Dzienniczek bardzo pop (6)

Na dzień dobry z dumą oświadczam – tak, przetrwałam sesję. I to nawet w jednym kawałku, co jest faktem godnym uwagi, bo dotąd to różnie z tym bywało. Tak czy owak rozpościera się przede mną malownicza perspektywa kilku miesięcy wolnego. Które oczywiście zamierzam spędzić nie tylko na wojażach i kąpielach słonecznych na balkonie, ale i na nadrabianiu książkowo-filmowo-serialowych zaległości 😛 Tych blogowych w sumie też, co zresztą widać, bo właśnie to robię. Szybciutko, szybciutko!

Filmowo:
Laura (2010) – film z Krzysztofem Respondkiem w roli głównej. Czyli rarka, bo póki co takie rzeczy nie zdarzają się często. Szkoda, bo Resp dobrym aktorem jest. Zdolny, przystojny, z potencjałem… Ogólnie idealny kandydat na gwiazdę. Ale jakoś nie do końca wychodzi z tego to, co powinno. Dlaczego? Bo jeśli już załapie się na jakąś solidniejszą partię, to najczęściej produkcja, w której gra: a) jest co najmniej średniawa, b) jest dobra, ale mało „medialna” i szybko przepada. „Laura” kwalifikuje się do tej pierwszej kategorii. Niestety. Chociaż gdybym powiedziała, że ani trochę się tego nie spodziewałam, skłamałabym jak diabli. Czułam przez skórę, że tak może być, jednocześnie żywiąc jednak złudną nadzieję, że nie, może nie, może jednak nie… A tu pf. Niby wszystko zapowiadało się nie najgorzej, bo historyjki o górnikach zasypanych w kopalni, którym życie nagle przelatuje przed oczami, potrafią być ciekawe. Jeśli tylko są dobrze zrobione. I nie przywalone ckliwym, mdłym melodramatem. Oczywiście „Laura” musi być zrobiona nieszczególnie i przesiąknięta łzawym, „poruszającym” i pozbawionym większego sensu wątkiem tytułowej córki głównego bohatera. Jeżeli w ogóle on tu jeszcze jest głównym bohaterem, bo chora dziewoja zajmuje podejrzanie dużo czasu w tym filmie, a sama kwestia jej ojca tkwiącego przez parę ładnych dni pod ziemią sprawia wrażenie zepchniętej na bardzo dalszy plan. W ogóle odniosłam wrażenie, że cały ten punkt wyjścia, którym jest wypadek w kopalni – tym mocniej szantażujący emocjonalnie wszystkie czułe serduszka naiwnej widowni, że będący żywcem zerżniętym z rzeczywistego zdarzenia* – był tylko pretekstem do pokazania typowej, nieciekawej, wręcz telenowelowatej historyjki z paroma tylko solidnymi momentami. Na nic zdaje się dobra obsada, bo i Herkules dupa, gdy fabuła kupa. Sonia Bohosiewicz zaczyna od fajnej babki, żeby po pierwszych scenach aż do końca ciągnąć jako płaczliwe babsko ze skłonnością do czepiania się o byle pierdołę. Anna Seniuk w zasadzie robi za tło. Czujecie to? Anna Seniuk. Robi za tło. Jakim trzeba być beznadziejnym filmowcem, żeby do tego doprowadzić? Tylko Krzysiek Respondek i Marian Dziędziel coś wyciągnęli ze swoich ról. Chociaż trzeba to podkreślić, że obaj obsadzeni zostali po nadanej im już szufladce – Dziędziel jako „stary z honorem i zasadami”, Resp jako „idealnie porządny i cnotliwy mąż i ojciec bez cienia skazy” aka siódma woda po Michale Jeleniu z pożal się Boże „Barw szczęścia”, jakkolwiek finalnie jego postać nie wyszła aż tak gładka do zrzygania. Dla nich dwóch warto stracić te 80 minut, mimo że „Laura” zmarnowała cały potencjał zarówno w ich wypadku, jak i pozostałych aktorów. Stąd filmwebowe 6/10, a nie mniej, bo naprawdę, postarali się panowie. Co nie zmienia faktu, że nadal czekam na coś, co NAPRAWDĘ da Respondkowi pole do popisu, bo taki jeden „Naznaczony” to zdecydowanie za mało.

