Proszę państwa, oto miś

Dziś będzie oryginalnie. Dosyć. Bo oto pierwszy raz w historii moich teatralnych wędrówek – nie tylko tych warszawskich – wybrałam się na spektakl niemal wyłącznie ze względu na chęci innej osoby. I to takiej, z którą po teatrach (jeszcze) nie latałam. Magdzie od jakiegoś już czasu chodził po głowie wyjazd na przedstawienie do którejś z warszawskich placówek. W maju wybrała Teatr Dramatyczny i „Niedźwiedzia Wojtka”. No to co? Jedziemy!

O najsłynniejszym misiu wśród żołnierzy i najsłynniejszym żołnierzu wśród misiów chyba każdy coś niecoś słyszał. Historia miła i wyjątkowa, sympatycznie wyróżniająca się na tle wojennej pożogi. W jaki sposób można wykorzystać ją w teatrze? Opis na stronie Dramatycznego proponuje: „Perypetie młodych żołnierzy różnych narodowości i wyznań widziane oczami zwierzęcia”. Więc teoretycznie szykowała się rzecz z ogromnym potencjałem, żeby opowiedzieć o wojnie z innej, świeżej, bardziej osobistej perspektywy.

W praktyce te możliwości nie zostały do końca wykorzystane.
Z jednej strony mamy przez większość czasu opowieść o chłopcach, co to musieli iść na wojnę, ale podnosił ich na duchu uratowany przezeń niedźwiadek. Utrzymaną nieco w klimatach gawędy uczestnika wydarzeń. Pozbawioną niepotrzebnego uczerniania, ale również nie ucukrowaną. Ot, po prostu… życiową? Czasami daje się poczuć powiew przygody. Jest czas na odwagę, jest czas na hulanki i swawole. Pocieszny misio ze swoimi figlami, które budzą wesołość i sympatię większości kompanii. Ale tuż obok groza wojny, wszechobecna niedola i śmierć. Ta ostatnia zresztą jest wyjątkowo namacalna, nie tylko ze względu na to, że cała opowieść musi się zacząć od śmierci matki niedźwiedzicy. Nie będzie spoilerem, jeśli powiem, że tak – jeden z tych chłopców, których zapewne zdążymy polubić, nie dożyje końca wojny. A i zakończenie opowieści będzie smutne, bo faktom historycznym nie da się zaprzeczyć – chłopaki rozjadą się po obcym świecie, jednym się w życiu uda, inni marnie skończą, a Wojtek dożyje swych dni w angielskim zoo. Spektakl nie oszczędzi nam huśtawki emocjonalnej aż do końca. Ostatnie wejście Grynberga za przeproszeniem kopie w jaja i szkoda trochę, że to nie ono uczynione zostało zakończeniem. Bo właściwy finał z piosenką Beatlesów w tle jest dość niezrozumiały.

A z drugiej strony… Najbardziej chyba zabolało mnie to, że większość intymnych wyznań bohaterów w obecności idealnego słuchacza Wojtka, będących świetną okazją do pokazania małych tragedii wielkiej wojny, stawała się w gruncie rzeczy pigułkami z historii. Momentami wręcz brykami z podręcznika. Mały ma obligatoryjnego ojca w Katyniu i resztę rodziny na Sybirze. Dowódca Antoniuk – równie obowiązkowy łomot na przesłuchaniach i wywiezioną żonę z dzieckiem. Rozumiem, że jak żołnierze z różnych stron, to i ich doświadczenia powinny zahaczać o wszelkie opcje, ale… to już było tyle razy i zawsze tak samo opowiedziane. Nie oni jedni zresztą dali mi poczucie pewnej sztampowości, ale u nich ten szelest papieru brzmiał najgłośniej. I to mimo wysiłków aktorów, starających się sprzedać swoje historie jak najwiarygodniej. Tylko opowieści lwowskiego cwaniaka Skwary oraz Hucuła Kosmy, który Wojtkowi nigdy nie umiał do końca zaufać, nie trącą taką tendencją i wprowadzają coś nowego w temacie. Dodatkowo historia tego drugiego odgrywa dużą rolę w konstrukcji psychologicznej tej postaci i jej stosunku do Wojtka. Problem „pigułkowo-historyczny” ma też część dialogów, co gryzie się mocno ze świetnie nakreślonymi fragmentami obyczajowymi. Bo książka do historii nie łączy się z tak zwanym „slice of life”. Chociaż z drugiej strony muszę w tym momencie utrzeć nosa niektórym krytykom, którzy widząc w biografiach części bohaterów „ryzykowne” wątki, oczekiwali Andrus wie jakiego „rozliczenia” z historią. Takowego nie znaleźli – i bardzo dobrze, bo nie od tego „Niedźwiedź Wojtek” miał być.

O ile do samej sztuki mam garść poważnych zastrzeżeń, o tyle do realizacji – chyba ani jednego. Począwszy od obsady. Szczególnie od tytułowego bohatera, który jakby nie patrzeć jest zwierzęciem. To niemałe wyzwanie dla aktora. Tym trudniejsze, że zagranie niedźwiedzia jeden do jednego zaowocowałoby zapewne rażącą, niezamierzoną śmiesznością. Ale Michał Piela (ten Michał Piela!) jako Wojtek to mistrzowska rzecz. Wynosi określenie „misiowatość” na nowe wyżyny. Tak, że nawet jedzenie pasty do butów w jego wykonaniu jest na maksa ujmujące, choć nie ma tu żadnego przerysowywania, które mogłoby się narzucić przy graniu zwierzaka. Zwłaszcza takiego, który mówi, bo kapral niedźwiedź jak najbardziej ma głos. W końcu skoro każdy może opowiedzieć jemu i widzom swoją historię, to dlaczego odmówić misiowi własnej, choć hipotetycznej, opinii? Często bardzo rozczulającej w swojej prostocie, bo jak tu nie poczuć się rozbrojonym, słysząc wyznanie typu: „Krowy mniam, owce mniam”.


