Limo i ja

Nie było chyba jeszcze nigdy takiej sytuacji we wcale niekrótkiej przecież historii tego bloga, żebym szczegółowo rozprawiała, wręcz spowiadała się z mojej przygody z jakimkolwiek z lubianych przeze mnie teraz czy kiedyś kabaretów. Owszem, często znaczna jej część tak jakby toczyła się tutaj – w relacjach z telewizyjnych programów, festiwali czy występów widzianych na żywo – ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek opowiadała o niej, próbowała złożyć wątki z kilku nieraz lat w chronologiczną opowieść. Ale taki moment kiedyś musiał nadejść.

Co najczęściej skłania ludzi do rozwlekłego wspominania jakiegoś zjawiska? Jego schyłek. Dlatego chociaż w połowie kwietnia zostało ogłoszone, że koniec roku 2014 będzie również końcem kabaretu, któremu chcę poświęcić ten wpis, co dawało kupę czasu do definitywnego pożegnania, już wtedy pojedyncze skrawki tego elaboratu zaczęły układać mi się w głowie. Tak… same z siebie. Bo co by nie mówić, fanowaniu tej ekipie poświęciłam parę ładnych lat mojego życia.

Limo. Limo. Limo.

Chociaż nie oszukujmy się, ta historia nie była w stu procentach złożona z cukierków, tęcz i jednorożców. Do tej pory smutkiem napawa mnie fakt, że na wieść o rychłym zakończeniu ich działalności zareagowałam w pierwszej kolejności nie rozdzierającą cichą rozpaczą godną załamanej miłośniczki, a mimowolną myślą: „No! O całe dwa lata za późno!”. To chyba dość wyraźnie daje do zrozumienia, jak mocno w pewnym momencie to wszystko pieprzło. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń. Wcześniej trzeba opowiedzieć o naprawdę sporej masie innych rzeczy. W zasadzie cukierkowych właśnie, chociaż czasem tak sobie myślę, że to były dosyć kwaśne landryny.

Dzieje Limo zaczynają się w 1999 roku, ale ja napatoczyłam się na nich trochę później – w okolicach 2005 bodaj. Moje mające już koło trzech lat kabaretowe hobby pasło się w najlepsze, sowicie żywione licznymi programami w TV. Przebierałam w ekipach jak w ulęgałkach, koniec końców przytulając do serduszka niemal wszystkie znalezione. Załapał się w tym porywie i Tomasz Jachimek vel jednoosobowy kabaret Jachim Presents. Wtedy jeszcze tego, co on odwalał na scenie, nikt nie nazywał stand-upem, zresztą w ogóle idea tego czegoś w Polsce raczkowała nieśmiało na płatnych kanałach telewizyjnych. To był też czas, kiedy powoli zaczynałam wchodzić w otchłanie Internetu, a w nich nieśmiało wykluwały się pierwsze kabaretowe fora dyskusyjne. Wśród tych pionierów było i jachimkowe, gdzie – nareszcie! – miałam z kim komentować bieżące i dawne poczynania Tomka J. oraz dyskutować o ogólnie pojętych komedianckich pierdółkach (bo nie oszukujmy się, w tak zwanym realu u większości osób z mojego otoczenia znajomość tematu w najlepszym wypadku zaczynała się na Kabarecie Moralnego Niepokoju, a kończyła na Ani Mru Mru, z bardzo ewentualnym zahaczeniem o Marcina Dańca, OT.TO i grupę Mumio w wersji z reklam Plusa). I właśnie tam, wśród ogólnej przyjemnej atmosferki pogaduszek, ktoś chlapnął, że Tomasz ma… brata. Młodszego. Starszego też ma, ale wtedy o tym jeszcze nie wiedzieliśmy, a i w tym kontekście to nie ma żadnego znaczenia. Bo ów Jachimek junior, który jak się okazało nazywał się Szymon, też miał być kabareciarzem i należeć do ekipy z Trójmiasta o dźwięcznej nazwie Limo.

I to zdefiniowało jakoś mój sposób postrzegania tej drużyny na pewien czas. Kabaret młodszego Jachimka. Ciężko mi było zresztą zrewidować ten pogląd, bo nie oszukujmy się, za wiele w TV ich nie było. Ślady tego, jak zaczęło się to zmieniać, zachowały mi się gdzieś w pamiętnikach. Takich najzwyczajniejszych, ręcznie pisanych w kratkowanych zeszytach, gdzie obok wpisów o moim raczej mało bujnym nastoletnim życiu trafiały się coraz częściej opisy oglądanych na szklanym ekranie kabaretonów. Dajmy na to Mazurskiej Nocy Kabaretowej pod szyldem „Misja Sójka”. 15 lipca 2006 roku, sobota. I takie słowa:
„(…) A teraz Policja P.[atriotyczna] zgarnęła Jachimka juniora. Zupełnie nie podobny z twarzy, za to głos – identyko! (…)”.
Zaś 16 września tegoż roku, również w sobotę, wałkując powtórkę, stwierdziłam:
„(…) Cholera! To kawałki, które wtedy do transmisji Mazurskiej Nocy Kabaretowej nie weszły. Bo wtedy na bank nie puścili występu LIMO! (…)”.
Takie skrawki, skrawalątki. Wtedy jednak przywiązywałam większą uwagę do innych grup i to im poświęcałam o wiele więcej tuszu z długopisu.