Kołysanka (2010) – oj, zbierałam się i zbierałam do tej „Kołysanki” naprawdę długo. W sumie nie wiem, dlaczego, skoro wbrew tematyce nie było się tu czego bać – obsada niezła, reżyser pewny i raczej bez większych baboli na koncie (jeśli nie liczyć nieszczęsnego „Szwadronu”, którego nigdy nie wytrwałam do końca). Jak sami widzicie jednak wreszcie się zmobilizowałam i nie pożałowałam tego ani przez chwilę. Można się ponaigrywać, że ten film to przez modę na wampiry – wiecie, ci wszyscy mydłkowaci kolesie o iskrzącej skórze i wytrzeszczookie aktoreczki o talencie równym kawałkowi drewna… Ale chyba nikt nie myślał, że Machulski takie elementy wrzuci do swojego filmu? Wąpierze są takie, jakie być powinny – dziwne, koślawe, podejrzane na kilometr, żywiące się krwią (nie)winnych ofiar – i w dodatku totalnie nasze, polskie i swojskie. Do tego oczywiście z jajem, bo bez tego przecież to nie byłaby komedia. Krwiopijcy tworzą zabawną, choć gnębioną zupełnie przyziemnymi problemami rodzinkę Makarewiczów, gdzie dziadka bolą zęby, matka martwi się o utrzymanie czwórki dzieci, syn zastanawia się nad tym, czy aby przypadkiem nie jest potomkiem diabła, a najmłodsza pociecha grymasi tak długo, dopóki nie dostarczą mu księdza. A wokół prześmieszne postacie drugoplanowe, zaczynając od wspomnianego już klechy i jego ministranta (raz, raz chyba jedyny Antoni Pawlicki porządnie zagrał), poprzez policjantów usiłujących rozwikłać zagadkę dziwnych zniknięć w ich wsi czy listonosza, którego żona nie szuka, bo sądzi, że ten zwyczajnie zachlał, aż po dziennikarkę i operatora z telewizji, którzy przyjechali zrobić reportaż. Do wyboru, do koloru. Wprawdzie tylko część z całej tej gromady została wyraźniej zarysowana, resztę w sumie potraktowano pobieżnie, ale to chyba jedyna poważniejsza słabość tego filmu. Można jeszcze ewentualnie za taką uznać niedostateczną ilość klimatu grozy, żeby móc nazwać „Kołysankę” horrorem. Tylko ewentualnie, bo nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek miał w zamierzeniu prawdziwe straszenie. Trochę szkoda w sumie, ale co tam – mamy oryginalny pomysł, mamy świetną obsadę z cudnym Januszem Chabiorem w roli dziadka Makarewicza (że o takim Przemku Bluszczu czy Krzysztofie Kiersznowskim nie wspomnę) i koniec końców świeży, ciekawy film. Plus napisy końcowe. Nigdy, przenigdy nie wyłączajcie telewizora, gdy się już zaczną, bo ominie was burzenie czwartej ściany. I nie dowiecie się, co się stało z butami operatora Jurka.
Rzadko szafuję wysokimi ocenami, ale tym razem po prostu nie mogłam się oprzeć. 9/10 dla „Polnische Vampiren” być musi.

