Z życia Kazika

(Miało być krótko, zwięźle i na temat. Ale w toku pisania okazało się, że nawet powierzchowne (dla uniknięcia spoilerów) rozgryzanie niuansów i niuansików było aż nadto przyjemne.)

Kevin pozostawiony sam w domu skopał wszystkim tyłki. Kazik z tytułu nowego programu Neo-Nówki może nie sieje aż takiej demolki, ale też wymiata.*
Dobra, nie jestem po obejrzeniu tak nakręcona, jak po „Seksie, alkoholu i książkach” czy początkowej wersji „The Sejmu”, parę rzeczy musi się jeszcze wyrobić, ale i tak twierdzę, że najnowsza produkcja tych trzech z Wrocławia i okolic skradnie serca wszystkim, którzy na nią trafią.

Chyba nie przydarzyło mi się jeszcze, żeby trafić na kolejny występ Neonów w tak krótkim odstępie czasu. Ledwie 3 miesiące? Zazwyczaj było to minimum pół roku! Może jakoś podświadomie nadrabiam te trzyletnie czy półtoraroczne przerwy, które mi się wydarzyły. Kto wie.
Nieistotne. Połowa marca, Wrocław, wcale nie takie agorafobiczne Narodowe Forum Muzyki i miejsce na drugim balkonie. Zdobyte zresztą dzięki wydatnej pomocy Magdy, którą w swoim czasie zaraziłam neonówkowym wirusem.

Panowie podczas spotkania autorskiego w Empiku dwa tygodnie wcześniej podsumowali „Kazika samego w domu” jako program „dla pań o mężczyznach”. I faktycznie po obejrzeniu zaprezentowanego jako swoisty przedsmak podczas grudniowego występu z okazji 15-lecia skeczu o chorującym facecie można było mieć takie nastawienie. Ale w ogólnym rozrachunku stwierdziłabym, że dostaje się tu obydwu płciom. Wprawdzie nie z takim samym natężeniem (nie ma równouprawnienia, buahahaha!), ale jednak. Bo choć panowie przedstawieni na scenie momentami są jak chodzące zbiory wad – mało obrotni, nieuważni, interesowni, zdani ciągle na swoje partnerki – to nie raz i nie dwa okazuje się, że kobitki wcale nie okazują się być lepsze. Wszak albo same mają swoje irytujące cechy charakteru albo dla świętego spokoju godzą się na wszelkie niedoskonałości swoich chłopców. Jak to tradycyjnie u Neonów – nic nie jest oczywiste. Pewnie dlatego cały zamysł tak bardzo przypadł mi do gustu. Nawet, jeśli próby stworzenia ramy fabularnej są zdecydowanie mniej wyraźne niż w „Pielgrzymce do miejsc śmiesznych”.

Miałam chyba tylko jeden duży problem tamtego wieczoru. „Kazik sam w domu” to program z gruntu obyczajowy, zaś pewna nieduża domieszka polityki pojawia się w nim na takiej samej zasadzie, jak każda inna dziedzina życia. Nie chodzi o to, że tradycyjny monitoring osiedlowy płci męskiej wspomina o wywołaniu stłuczki w Oświęcimiu. Nie chodzi o to, że w wigilijny wieczór rozmiłowany w KODzie wnuczek i ojciec-konserwatysta dopiekają sobie nawzajem. Idzie za tym przekaz: typowy Janusz posadzony za kierownicą to piekło na drodze, a wdawanie się w podlane wódką rozmowy o polityce w Wigilię to idealny sposób na totalne spieprzenie atmosfery. Chyba każdy z nas zna takie sytuacje. Ale prawie wszystkich na widowni położyło zupełnie samo tylko wspomnienie o sprawach bieżących. Jednak skłonna jestem ich bronić. Bo tutaj jednak chyba trzeba podziękować serdecznie tym kabareciarzom, którzy już od dłuższego czasu kształtują publiczność na zasadzie nie uczenia ich rozumienia dowcipów, a reagowania na konkretne hasła. Ich zbiór zmienia się w zależności od uwarunkowań, ale jako taki istnieje zawsze. No po prostu odruch warunkowy. Nie wiem, jak to inaczej nazwać.

