kupiłam, bo Cieślak. Pewnie i to, i to. Tak czy siak, kolejny był kabaret Puk, który zrehabilitował się nieco drugim, całkiem dobrym numerem i chociaż w sumie to pomysł był tutaj o kawałek fajniejszy niż jego realizacja, to nie mogę zbytnio marudzić, bo były dobre momenty. Wliczając sondę robioną wśród widowni na samym początku 😀 I mniej więcej w takich klimatach dobrnęliśmy do finału, oczywiście okraszonego piosenką. Całkiem ładną, więc tym bardziej było mi szkoda, gdy przy oglądaniu nagrania z Polsatu odkryłam, że transmisję skończyli dokładnie tuż przed jej początkiem.

Nie mogę oczywiście nie wspomnieć o wstawkach Ciachów, radośnie wypełniających czas między numerami obok konferansjerskich wkrętów Ibisza. Casting na kucharza rozbawił mnie do łez niemal. Powiecie, że to było proste. A ja wam odpowiem: „Wiecie, proste jest czasem bardzo fajne” 😛 Tak, to chyba najbardziej przypadło mi do gustu. Żadnego kombinowania na siłę, po prostu żart, żart, żart i przyjemnie mija nam czas pomiędzy skeczami. Jak na przykład w tej głębokiej, filozoficznej historii o tym, czy zawsze na weselu musi być wódka… 😀 Ba. Nawet dowcip pod tytułem „dwóch facetów przypadkiem usiadło przy stoliku dla zakochanych i kelnerka myśli, że są parą” wyszedł im fajnie i ze smakiem. Chociaż prawdę powiedziawszy jedną mocniejszą bombę puścili. Jasiu jako Makłowicz? Gosia jako Gessler? PROSZĘ BARDZO. Tak, to się naprawdę wydarzyło. A tekstem o tym, z czego jest kotlet, będę szczuć znajomych przez najbliższe parę miesięcy. Aha. I zapamiętajcie sobie – tylko kabaret Ciach jest w stanie zmusić amfiteatr pełen luda do powstania i wzniesienia toastu głowami zamiast kieliszkami. Przysięgam.
(Z którego notabene nic mi nie wyszło, bo siedziałam pomiędzy dwiema parami. Peszek.)

Była tylko jedna rzecz, która tak naprawdę wybitnie nie dopisała. Po przejściowym deszczu na widowni radośnie poodkładaliśmy parasolki i płaszczyki. Głównie po to, żeby nie za długi czas później znowu je wyciągnąć. I już nie chować. Jest takie pojęcie, jak „oberwanie chmury”, prawda? Pasowało idealnie. Część ludzi umykała pod najbliższe zadaszenia (przede wszystkim pod scenę), ale sporo jednak pozostało na miejscach. W tym i ja. Jeśli chodzi o mnie, to miałam trochę patową sytuację, bo jakbym zeszła z ławki, to bym potem musiała siedzieć na mokrych dechach, a zostając i tak narażałam się na wodę spływającą mi z płaszcza na spodnie i buty. Tak czy siak mokro, ale druga opcja wydała mi się sensowniejsza. Poza tym… za fajnie się siedziało, żeby się ruszać 😛 Nieprzychylną aurę wykorzystali odpowiednio występujący kabareciarze, na czele z Bartkiem z K2, który przy okazji skeczu o harlejach najpierw w zapowiedzi zażartował, że „jest sobota, jest kąpiel”, a potem w trakcie samego numeru donośny huk pioruna w oddali skomentował: „Słyszysz, jak się wkurzyła? Ten brzuch potrafi wiele!”. Kaśka Piasecka nie ustępowała mu kroku, stwierdzając na początku swojego monologu, że oni tam za kulisami się trochę martwią, ale nie mają tam tyle miejsca, żeby publikę wpuścić 😀 Gogo wciąganej na scenę pani powiedział, że „zawsze to kilka minut pod dachem”, no i Tomek z Nowaków, nie zapominajmy o tym, że u niego w Pensylwanii leje jak cholera, aż Pomorskie zmyło. Puenta od tego skeczu też chyba wynikała z sytuacji, ale z tym to nie mam pewności. Tam jeszcze trochę tego było, ale wszystkiego nie spamiętam. Jednego jestem pewna. Charakterystyczny szum w tle od początku trzeciej części transmisji i monologu Jabbara bardzo dobitnie mi przypomniał, jak to fajnie padało.

Mimo to było warto. Naprawdę. Kabaretobranie wyrosło powolutku na taką imprezę, która potrafi być na tyle sympatyczna, że różne jej niedociągnięcia, nierówność w poziomie skeczów zaproszonych artystów i inne takie niefajności ukrywają się pod naporem tego, co dobre, śmieszne i spoko. No i jest tam po prostu… miło. Tak, „miło” to bardzo dobre słowo, żeby to opisać. I wbrew wszystkiemu ta milusiość w sporym stopniu przedkłada się na transmisję. Oprócz paru „zjedzonych” skeczy, oczywiście.

Całość skończyła się około 23.00, ale na dworcu autobusowym pojawiłam się dopiero jakieś piętnaście minut przed trzecią w nocy. Co się działo w międzyczasie? No… no cóż, to moja słodka tajemnica 😀 Niezależnie od tego miałam w perspektywie bycie w domu około szóstej rano. Na etapie do Nowej Soli jechałam w towarzystwie chłopaka, który robił przy Kabaretobraniu jako wolontariusz, więc pogadaliśmy i o imprezie, i o studiowaniu (bo też student), tym samym miło spędzając czas, ale – możecie się śmiać – imienia ni cholery nie pamiętam. A potem? Marne półtorej godziny snu i już Jelenia. Drepcząc nieśpiesznie w przemoczonych i obcierających mnie trampkach, zawinięta w słabo dającą ciepło kurtkę, omiatałam wzrokiem z leciutkim niedowierzaniem opustoszałe o tej porze ulice – dopiero później do mnie dotarło, że to przecież niedziela – i brnęłam w stronę domu, próbując sobie poukładać te wszystkie w gruncie rzeczy wesołe wydarzenia dnia poprzedniego. Wszystko, co fajne, szybko zlatuje. No cóż. Życie.