To i następne zdjęcie autorstwa Katarzyny Chmury-Cegiełkowskiej, pożyczone ze strony teatru: [klik!].

Reszta obsady, odtwórcy ról żołnierzy, wcale nie była gorsza. Rozwalił mnie konkretnie pewien recenzent, który napisał, że „ich nazwiska jeszcze nie mogą nam się kojarzyć z dorobkiem na scenie czy w kinie”. I jednak strzelił sobie z hukiem w kolano, bo ta zasada w stu procentach działa tylko w wypadku dwóch osób. Konkretnie Marka Gawrońskiego z (póki co) jedną rolą teatralną na krzyż i Kamila Mroza, którego większe występy na małym ekranie miały się zacząć dopiero parę miesięcy po premierze „Niedźwiedzia Wojtka”. Reszta mogła wtedy jak najbardziej kojarzyć się z dokonaniami w innych dziedzinach. Sebastian Skoczeń, Kamil Siegmund, Otar Saralidze i ich całkiem konkretna jak na tak niedługi okres czasu lista ról w teatrze. Ten ostatni wraz z Kamilem Prubanem i tłuste dorobki dubbingowe. Skoczeń regularnie pojawiający się w produkcjach telewizyjnych… Przez litość nie wspomnę o postaci najbardziej medialnej, czytaj o Eryku Kulmie, którego chyba tylko ludzie żyjący pod ziemią nie zauważyli przy okazji szału na serial o Eugeniuszu Bodo.
Nie prostuję tego wszystkiego bez celu. Choć mniejsze lub większe przebłyski rozpoznawalności nie były absolutnie rzeczą decydującą, jeśli chodzi o ocenę gry aktorskiej, to na pewno stanowiły przyjemny detal. Trudno też jest mi ukryć, że chłopcy z legendarnego w niektórych kręgach „Exterminatora” mieli szczególne względy.

Tak, ci wszyscy młodzieńcy sprawili się zacnie. Chłopcy-żołnierze to z założenia międzynarodowa mieszanina niejednorodna, ale tak naprawdę ich indywidualności budują aktorzy właśnie. To oni nadają im koloryt poskładany z detali: sposobów mówienia, poruszania się, różnorakich manieryzmów. W dodatku wchodzą w żołnierską skórę na stówę. Nikt tu się nie boi spocić, ubrudzić, wytarzać w piachu. Tym bardziej godne to podziwu, że scena „włoska” z początku drugiej części przedstawienia posyła ich do żwiru w większości rozebranych do gaci. Wymagające sceniczne wyzwania uzupełniają choreografia i sekwencje muzyczno-wokalne. Bo tak, oni tu śpiewają piosenki z epoki, nie tylko żołnierskie. I to pięknie śpiewają. A ruszają się wręcz perfekcyjnie. Idealnie jest to wszystko dopracowane. Nikt nie podszedł do tego na zasadzie, że e tam, to właściwie tylko takie ozdobniki i nie ma sensu się starać. Nikt!

Wspominałam coś o piasku. Ascetyczna scenografia na scenie bliskiej rodzajowi, który fachowo nazywa się „el ronde” (czyli takiej otoczonej widownią ze wszystkich stron), składa się przede wszystkim z niego. TAK. PEŁNO. PIACHU. Uwaga. Aktorzy dużo brykają. Pierwszy rząd ma zagwarantowane, że będzie mieć ziarna żwiru na kolanach i za dekoltami. Sprawdzono organoleptycznie. Nie jest to może najwygodniejszy pomysł na zagospodarowanie scenicznej przestrzeni, ale nie da się ukryć, że mega oryginalny i doskonale pasujący do opowiadanej historii.

„Niedźwiedź Wojtek” nie jest inscenizacją idealną. Ale głównie z powodu różnych fabularnych słabości materiału literackiego. Wcale nie dlatego, że nie pełni funkcji utylitarnych, jakich z niewiadomych przyczyn domagają się od niej niektórzy krytycy. Bo tematyka taka, a nie inna? Cóż to za argument? Teatr nie jest ani podręcznikiem do historii ani trybuną do siania nikomu niepotrzebnego fermentu w temacie. Teatr jest miejscem do prezentowania dobrych opowieści. I to się w Teatrze Dramatycznym dzieje jak najbardziej. W sposób – będę to powtarzać do znudzenia – tyleż prosty, co dla niektórych w dzisiejszych czasach nieoczywisty. Poprzez dobre aktorstwo i realizację poprowadzoną z szacunkiem do widza, któremu opowiada się ciekawą historię jak równemu sobie, a nie z wyższością pseudoznawcy. Może to nie będzie moje ulubione przedstawienie, szczerze wątpię, żebym w najbliższym czasie wróciła na Scenę Na Woli, ale „Niedźwiedzia Wojtka” polecam jako kawałek porządnego teatru.

Koniec końców tak wyskoczyłam z miejsca, żeby oklaskiwać Pielę i spółkę, że w efekcie zgubiłam wodę. Czyli było dobrze.