Wszystko jakoś bardziej rozbuchało się wraz z pełnoprawnym wejściem w Internet. Już nie z kafejki na mieście przez kilka godzin raz w tygodniu, ale z własnego fotela wedle uznania. Zamiast zapisywanych zeszytów były blogi i fotoblogi, ale nawet wśród tych wirtualnych notatek ciężko znaleźć wyraźniejsze ślady limowych spraw. W sumie nie jestem zaskoczona – to był czas, kiedy we względzie kabaretowym głowę zaprzątali mi głównie Moralni, Neo-Nówka, Wyrwigrosz, KSMy i nie zhańbiona jeszcze Formacja Chatelet, a od pewnego momentu i Młodzi Panowie. Ot, kontynuowałam moją dotychczasową politykę miłowania niemal wszystkich ekip i artystów. Więc i momentu, kiedy zaczęłam widzieć Limo jako czwórkę ludzi, a nie jedną osobę plus jacyś tam z tyłu, nie da się teraz porządnie wychwycić. Umieszczona na blogu pod koniec grudnia 2007 notka o jednym z częstych wówczas i modnych kabaretowych pojedynków, który grupa z Trójmiasta stoczyła z Jurkami, nadal jest jeszcze mocno Szymonocentryczna (o czym świadczy choćby fakt totalnego pominięcia dość szeroko wtedy dyskutowanej akcji między Ewą a Marylką z początku programu). Obecność w maju 2008 roku na spektaklu Pracowni Prowincja „Podróże dookoła pokoju stołowego” w Sobieszowie też o czymś mówi.


Na tym zdjęciu wygląda na lepsze, niż było w rzeczywistości. Serio. (Foto pożyczone bezczelnie z portalu Jelonka.com.)

… W tym momencie po raz pierwszy przy opisywaniu mojej limowej historii łapie mnie ostry dylemat.

Nie oszukujmy się – ten cały (około)kabaretowy biznes był zawsze specyficzny w wielu względach, ale w tym chyba najmocniej. Zwłaszcza wtedy, zanim jeszcze jaranie się tym stało się cool. Fani i artyści byli stosunkowo blisko siebie. Czy to dlatego, że do pewnego momentu to środowisko było raczej małe i czasem ciężko było nie znać się chociażby z widzenia, czy raczej dlatego, że państwo artyści to w dużej mierze byli zawsze fajni, otwarci ludzie? Kto to teraz wie. W każdym razie niebywale trudno jest czasem opisywać takie swoje kabaretowe perypetie bez wchodzenia na podwórko o nazwie „prywatna znajomość z niektórymi”, a już szczególnie, jeśli jest się taką osobą jak ja. Znaczy się taką, która z tego typu, jak to nazywają, kontaktami, nigdy nie chciała się zanadto obnosić.

Dlatego może objaśnię to krótko – ja od 2006 roku znałam Dommela, a Dommel od kiedyśtam znała Szymona, bo fanowała Limiakom znacznie wcześniej ode mnie. I nie da się ukryć, że stopniowe wzrastanie mojej sympatii do tej drużyny zawdzięczam w dużej mierze właśnie jej i tym wszystkim naszym dziwnym, odjechanym i głównie nocnym sieciowym pogaduchom. Kwestią czasu było kiedy, od słowa do słowa, pan Jachimek dowie się, że gdzieś tam na drugim końcu Polski jest panna, która jara się ich twórczością niczym Rzym za Nerona. A że to była złota era Naszej Klasy i bycie znajomym znajomego stanowiło dostatecznie dobry pretekst do zaproszeń… Cóż, nie muszę chyba kończyć. Potem, po jakimś czasie, było jego zdjęcie z Michałowic, mój cichy bulwersik w komentarzu, że tak blisko Jeleniej, a nie wpadnie, a za niedługo w skrzynce odbiorczej znalazłam małą, acz sympatyczną wiadomość, że zaiste, Michałowice są blisko, a Sobieszów to już właściwie Jelenia, i żebym wpadła na przedstawienie. Bez tego zapewne zorientowałabym się dopiero po fakcie, że cokolwiek się wydarzyło. I tak jakby nie miało większego znaczenia to, że „Podróże…” okazały się być raczej nieudaną kupką bezsensownych eksperymentów scenicznych i ewidentnym marnotrawstwem potencjału sami wiecie, kogo. Pierwsze naprawdę poważne wdepnięcie w okolice okołolimowe stało się faktem.

