Pamiętacie Kabaretową Noc Listopadową rok temu? Sporo czarnych myśli po nieudanych poprzednich edycjach, radosne rozczarowanie tą, chociaż daleko jej było do wzorcowych pierwszych trzech i kupę nadziei na kolejny dobry raz?
Jest taka piosenka Kasi Nosowskiej, a w niej tekst: „Cóż, jedyną matką, jaką znasz, jest nadzieja – głupią matkę masz”. Nawet nie wiecie, jak idealnie to oddaje moją sytuację wobec tego, czym strzelono mi w twarz w ten listopadowy wieczór. Już sam początek był dość specyficzny, bo zaczęto od przeróbki piosenki z filmu „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”. Nie byłam pewna, czy potraktować to jak fajne nawiązanie, czy raczej jak gwałt na mojej prywatnej świętości. Dalszy ciąg zdarzeń na scenie brutalnie pozbawił mnie wątpliwości.
Profesor Gąbka zrzuca pomnik Smoka Wawelskiego celem zastąpienia go prawdziwym bohaterem. Pomysł niby zabawny, ale realizacja bardzo różna. Bardzo. Z tendencją spadkową. Subtelność dowcipu momentami spadała do poziomu zera i waliła zębami o podłogę. Trzeba było przecież obrobić wszystko, co mniej lub bardziej bieżące – Hofman, kto ma dłuższego itp. Naturalnie bez oglądania się na to, czy to pasuje i jak to wygląda. Zapewne na (prawie) każdym innym kabaretonie skrzywiłabym się tylko z niesmakiem i machnęła ręką, ale tutaj… Tutaj to boli szczególnie.
Tego mniej lub bardziej niedobrego było naprawdę sporo. Młodzi składają do kupy gros swoich popularnych skeczowych postaci. Policjanci z drogówki, Maciaszczyk, góral… Nie mogłam się wyzbyć wrażenia odgrzewania starych kotletów, w dodatku na skalę masową. Coś, na co zareagowałam w stylu „Stanki, co ty tu robisz? I jeszcze Solarz! You know what it means!” („Bobry”, „Bobry”, mili państwo) i miało jeszcze w składzie między innymi Makowskiego plus tego, co go tylko z reklam ING znam, okazało się być Kabaretem Na Koniec Świata. Fajne ludki, ale piosenka o tęczowym patrolu raczej słaba, numer o wieczorku poetyckim aktorsko wyglądał mi jak zdecydowanie gorsza wersja kawałków od Montowni, a parodia „Trudnych spraw”… Well… Może lepiej to przemilczeć. Jabbar tradycyjnie śpiewał – dobrze. Takie przeróbki – źle. Wolałabym oryginał (czyli „Celinę” Kultu) w jego wykonaniu czy cokolwiek innego na serio zamiast czegoś takiego. Ostatnie posiedzenie rządu – można zakrzyknąć: „NARESZCIE!”. Ale tu kolejna porcja subtelnego inaczej żartu i w dodatku przemówienie odgrzane z zeszłorocznego Opola. Tylko jeden żart z cygarami śmieszny. No i przecież spotkanie premiera-Górala z tym prawdziwym premierem, czyli że Donaldem. Było fajne, chociaż waham się, czy takie zatarcie się granicy między parodiowanymi a parodiującymi jest dobre. 7 Minut Po? Nadal uważam, że są mocno przereklamowani. Tak samo nadal nie wiem, co ludzie w „La Kawe” widzieli, a skecz o lekarzach też wyjątkowo nie bardzo wyszedł. Robert Korólczyk pokazał kolejną kronikę – nie wiem, po co ciągnąć pomysł, który jest zły, ale nie on pierwszy to robi i pewnie nie ostatni. Nawet Jurki z nowym nabytkiem nie podołały – skecz o wujku nie był szczytem ich możliwości, a piosenka o „zielonych ludzikach”… Nie jestem pewna, czy to było potrzebne i im, i tej imprezie, i w ogóle wszystkim.