Serialowo:
Vicious (2013), odc. 1 – gdy się jakiś czas temu rozeszło, że robi się sitcom, do którego ktoś ściągnął do głównych ról Iana McKellena i Dereka Jacobiego, w dodatku NA RAZ, to był ryk, krzyk i radosne niedowierzanie. Ostatnie z nich w moim wypadku trwało aż dopóki po Tumblrze nie zaczęły się szlajać screeny i gify z pierwszego odcinka. Dobra, trochę długo, ale taki pomysł był nie do uwierzenia nawet jak na brytyjskie warunki. To było zwyczajnie za piękne, noooo. Kiedy wreszcie do mnie dotarło, że to faktycznie się wydarzyło, zabrałam się za ten pierwszy epek. Przez całe dwadzieścia parę minut jeśli się nie śmiałam, to przynajmniej cicho cichotałam. Koncepcja prosta – Jacobi i McKellen jako para gejów, którzy żyją ze sobą od lat, ciągle sobie dogryzając, plus ich przyjaciele i nowy sąsiad – ale jakaś taka… sympatyczna. Cały humor siedzi w zabawnych dialogach (oczywiście nasi protagoniści mają najlepsze) i świetnym, śmiesznym aktorstwie, nie tylko głównych bohaterów. Po raz pierwszy od naprawdę dawna jakakolwiek seria komediowa zachwyciła mnie tak bardzo, że tylko zaliczeniowo-sesyjny brak czasu powstrzymał mnie przed hurtowym wchłonięciem pozostałych odcinków. Dlatego była zaskoczona, gdy rzuciłam okiem na polskojęzyczne recenzje, które okazały się być zdecydowanie nieprzychylne. Że to nieśmieszne, że zmarnowany potencjał obsady, że niesmaczny humor, że Jacobi gra z fatalną i sztuczną manierą. Jeszcze te trzy pierwsze zarzuty jakoś puściłam mimo uszu, chociaż jak dla mnie nie mają żadnego pokrycia w faktach, ale ten ostatni… Fatalna maniera? Sztuczna maniera? Irytująca maniera? Ludzie kochani. Przecież ten styl jest w jego wypadku wręcz przeuroczy i idealnie buduje jego postać. Bohater McKellena jest sarkastyczny, lubi dogryzać swojemu partnerowi i chociaż bohater Jacobiego dzielnie się odgryza, to jako taki typ ‚drama queen’ świetnie go uzupełnia. Aż się ma ochotę wpaść tam do nich, rzucić Freddiemu: „Sorry, zabieram ci go”, złapać Stuarta i zwiać. Ale powiedzmy sobie szczerze – „Vicious” zebrało baty za to, co w różnych (w przeciwieństwie do tej serii nieśmiesznych) hamerykańskich sitcomach jest akceptowane, a nawet aprobowane. No cóż, jak to mówią ‚haters gonna hate’. Ja już się nie mogę doczekać seansu pozostałych pięciu epizodów i szczerze liczę, że powstanie drugi sezon.

Książkowo:
Agatha Christie „Morderstwo to nic trudnego” – serial „Dagmara czyta Agathę” trwa. Tym razem powieść nie należąca ani do cyklu o Herculesie Poirot ani do serii o pannie Marple (chociaż została zaadaptowana jako jedna z jej przygód przy okazji robionych nie tak dawno przez Brytyjczyków ekranizacji). Wbrew pozorom trochę takich kryminałów, które nie były poświęcone tym bohaterom, w dorobku pani Christie było. I dobrze, chociaż prawdę mówiąc nie do końca wiem, co o tym konkretnym myśleć. Śledztwo głównego bohatera, młodego policjanta, zaczyna się ciekawie, ale potem toczy się dość średnio. „Średnio” w wypadku tej pisarki i tak w stosunku do wielu innych oznacza „dobrze”, ale znając już jakąś część jej dorobku spodziewałam się czegoś troszkę innego. Ba, był nawet taki moment, gdy pomyślałam sobie, że iezu, to było takie przewidywalne, wiedziałam, no wiedziałam, że tak będzie, właśnie tego bohatera typowałam na zabójcę, itepe itede. A potem były ostatnie strony. Cała teoria w diabły, a ja uświadomiłam sobie, że dałam się pani Christie elegancko strollować. Chociażby dlatego po przeczytaniu i wejściu na BiblioNETkę zdecydowałam się na ocenę 4,0. Za taką małą nauczkę, żeby w wypadku kryminałów nie można być niczego pewnym, dopóki się nie dobrnie do samiutkiego końca.