„Otóż gdyby nie Szymek, to w życiu by mnie tu dzisiaj nie było, bo by mnie Limo nie pociągnęło przypadkiem… Głupie, ale prawdziwe…”
Niewiele dałoby się powiedzieć o tym, co się konkretnie zaczęło dziać w dalszym okresie relacji Limo-ja, gdyby nie te wszystkie wymiany wrażeń, które początkowo prowadziłam tylko z Dommą i do których potem dołączyły się kolejne osoby. A to wszystko w efekcie doprowadziło w listopadzie 2007 do powstania miejsca, które w tym całym naszym fanowaniu miało znaczenie szczególne. Taaa, tego, z którego wydłubałam ostatni cytat. Forum fanów kabaretu Limo, wesoły tygielek doświadczania wszystkiego, co limowe. Bo nagle okazało się, że w obrębie tego szyldu znajduje się miejsce i na teatr pod postacią grupy Muflasz i na film z uwagi na reżyserskie wybryki Abelarda czy aktorskie całej bandy… O ile w wypadku tego pierwszego musiałam się niestety obejść smakiem i zdjęciami, drugie dzięki dobrym ludziom znalazło się w zasięgu ręki. „Wożonko”, „Towar”, później jeszcze „Czarna woda”… Wstyd przyznać, ale typowe dla mnie odkładanie oglądania różnych rzeczy na szeroko pojęte później gnębiło mnie już wtedy. Efekty były takie, że zaliczyłam tylko pierwszy z tytułów. Na pozostałe miał przyjść czas dużo, duuuużo później. W każdym razie nawet tylko ten jeden zażarł dość konkretnie, świetnie wpasowując się w mój rozsmakowany wówczas w polskim offie gust.


Nieważne technikalia, liczy się dobry pomysł – ten film realizował tę zasadę bardzo konkretnie.

I tak już na starcie 2008 roku można było rzec, że stałam się fanką Lima pełną gębą. Po „Wożonku” polubiłam Wojtka, a Bob i Ewa od pewnego momentu po prostu byli, istnieli w mojej świadomości jako osobne sceniczne byty, a nie jakieś niejasne tło. Ciężko mi powiedzieć dzisiaj, jak tak naprawdę sprawy się miały z Marcinem, którego wprawdzie też miałam okazję solidnie obadać we wspominanym już filmie o dresiarzach, ale formalnie wtedy chyba w kabarecie bardziej go nie było niźli był. Niezależnie od tego już na dobre pogrążyłam się w radosnym limowaniu, na którego młyn wodę sowicie lała telewizja. Szczęśliwie moje nastoletnie ja nadal nie potrafiło sobie odmówić pisania tego i owego na temat właśnie obejrzanych programów, stąd na kolejnych archiwalnych stronicach tego bloga czy też innych miejsc można znaleźć ślady po różnych ówczesnych realizacjach. Pakowski koncert „Dookoła mediów” z jurkową Marylką w miejscu nieobecnej Ewy. Pojedynek Tomasza Jachimka z Ireneuszem Krosnym, gdzie pierwszy z panów zamiast swojego brata zagrał w skeczu o aniele i dresie. Czternasty Koszalin i kultowe w naszym małym jeszcze kręgu fanów „Lubię kiedy pada”, zagrane w kontrowersyjnej, nie do końca udanej aranżacji na zespół akompaniujący i rzężącą gitarę. Starcie gdańszczan z Paranienormalnymi, niesłusznie wygrane przez moich krajan. Oprócz tego wszystkiego w sierpniu los zafundował mi wyjątkowo słodką niespodziankę, zsyłając na festiwal do pobliskiego Lubomierza pokaz abelardowego filmu „W Stepie Szerokim”. Może się teraz wydawać, że to takie nic, ale wówczas to była jedyna opcja, aby zobaczyć tego typu produkcję, dystrybuowaną poza „normalnymi” kinami i niby wydaną na DVD, ale w gruncie rzeczy niedostępną. Dodajmy jeszcze do tego koleżanki z fandomu, które już widziały i przez pewien czas nie nawijały o niczym innym… To było coś. Zwłaszcza, że gdy przyszło co do czego, okazało się, że całość jest rewelacyjna pod niemal każdym możliwym kątem i znakomicie wówczas zaspakajała mój apetyt na niebanalnie reżyserujących i aktorzących kabareciarzy. Do tej pory uważam, że to był jeden z lepszych filmów, jakie zdarzyło mi się w życiu widzieć. A to o czymś świadczy.


Jedyna sytuacja w moim życiu, kiedy zamiast regularnych stopklatek nadal posiłkuję się głównie garścią zdjęć zrobionych komórką ekranowi kinowemu.

Warto jeszcze napomknąć, że gdzieś niedaleko połowy roku Domma jako założycielka i matka adminka forum Lima zdecydowała się przekazać pałeczkę mnie. Tak już pozostało. Szczęśliwie to był zawsze jeden z wyjątkowo spokojnych zakątków kabaretowego Internetu, więc nie musiałam się szczególnie obawiać. Swoją drogą wyniknęło potem z tego zabawnych sytuacji, jak chociażby ta, gdy pewien pan fotograf przesłał mi setkę zdjęć Limiaków z Ryjka 😀