Na całe moje szczęście nie zabrakło rzeczy dobrych i fajnych, które uchroniły mnie chociaż na moment od dramatycznego walenia głową w najbliższy stół i zalewania się łzami. Ani Mru Mru, którzy nadziali swój skecz grami słownymi jak dobrą kaszę skwarkami tak, że prawie umierałam ze śmiechu. Cóż… Zastanówcie się nad wszystkimi słowami, co się kończą na „-owa” i brzmią tak z rosyjska… xD Łowcy razem – w skeczu o podziemiach – i w kawałkach – znaczy w osobie Gajdy robiącego szkolenia z zakładania firmy na wojnie, okupacji i obrony przed atakiem w czasie grzybobrania. U nich potrafię kupić to, co w wykonaniu innych dawałoby żeną. Panowie Poniedzielski i Andrus, bogowie moi, którym dziękowałam, że w ogóle byli, bo to już samo w sobie polepszało sprawę. Ach, i ta przeróbka Queenu zmajstrowana przez tego drugiego! I jeszcze Chyba. Wprawdzie nigdy za nimi szczególnie nie szalałam, ale ich skecz o „Gangsterskich rewolucjach” nie jest najgorszy, a w tej sytuacji wypadł na tle reszty jeszcze lepiej.
Nierówne proporcje widać nawet po długości dwóch powyższych akapitów w tej notce. Może się wydawać, że to fajnie, bo pastwienie się nad czymkolwiek w moim wykonaniu bywa o wiele bardziej efektowne niźli chwalenie, ale prawdę mówiąc w tym konkretnym wypadku wcale mnie ta rozbieżność nie bawi. Bo to Kabaretowa Noc Listopadowa i jest w moim stosunku do niej coś cholernie osobistego. Jej pierwsze trzy edycje jak mało co nakarmiły mnie tym, czego chciałabym od obecnego kabaretu i jego artystów. Pomysłem na całość, od fajnego do genialnego, czerpiącego garściami również ze źródeł bardziej oryginalnych niż bieżące wydarzenia. Wyborem numerów – nawet, jeśli już dobrze znanych, to niemal zawsze lotnych, zabawnych i ze smakiem tudzież wręcz smaczkiem. Selekcją występujących, niebanalną i rzadko zdefiniowaną kabaretową ramką. I chyba najważniejsze – brakiem bezwzględnego parcia na śmieszność. To był taki wyróżnik tej imprezy na tle innych. Aż tu od czwartej KNL falowanie i spadanie ze skłonnością do rycia w ziemię i tym jednym przebłyskiem rok temu. Ciężko jest mi zrozumieć, dlaczego gdy niektórzy mają szansę być czymś innym, oryginalnym, świeżym, prawie zawsze kończy się to zrównaniem z resztą, czyli w dół. Stawiają sobie samym zbyt wysoko poprzeczkę, której potem nie potrafią przeskoczyć, czy po prostu nie chce im się, skoro widzą, że ludkom – nie tylko przeciętnym zjadaczom chleba, ale i tym, którzy z taką dumą tytułują siebie fandomem – wystarczy parę rzeczy mało skomplikowanych, mało finezyjnych i ogólnie małych w każdym względzie? Gdy widzi się teraźniejszość w dużej mierze tak wyglądającą, to chyba nic dziwnego, że częściej woli się być kronikarzem i piewcą niedalekiej, ale jednak przeszłości. Nie popieram ani trochę panoszącego się tu i ówdzie kabaretowego snobizmu, biłabym po łapach każdego z zewnątrz, kto zrównuje ten rodzaj rozrywki z gnojem, ale czasami człowiek ma ochotę zwyczajnie cisnąć to wszystko w cholerę. Właśnie w takich momentach, jak ten. Kiedy widzi, że chyba nikomu nie zależy.