Dobra. Cytując niezawodnego mistrza Andrusa, „nie mówmy o dewiacji”. Wszak na to główni zainteresowani wpływu nie mieli. Za to na sam program – jak najbardziej.
Jak powiem, że wszystko było idealne, to zaraz ktoś się wyrwie z tekstem, że kłamię. I w sumie… będzie miał trochę racji. Ale tylko trochę. To wszystko, co można by było nazwać zgrzytem, jakąś taką chropowatością czy kanciastością, pojawiło się. Owszem. Ale raz, że w ilości niewielkiej i wybaczalnej. Dwa, że Neoni nawet z odrobiną niedoskonałości nadal na tle wielu innych ekip pozostają czołem peletonu. Trzy… do cholery ciężkiej. To jest całkiem świeży program! Z lutego! On się dopiero zaczyna wyrabiać. Riposty muszą się zsynchronizować ze sobą, postaci – dotrzeć, a piosenki – zgrać. Rozpoczynający całość skecz o zebraniu w spółdzielni wymaga pewnego (nie aż tak dużego, ale jednak) udziału publiczności oraz opuszczenia bezpiecznych pieleszy sceny. Po raz pierwszy od… nawet nie pamiętam, kiedy. Trudno jest się artystom przestawić ot, tak, na pstryknięcie palcami. Zreeeesztąąąą. Pamiętajmy, że ten początkujący „The Sejm”, który z taką czułością wspominałam na początku, też w gruncie rzeczy miał swoje zadziorki i dłużyzny, co wcale nie przeszkodziło mi aż tak dobrze go przyjąć.

Mimo że spółdzielniane zebranie wymagało doszlifowania, to trzeba pamiętać, iż mimo to pełne było fajnych tekstów, a i sposób włączenia do niego widzów był sprytny i nienachalny. Podobnie numer o kalendarzach – też do wyrobienia się, ale znacznie mniej. Plus ważny przekaz lokalny: strzeżcie się księdza z Leśnicy! xD Potem wrażenie, że coś trzeba by tu dopracować, stopniowo malało. Piosenka o totku bawiła wizją typowych januszy, którym nagle spada z nieba gruba gotówka i koniecznie muszą zadbać, aby wszyscy to widzieli na kilometr. Tak zwany monitoring osiedlowy, który każdy chyba chociaż raz w życiu zaobserwował w którymś oknie po sąsiedzku, tutaj pojawił się w wariancie nietypowym, bo jako para małżeńska. Ale oczywiście zakres obowiązków pozostaje identyczny. Obserwować, komentować, cudzy niefart obśmiać. Nieważne, że samemu jest się nie lepszym – parapetowy duecik mógłby być krewnymi słynnych Paciaciaków. Zresztą padło hasło, że siostra panienki z okienka nazywa się Luśka. Przypadek?
Piosenka specjalnie na Dzień Kobiet – bardzo optymistyczna! – wyjaśniła, skąd stroje z promującego program plakatu. I że niektórzy mogą być super. Nawet bardzo 😀 Przydała się taka odrobina bezwzględnej i dobrze nastrajającej wesołości, bo kolejny numer dosadnie walił w nasze obyczajowe przywary. Tak, to ta wspominana już Wigilia – popsuta alkoholem i politycznymi gadkami. Nieważne, ile razy się powie, że nie należy tak robić. Polak zawsze wie lepiej. A potem jest zdziwiony bardzo, że rodzina skłócona i nie chce ze sobą gadać…