Rok 2009 miał jeszcze bardziej tłusto nakarmić moją limowatość. Zapiski przypominają o występie na jedenastej Mazurskiej, czy chociażby o pokazanej w ramach „Kanapowego Klubu Kabaretowego” telewizyjnej wersji „Dzielni”. Dobrej nie tylko dlatego, że mimo ciągłej obecności poszczególnych numerów na ekranach to wszystko było wyjątkowo świeże. Nie tylko dlatego, że – cytuję: „Szymon jakby poważniejszy, bardziej świadomy w działaniu, Abelard i Wojtek bardziej powściągliwi w graniu, za to Ewka zupełnie odwrotnie, jeszcze bardziej ekspresyjna, ale w świadomy sposób”. W ramach tej właśnie realizacji światło dzienne miało ujrzeć kolejne dziecko romansu Lima z produkującą abelardowe filmy grupą Impact i jednocześnie początek jednej z najweselszych do pewnego momentu inicjatyw w kabaretowym światku ever. Parodia zwiastuna filmowego. Dodanie do tej nazwy słowa „kultowa” chyba nie będzie nadużyciem. Taki totalnie inny biegun tego, co kiedyś serwowała nam grupa A’Yoy. Zabawna krótka forma, kręcona własnym sumptem, ale tym razem zupełnie, totalnie, w absolutnie każdym calu profesjonalnie. Nie mieliśmy do tego momentu świadomości, że tak można – a okazało się, że jak najbardziej i co więcej, że efekty potrafią być powalające. Nic dziwnego, że później poszli za ciosem i w grudniu do tej kupki dorzucili produkcję pod tytułem „Puck atakuje”, zaś w 2010 kolejne, bardziej lub mniej udane, kawałki.


Lato Agatowe, Lwówek, 2009. O tym za moment.

Ale ten czas to nie tylko oglądanie Lima i jego członków w telewizji. Jak się okazało później, miał to być rok, podczas którego zetknę się z nimi na żywo w sumie trzykrotnie. Najpierw, co zabawne po niemal równo 12 miesiącach, Jelenią nawiedziła Pracownia Prowincja. Pokazała to samo, co poprzednim razem, ja również sądziłam na ten temat to samo, ale czego się nie robi, żeby zobaczyć niebanalnych ludzi robiących coś innego niż zwykle. Zwłaszcza, jeśli tym razem idzie się nie pojedynczo, ale z grupą. I nie tęskniło się po tym za bardzo, bo wystarczyło poczekać tylko dwa tygodnie, żeby cała limowa drużyna pojawiła się na organizowanym na jeleniogórskim lotnisku plenerze. Banda, z którą podówczas szlajałam się po występach również, można by nawet rzec, że w nadkomplecie. To była nie tylko radość z oglądania Limowców lajf, zabawnej próby mikrofonów w wykonaniu Ewy i Szymka przed rozpoczęciem, anioła (w spódnicy zawijanej przez wiatr) i dresa tańczących do grzechotania stojącego pod sceną dziecka, świeżego wówczas skeczu o kanarach. Swoje znaczenie miała również wcześniejsza radosna wielka improwizacja w poszukiwaniu czegokolwiek, co można byłoby podarować Trynowi z okazji zbliżających się (ledwie jakieś 5 dni) urodzin. Skończyło się na balonie w kształcie maczugi, nazwanym pieszczotliwie pałą wodza, bo lepszych rzeczy na tym festynie nie było. Niektórzy z tych, którzy w tamtym czasie silili się na bycie tru, hipsterskim i jeszcze bardziej sikorowym niż Sikor, puszyli się, że och, to takie niedorzeczne i głupie, ale pies ich trącał, o ile się nie będzie brzydził. Liczył się gest, miły gest. Wtedy zresztą w ogóle w dobrym guście były drobne upominki dla kabareciarza, jeżeli występ odbywał się w bliskich okolicach jego urodzin. Wszyscy byli hepi i jakoś nikt poza tą dziwną grupką nie narzekał. No, ale ta „elyta” zawsze była jakaś taka oderwana od rzeczywistości… Ja nie byłam i gdy okazało się, że w lipcu Limo znów ma nawiedzić moje okolice, tym razem trochę dalsze w postaci Lwówka Śląskiego, nie mogłam sobie odpuścić. Chociaż długo nie byłam pewna, czy zdążę przed tym występem wrócić z wakacji nad morzem, ale koniec końców się udało. Niby znowu widziało się to samo, czyli program na bazie „Dzielni” wzbogacony nieco innymi skeczami, ale to nie raziło. Nie mogło. Muszę to przyznać, że nigdy nie miałam z Limiakami problemu przejadających się numerów. Za każdym razem potrafili je zagrać troszkę inaczej, na tyle, żeby nie mieć brzydkiego uczucia deja vu – zresztą obszerne fragmenty tego konkretnego grania trafiły po latach do Internetu, więc jeśli ktoś poszuka na YT, ten na pewno znajdzie i przekona się sam. Wtedy to, opisując swoje wrażenia z tego występu, sformułowałam frazę, która jakoś tak poszła w świat i była dosyć często powtarzana przez innych fanów. „Bo Limo to jest, kurwa, Limo”. Że ta nazwa stała się czymś w rodzaju marki, pewniaka, który nigdy nie zawodzi. Takie miałam wtedy przekonanie.