Roman Bratny „Wśród nocnej ciszy” – moje zainteresowania kryminalistyką, a zwłaszcza najgłośniejszymi przestępstwami w powojennej Polsce, to w sumie żadna tajemnica. Z tym, że ciekawych materiałów poświęconych tej tematyce nie jest znowu aż tak dużo, więc niedokarmiane hobby trochę zeszło na dalszy plan. Ale gdy nadarza się okazja, żeby zapoznać się z jakąś ciekawą pozycją z tej półki, to nie odmawiam. Słowo „półka” to troszkę słowo klucz, bo egzemplarz „Wśród nocnej ciszy” – małą, nadgryzioną nieco zębem czasu książeczkę – odnalazłam w jednej z odwiedzanych przeze mnie regularnie bibliotek. Wzięłam, bo już od jakiegoś czasu rozglądałam się za nią. Skoro nie mam obecnie możliwości, aby zdobyć bardziej reportażowo opisującą historię z Połańca „Nie oświadczam się” Wiesława Łuki i przekonać się, jak mocno ją spaprał podczas przerabiania na scenariusz filmowy do zbesztanej tu już kiedyś niemiłosiernie „Zmowy”, to doszłam do wniosku, że może jednak warto nie odrzucać takiej zbeletryzowanej wersji wydarzeń. Owszem, tak jak i w filmie są zmiany (do których zresztą autor bez oporów przyznaje się w posłowiu), ale… Prawdę mówiąc nie wiem, jak to opisać. Po prostu nie ma porównania. Tam te wszystkie modyfikacje dały efekt tak okropny, nieznośny i nachalnie moralizujący, że ciężko się to oglądało, zwłaszcza mając tę świadomość, że ich znakomita większość była tam potrzebna jak sanki latem. Tutaj Bratny wpasował wszystko w historię, nie zmieniając jej sensu, ba – nawet wydobywając z niej o wiele większe jego ilości niż pan Petelski. Możecie wierzyć lub nie, ale tak było. Więcej zmowy niż w „Zmowie”. Niby takie malutkie wydanie, niegrube, a kwintesencja tego, co najbardziej frapuje w tamtych wydarzeniach, ogarnięta konkretnie, bez niedosytu i bez przesytu. Starczy powiedzieć, że – jak sam napisał we wspominanym już posłowiu – to, co we „Wśród nocnej ciszy” względnie optymistyczne, musiał dodać sam, podczas gdy to, co zdecydowanie takie nie jest, w całości pochodzi z rzeczywistości. Cóż. To mądrzejsze rozwiązanie niż dodatkowe nacieranie czarną farbą już „mrohnego” tematu. Pewnie dzięki temu całość jest klarowna i względnie lekko się czyta, chociaż autor wzbrania się przed uproszczeniami i banalnym rozwiązaniem akcji. Jeżeli ktoś nie ma ochoty odpowiadać sobie na żadne pytania ani szukać w książce głębokich jak studnia przemyśleń natury moralnej, to wcale nikt go do tego nie przymusza. I być może również za to 4,5 i moja pieczątka aprobaty. Jeżeli was to interesuje, to najpierw przeczytajcie tego malucha. Potem ewentualnie obejrzyjcie sobie ten dziwny filmik.