Skecz o chorującym mężczyźnie, choć znałam go już z 15-lecia, przy drugim obejrzeniu poniszczył mnie tak samo i został jednym z ulubionych. Pewna zgryźliwość żartów i ripost w nim zawartych, często i gęsto idących w stronę czarnego humoru, wyjątkowo mocno trafiła mi w gust. Ktoś powie, że cały punkt wyjścia to wytarty stereotyp. Takiemu komuś tym bardziej polecam wizytę na występie – przekona się, jak bardzo odległe od schematu jest rozwinięcie zagadnienia. Potem nastąpiły bisy, a w nich obok znanego, lubianego i zawsze aktualnego „Teleexpressu” pojawił się mój drugi faworyt. Mianowicie skecz o facecie wysłanym po zakupy do apteki. Choć po prawdzie równie dobrze mógłby być o babce. Kwintesencja pozostałaby taka sama – nieuzasadnione, a tkwiące w nas głęboko opory bardziej zwyczajowe niż obyczajowe, które tylko utrudniają życie w najprostszych sytuacjach i niepotrzebnie nas ośmieszają. A może potrzebnie? Wszak bez życiowej śmieszności nie powstałby chyba żaden ze skeczów, które widziałyśmy tego wieczoru…
Na koniec jeszcze piosenka finałowa, też już znana z jubileuszu i też od tamtego czasu lubiana. Może nie do końca łączy się z tematyką programu, może trudno jest w niej doszukać się mocniejszej kpiny, ale i tak jest wdzięczna, dźwięczna i hardo wchodząca w ucho.

Zastanawia mnie mocno jedna rzecz. Jak oni z tym całym majdanem chcą jeździć po kraju? Czyżby żart z czasów „Seksu, alkoholu i książek” o osiemnastu tirach ze sprzętem miał się stać faktem? Pytam, bo każdego, kto trafi na występ, w pierwszej kolejności uderzy obecność scenografii. Pełnoprawnej, teatralnej niemal scenografii, znacznie bardziej skomplikowanej niż rozpięte na stelażach wielkie stronice gazet z wyżej wspomnianego programu. Dostajemy cały salonik – z wytapetowanymi ścianami, telewizorem, fotelem, regałami zastawionym dawno już niemodnymi duperelami. A żeby pozostać w klimacie, Żarówki przebrane zostają za ekipę przeprowadzkową. Tak bardzo, że perkusista Michał wygląda jak najsłynniejszy hydraulik świata, niejaki Mario xD Ale ogółem mimo mojego żartobliwego tonu uważam taką koncepcję za wielki plus i solidny przykład profesjonalizacji kabaretu idącej w możliwie najlepszym kierunku. Już nie można powiedzieć, że to jest taki po prostu występ. To jest prawdziwy spektakl kabaretowy!
Aha, i jeszcze jedno. Radkowi nie dzieje się żadna krzywda. On po prostu schudł.

Chociaż nie brakowało we mnie tych maleńkich wątpliwości, budzących się w reakcji na drobne tarcia i nierówności, to cieszę się ogromnie. I z obecności na wrocławskiej premierze „Kazika…”, jak i z wizji tego, że tak obiecujący program ruszył już w Polskę. Niech się wyrabia! Niech wszyscy zobaczą, co chłopcy z Neo-Nówki wysmażyli! Zwłaszcza, że – znowu, chciałoby się rzec – zmajstrowali solidny kawałek satyry obyczajowej. Nie jakieś puste śmichy-chichy, nie abstrakcyjne uniwersum pełne blondynek, wsiowych głupków i innych (stereo)typowych bohaterów dowcipów, a wielką garść trafnych obserwacji na temat nas wszystkich. Trochę zapachniało Gogolem i sławetnym, że sami z siebie się śmiejecie, ale… ej, czy robienie porządnego kabaretu czasem nie polega w pewnej części na tym? No właśnie.
A już zupełnie odkładając na bok filozofowanie, jako stara neonowa fangirlsa jęknę cicho: o Andrusie, chłopcy znowu się spisali na medal! Co by nie mówić – nawet, jeśli coś im wyjdzie odrobinkę słabiej niż zwykle, to przecież ciągle jedna z moich najulubieńszych kabaretowych ekip. Nieustająco. Od lat. Cokolwiek by się nie działo, zobaczyć ich znów na żywo to zawsze wielka radość. Tym większa, gdy wiedząc doskonale, jak ich kariera toczyła się do tej pory, przy najnowszym programie widzisz, jak bardzo się rozwinęli od czasu, kiedy zachłysnęłaś się skeczami o moherowych babciach i mędrkujących złomiarzach. I że, cholera, nigdy tak naprawdę do końca się nie przewidzi, co oni nowego wykombinują. To jest takie… fajne. Bardzo fajne.

Nie zostawiajcie Kazika samego w domu. Odwiedźcie go na występie.

 

* Żart dla tych, co widzieli. Pozdro.