Wpływy twórczości Limowców nie ograniczały się tylko do sfery sceny kabaretowej. One nas zasadniczo nie opuszczały, w jakimś stopniu cementując wciąż nieduże środowisko ich oddanych fanów czymś w rodzaju wspólnego języka i pewnego zaplecza żartów, zrozumiałego tylko dla odpowiednio wtajemniczonych. To nie były tylko cytaty ze skeczów czy innych takich, których używanie w całym kabaretowym fandomie było (i chyba ciągle jest) na porządku dziennym. To był cały alfabet motywów i aluzji. Nie każdy mógł wiedzieć, kim byli Dżonsony, dlaczego bawi nas jedzenie M&Msów i Tic Taków, czemu zbałaganizowany umysł to fajna rzecz albo co szczególnego jest w piosence Madonny „Like a Virgin”. Ale swoją drogą z tym cytowaniem to też przechodziliśmy wszelkie granice – Klaudia do tej pory czasem zwraca się do mnie per „Azazel” po tym, jak podczas wyprawy do Kielc ciskałyśmy tą frazą we wszystkich i wszystko. Zaś ile wyrwanych z numerów czy filmów powiedzonek tak mocno wtopiło się w mój język, że nawet już nie odczuwam ich właściwego pochodzenia, to nawet ja sama nie wiem.


A potem wszystkie notatniki i brudnopisy wyglądały mniej więcej tak.

Początek roku 2010 zastał mnie w takim mniej więcej stanie właśnie. Ekipa z Trójmiasta wcale nie ułatwiała sprawy. W marcu przybyła parodia zwiastuna horroru. Wydawało się, że pierwszej parodii trailera przeskoczyć się nie da. Okazało się, że jednak można, aczkolwiek jedynymi, którzy mogą to zrobić, są… sami jego twórcy. W blogowym wpisie o tym wydarzeniu wręcz rozpływam się i nawet po tych paru ładnych latach wcale, ale to wcale się sobie nie dziwię. To wszystko, co było najlepsze w poprzednim filmiku, pomnożono po kilkakroć. Ba, posunięto się o krok dalej. Zrobiono to dziełko w zasadzie na serio, ze wszystkim, co się z tym wiąże, a dopiero wszyscy-wiemy-jaka końcówka nadała mu efekt komiczny. Ogólnie produkcja, w którą trzeba było wpompować trochę wysiłku, ale myślę, że to właśnie dzięki temu zaprocentowało i zrobiło prawdziwą furorę. Kolejne filmy, którymi zapodawali w krótkich, czasem nawet tygodniowych odstępach czasu, już nie żarły aż tak mocno, ale zdecydowanie trzymały narzucony sobie przez nich na początku poziom. „Janko Muzykant – making of”, „Leksykon polskiego dziennikarstwa – Halinki”, „Mojżesz – Kozak w sandałach” ciekawiły, bawiły, momentami wręcz rozwalały. Niestety we wrześniu pojawiła się łyżka dziegciu w tej beczułce miodu w postaci „Stania z gwiazdami”, który na tle poprzedników nie czarował ani oklepanym już pomysłem ani trochę gorzej prezentującą się realizacją. Jednak uznałam – jak i pewnie wiele osób – że taki wypadek przy pracy może się zdarzyć nawet najlepszym. Bo może. I wcale nie musi oznaczać, że zaraz kabaret wyrżnie się po całości i już nigdy nie będzie tak dobry jak kiedyś.

Tak się jakoś kręcił ten limowy młyn. Nawet w czasie, gdy ludki znad morza nie pokazywały się w telewizji, nie mogliśmy się nudzić. Już w 2008 roku narodziła się i przez kolejne lata prężnie działała grupa W Gorącej Wodzie Kompani z czasem nawet całym Limem w składzie, na której improwizowanych występach niektórzy mieli szczęście być nie raz i nie dwa. Ja do tych farciarzy nie należałam (jakoś nie bardzo chcieli przyjechać na Dolny Śląsk, a Wybrzeże za daleko), ale fakt, że taka hipotetyczna możliwość istniała, pozostaje faktem. I pamiętajmy, że działo się to na długo zanim stało się modne, żeby każdy zakład pracy miał swoją siódmą wodę po Kompanach. Gdzieś wtedy Szymon zaczął pisać felietony dla Onetu, co wprawdzie po pewnym czasie przestało być zabawne, bo… nie oszukujmy się, para mu się skończyła dość prędko, ale że na początku wzbudziło to nasz gigantyczny wręcz entuzjazm jest prawdą. Zawsze zostawała wcale udana prozatorska drobnica, którą wcześniej wrzucał na jeden z literackich portali i do której myśmy się też jakoś wtedy dokopali. Swoje znaczenie miał też moment, kiedy szlajający się dotychczas niemal wyłącznie po festiwalach i innych bezkamerowych miejscach „Spadkobiercy” wylądowali w TV na dłużej niż na jeden raz – najpierw jako segment w programie Bałtroczyka, potem jako osobne show. W praktyce oznaczało to ni mniej ni więcej, tylko regularne dostawy ulubionych kabareciarzy, również Wojtka. No po prostu lepiej już być nie mogło.