Audiobookowo:
Johan Theorin „Nocna zamieć”, czyta Andrzej Mastalerz – tu mnie macie. Mimo początkowych deklaracji po miesiącu zabawy z innym audiobookiem w interpretacji tego pana zdecydowałam się spróbować jakiegoś innego, sięgając jednak po te „dorosłe”, bo a nuż widelec będzie coś wyrazistszego i pikantniejszego. Rozumiecie. Przy takim głosie to byłaby sama przyjemność słuchać. Owa „pikanteria” koniec końców sprowadziła się do garści soczystych przekleństw w dialogach paru bohaterów, ale niech będzie. Zwłaszcza, że mam z tą powieścią pewien problem. Bo niby to jest tak zwany skandynawski kryminał. Skandynawskości w nim dostatek, ale kryminału… Chyba tylko tyle, co wątek bandy obrabiającej domki letniskowe czy cóż to tam było. Reszta to raczej jakiś dziwny rodzaj fantastyki jak dla mnie. Chociaż sam pomysł dość ciekawy, ale realizacja nie do końca się udała. Dobrze, słucham, względnie śledzę fabułę, ale gdyby nagle z nieba spadł deszcz ognia i wybił wszystkich bohaterów, to nieszczególnie by mnie to obeszło. Nie polubiłam ich, bo nie bardzo dali się lubić. Szczególnie Joakim Vestin, od pewnego momentu akcji notorycznie popadający w przewrażliwienie godne księżniczki na ziarnku grochu. Kiedy wreszcie uporałam się z całością, pomyślałam sobie: „Okej. Wszystko fajnie, ale co chciałeś, autorze, przez to powiedzieć?”. Tak to wygląda. Nie jest najgorzej, ale kupa entuzjastycznych recenzji, z którymi się zapoznałam później, wydaje mi się mocno przesadzona.
Na szczęście do samego audiobooka nie mogę mieć aż takich zastrzeżeń. Właściwie mogłabym przekopiować tu wszystko, co napisałam przy okazji „Felixa, Neta i Niki”. O fajnym głosie, o umiejętnym panowaniu nad nim, o odpowiednim a delikatnym dostosowywaniu sposobu mówienia do poszczególnych postaci i tak dalej. Bo to wszystko nadal się zgadza. Też słucha się przyjemnie, czasem nawet ignorując samą treść książki i ciesząc się udaną, interesującą interpretacją. Jest tylko taka różnica, że jednak Mastalerz w „Nocnej zamieci” ma trochę większe pole do popisu. Bo jednak to lepszy i nieco bardziej ambitny rodzaj pisaniny niż tamto coś. I pan aktor ma na czym budować klimat, którego powieść sama w sobie raczej nie wkręca zbyt wiele. Panie Theorin, dziękuj pan bogom, że znaleźli takiego człowieka do czytania twojej radosnej twórczości. Naprawdę.

 

Uch. Gotowe. Wszystkie zaległości przedsesyjne nadrobione. Można bić brawo, jeżeli ktoś dobrnął do końca. Teraz to już tylko lato, słońce, kabaretony w telewizji i niezobowiązujące stukanie w klawiaturę laptopa. Ale to ostatnie w jakiejś wolnej chwili. W końcu mam wakacje 😀

 

* TVN szarpnął się na cały cykl takich filmików o bardzo oryginalnym tytule „Prawdziwe historie” i podobnoż „Laura” prezentuje najwyższy poziom z całej dotychczas wyprodukowanej szóstki. Na moje nieszczęście aktorzy, których lubię, mają jakąś dziwną tendencję do pakowania się w projekty z tej serii i wychodzi na to, że prędzej czy później będę musiała to wszystko obejrzeć. Już wiem, że będzie ciężko – ze względu na zacnego Andrzeja M. próbowałam zabrać się za „Nad życie”, w efekcie wytrzymałam jakieś trzy minuty, po czym rzuciłam w powietrze grubą wiązankę słów uznawanych powszechnie za wulgarne i zmieniłam kanał. Pomijając zupełnie to, że robi się w tym filmie wielką męczenniczkę i bohaterkę z kogoś, kto ni cholery nią nie był – to jest tak fatalnie zrobione, że głowa puchnie. Ech, bycie fanem niektórych artystów to ciężki kawałek chleba.