Cała ta długa opowieść do tej pory była wręcz ulepiona z waty cukrowej i M&M’sów (he, he, he) i dam głowę, że wszyscy już czekają, kiedy na tym cudnym obrazie pojawi się jakaś rysa, bo każdy wie, że jakaś być musiała, skoro to miało potem pieprznąć. Chociaż to zgrabnie brzmiące określenie jest mało precyzyjne, bo ta sytuacja nie wydarzyła się nagle. To nie była „smuga cienia” powiązana z moim chwilowym wyjściem z tematyki kabaretowej na pierwszym roku studiów. Musiał się ten proces powoli, acz sukcesywnie ciągnąć przez dłuższy czas i rozbijać moją sympatię oraz cierpliwość do Lima na drobniutkie kawałeczki. W dodatku mając swój początek znacznie wcześniej, niż wtedy. Może gdy mnie w marcu 2010 porysował występ Tryna u boku Andrzeja ze Smajli w niesławnej reklamie banku? Trochę by pasowało. Spot był nieudany, a i stosunek do takich rzeczy mam, jaki mam – tylko teraz już sił brak, żeby się oburzać i po raz setny powtarzać, dlaczego granie po reklamówkach jest krzywe i dziwne, bo zawsze znajdą się kolejni chętni do tej zabawy, którzy to mają najoględniej mówiąc w dupie. Wtedy jeszcze miałam na to krzepę, a i wiary w samodzielne myślenie artystów znacznie więcej. Zabolało, cóż poradzić? Ponarzekałam i odchorowałam, żeby potem udawać, że to się nigdy nie wydarzyło. Ale takie mało zabawne drobiazgi musiały się wtedy jakoś cicho mnożyć. Przy okazji tej pięknej, inspirowanej „Weselem” Kabaretowej Nocy Listopadowej napomknęłam, że skecz o żebrolach był „dość przegięty – nawet jak na Limo” i że „dostrzegam niebezpieczną skłonność do typowo amerykańskiej dosłowności/wulgarności/whatever”. Z kolei wcześniej, pisząc o czternastej Mazurskiej, wyraziłam się o ich występie nie mniej sceptycznie, dzieląc się ze światem wrażeniem, jakby próbowali kontynuować taktykę bycia niegrzecznymi dziećmi polskiej sceny kabaretowej. „Kontynuować” – czyli kiedyś musieli zrobić to pierwszy raz. Występ Abelarda w (nie)sławnym stand-upowym show „Zabij mnie śmiechem” również przyjęłam bez entuzjazmu. Do tego gdzieś koło października coś zaczęłam przebąkiwać, że w „Spadkobiercach” Wojtek „za często klnie”. Ale zawsze można było powiedzieć, że to tylko taki chwilowe, małe niezadowolenia, które nawet przy najukochańszej ekipie czasem mogą się przydarzyć. Tylko, że potem… Coś się stać musiało, skoro rok 2011 rozpoczęłam wyznaniem, że chyba zaczynam tracić serce do Limiaków. A kto mnie zna, ten wie, że tego typu słów nie wypowiadam ot, tak sobie, bo takich tekstów na wiatr się nie rzuca – zwłaszcza wobec kabaretu, który się jednak kocha. Ku mojemu rozczarowaniu w tamtym czasie nie prowadziłam już tak starannych zapisków na temat oglądanych występów wszelkich, jak jeszcze rok czy dwa lata wcześniej, stąd trudno mi starannie odtworzyć kolejność wypadków, które mogły do tego doprowadzić. Pewnie było tak, jak jest zawsze w takich sytuacjach. Z jednego czy dwóch za mocnych i niedobrych żartów zrobił się cały skecz. Potem drugi, trzeci, czwarty… Twoja ukochana ekipa powoli, acz sukcesywnie zmierza w stronę, która coraz mniej ci odpowiada i to cię równie powoli i równie sukcesywnie zaczyna przytłaczać. Dobrze, że inne rzeczy dawały chociaż trochę wytchnienia, bo coś limowego działo się znów poza kabaretowym poletkiem i to bardzo. Wszak nie codziennie mogłam sobie obejrzeć Tryna w absolutnie mainstreamowym kinie. I powtórzył się znajomy schemat – nie miała znaczenia jakość filmu, chociaż „Czarny czwartek” to parująca kupa gnoju jak mało która, liczył się tylko nasz człowiek na dużym ekranie. Ten, który zasługiwał na większą niż epizod rolę w tak zwanej poważnej kinematografii, o czym zresztą wiedzieliśmy znacznie wcześniej niż chyba nawet pan reżyser tego czegoś.

Chciałabym powiedzieć, że potem sytuacja z Limem się zmieniła. Że to, co mnie martwiło, było chwilowe. Opis przydzielonej im części MNK z 2012 roku jednak nie pozostawia zbyt wielu złudzeń. „(…) od kiedy zabrali się za zabawę w bycie cholernie kontrowersyjnym kabaretem, to jakoś słabo to widzę”. I to lekkie zniesmaczenie poziomem ich wejść konferansjerskich… Czy to ta afera ze skeczem o krypcie wawelskiej na Ryjku, z której jak dla mnie nie potrafili wyjść z twarzą, tak mnie negatywnie nastroiła do każdej ich próby podjęcia choćby po trosze tematu podobnie tabu? Kto wie. Chociaż wydaje mi się, że samo to by nie wystarczyło. Droga od sceptycyzmu do głębokiej niechęci jest naprawdę długa. Tylko, że gdańszczanie pomogli mi ją przebyć w wyjątkowo szybkim tempie. Na oglądany w listopadzie występ podczas polsatowskiej transmisji gali Ryjka 2012, a konkretniej piosenkę „Matko, gdzie ja jestem?”, reaguję słowami: „Limo. Och, Limo. CO SIĘ Z WAMI STAŁO, FOR FUCK’S SAKE?!?”. To, co tam zobaczyłam i usłyszałam, przeraziło mnie zupełnie nie na żarty. Z tego chyba względu koniec roku był zdaje się już taką rozpaczliwą desperacją. Potem chyba przeszłam całkiem w rezygnację. U progu 2013 roku, podczas gdy wszyscy wpychali swoje fejsbukowe fotki w ramkę z napisem „Czekam na Swing”, u mnie dzięki drobnym przeróbkom szablonu w programie graficznym pojawił się obrazek z komunikatem zgoła odmiennym. Nie chodziło o to, żeby zrobić na przekór powszechnym tendencjom i szeroko zakrojonej akcji promocyjnej, mimo że takie przekorne ustawianie się w poprzek drogi jest bardzo w moim stylu. Po prostu… ten film naprawdę był mi obojętny. Film Abelarda. Obojętny. Zestawienie tych dwóch fraz sam wygląd ma straszny, a co dopiero, jeśli mówimy o jego znaczeniu w kontekście takiego przecież jeszcze niedawno miłośnika Limo i kibica Boba-reżysera, jak ja. I to się eskalowało szybko. Gdy w marcu po DBJW zaczęła się awantura o żart z bąkami papieża, byłam już na tym etapie, kiedy w jakimś stopniu ruszała mnie cała sprawa – bo przecież idea bycia obrażonym przez dowcip jest tak dramatycznie niedorzeczna – ale nie to, którego kabaretu ona dotyczy. A przecież normalnie przy każdej takiej akcji gotowa byłam bronić ulubionej ekipy kłami i pazurami, absolutnie nie metaforycznie. Na ile kwestią było też to, że sam dżołk nie był w ogóle zabawny, to już osobna sprawa, której po takim czasie już nie opłaca się roztrząsać. Nie wiadomo, kiedy (ponoć już w 2011 roku, ale głowy nie dam, wyparłam to chyba z pamięci) niczym Filip z konopi pojawił się niejaki Mariush aka discopolowe wcielenie Szymona, które od początku stało totalnie na bakier z tym, czego chciałabym od młodszego Jachimka i tym, czego życzyłabym sobie od artystów w ogóle. Nie tylko ze względu na moją wyjątkowo intensywną alergię na taką konwencję. To wydawało mi się być jakieś takie wymuszone, takie ordynarne w swoim ostentacyjnym kiczu, że aż nieznośne. Tak powolutku, powolusieńku pękałam, pękałam, aż w końcu pękłam do końca. 19 kwietnia 2013 roku notuję takie oto słowa: „Jak tak patrzę teraz na DBJW, to dotarła do mnie smutna myśl – ja, niegdysiejsza wielka miłośniczka, chyba bym wolała, żeby Limo się rozpadło już jakiś czas temu niż zleciało do poziomu, którym straszy mnie teraz. *chlip*”.

To nie był łatwy moment. Mogłoby się wydawać, że przy moim czasem obrzydliwie wręcz wymagającym podejściu do artystów kabaretowych zmienić sobie sympatie i antypatie to dla mnie jak splunąć pomiędzy jedną wisienką a drugą, ale tak nie jest. W takiej chwili wszystko to, co obserwowałeś do tej pory i z czego zdawałeś sobie sprawę, bo przecież nie jesteś ślepy, zbiera się do kupy i z impetem wali cię w głowę. Nie wiem, jak wy, ale ja nawet w wypadku najbardziej ukochanych ekip czasem się zastanawiam, co to by było, gdyby do czegoś takiego doszło. Oczywiście zazwyczaj rozpatruję to w kategoriach zdecydowanie hipotetycznego koszmaru, który mam nadzieję nigdy nie nastąpi. Ale nagle on jednak następuje. Oglądasz ten sam kabaret, ale już go nie poznajesz. Widzisz w nim zaledwie cień tego, co znałeś i pokochałeś. Zdajesz sobie sprawę, że to, co robią teraz, nie jest dobre, że można inaczej, ale oni tam najprawdopodobniej nie. Szanujesz to, że też pragną jakiejś odmiany, czegoś więcej niż odcinanie kuponów od raz sprawdzonych grypsów. Z tym, że ta nowa ścieżka ich kariery na tyle mocno zaczyna cię odrzucać, że wolisz pozostać tam, gdzie była ta stara, podczas gdy oni już popędzą daleko w głąb świeżo odkrytego lasu. Nie wiem, jak nazwać uczucia, które rąbnęły mnie, gdy w ogólnej wesołości bycia osobiście na Kabaretobraniu 2013 w Zielonej Górze oglądałam obecną tam połowę Lima (w osobach Szymona i Boba). Chociaż po raz pierwszy chyba naprawdę strawiłam stand-up Abelarda, to docierało do mnie, tak już serio, że „to Limo zdecydowanie nie jest moim Limem”. Wrzesień przyniósł „I kto to mówi?” vel próbę przełożenia „Whose Line Is It Anyway?” na krajowe warunki. Dla mnie udaną, nawet bardzo, cokolwiek by nie mówiono na ten temat. W oparach absurdalnego śmiechu ja odkrywałam Rafała Rutkowskiego i Michała Meyera, kabaretowy światek zaś wszelakie talenta Tomasza Sapryka – co wywoływało u mnie co i rusz uśmiech Giocondy oraz ciche stwierdzenie „Tak, tak, wiem to już od 9 lat”. Ale chociaż gdańszczanie również tam zagościli pod postacią Ewy, Wojtka i Szymona, w kwestii Lima jako całości to niewiele zmieniało. W sumie, jakby się tak zastanowić, to już nie postrzegałam ich w tym programie jako odłamka większego kolektywu, a jako trójkę osobnych artystów, trzy stuprocentowo rozdzielone byty, z tym, że ze sobą jakoś zaprzyjaźnione. Trzeba jednak bezwzględnie oddać im jedno – pomimo początkowego naginania w kontrowersyjno-wyzywającym kierunku, z czasem weszli w naprawdę świetną kondycję i przypomnieli mi, za go ich kocham, lubię i szanuję. Wliczając w to udział chłopaków w absolutnie legendarnym dla mnie odcinku 8, będącym nadal bawiącą mnie kwintesencją wszystkiego, co w „I kto to mówi?” było najlepsze.


Zwariowane dowcipy i kolorowe spodnie – tak to mniej więcej szło. (Foto gwizdnięte z fanpejdża programu.)

A potem przyszedł rok, jak się miało okazać, ostatni. Kwiecień, wiadoma nowina i ta moja zacytowana na samym początku tego tekstu myśl, że trzeba było się rozejść wcześniej, której z jednej strony trochę się wstydzę, a z drugiej jednak nie. Paradoks taki, ale czymże innym były te poprzednie dwa lata mojego limowego życia, jak nie ciągiem podobnie sprzecznych uczuć? Kolejne, finalne dokonania Lima jako całości śledzę już wyjątkowo pobieżnie. Solowe przygody jego członków w sumie trochę też… We wrześniu krótki epizod z szymonowym udziałem w programie „Co leci w sieci?”, cicho ubitym po trzech ledwie odcinkach. A w tle tego wszystkiego pożegnalna trasa po kraju, zahaczająca w listopadzie o Wrocław. Chciałam tam pójść, zobaczyć ich w komplecie na żywo ten ostatni raz. Naprawdę chciałam. Ale znów dylemat – z drugiej strony szczerze się obawiałam tego, co mogę tam zobaczyć. Tego, co mogłoby spsuć do szczętu moje dobre wspomnienia z nimi związane. Rozgryzałam ten dylemat na tyle długo, że gdy się wreszcie zdecydowałam, okazało się, że biletów już brak. Było mi przykro, ale tylko troszeczkę. Tylko troszeczkę. To chyba najboleśniejszy dla mnie dowód na to, jak bardzo po tym wszystkim instytucja Lima stała mi się obojętna i nic już nie mogło tego procesu odwrócić.

„Ostatnie pożegnanie” (widziane niestety lub stety dopiero w TV) tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Po raz kolejny uświadomiono mi, tym razem na odchodne, że to Limo, które wszyscy pożegnaliśmy, nie było tym samym Limem, które niegdyś pokochałam. Na pozór okej, podsumowanie 15 lat kariery, wszystkie te scenki, które ludzie chcieli zobaczyć. Tylko, że tymi kawałkami okazał się być w lwiej części repertuar najnowszy, a ewentualne powtórki ze starszych skeczów zmodyfikowano mniej lub bardziej, aby dopasować je stylistycznie do całości. Dlatego właśnie, mimo że czułam się chociaż przez chwilę bardziej u siebie, widząc dajmy na to Leszka i Blachę bawiących się telefonem, nie mogłam się wyzbyć wrażenia, że to wszystko wygląda bardziej jak strzelanie sobie po stopach na ostatniej prostej. Że już nie wspomnę o n-tym powrocie do żartu o bąkach papieża. Mnie nie interesuje, czy piosenka Ewy miała tekst Tuwima czy Czesława Wapno, żarty wydalnicze są dobre tylko dla Bawarczyków, dzieciaków i koprofilów. Ludzie, którzy znali Limo wcześniej niż od tego dziwnego incydentu, na pewno oczekiwali czegoś więcej. Zwłaszcza, że zabrakło mi w „Ostatnim pożegnaniu” wcześniejszych numerów innych niż te z „Dzielni” w jakiejś trochę pokaźniejszej ilości – bo w swoim czasie mało kto nie pękał ze śmiechu na „Włamywaczach i dziewczynce z Ringu” czy „Lubię, kiedy pada”. Ale coś czuję, że to efekt właśnie zawierzenia „playlisty” całej tej pożegnalnej trasy (więc również wieńczącego ją programu) widzom, zwłaszcza tym okupującym Fejsbuka. Nie da się nijak zaprzeczyć, że większość tych ludzi pojawiła się w tych późnych, nielubianych przeze mnie czasach, zapewne nie mając żadnych chęci, żeby sobie obadać, czym Limo było wcześniej. I nie wyleczyła mnie z tego smutku nawet świeża wstawka filmowa. Bo chociaż zrobiona równie profesjonalnie pod kątem technicznym, co niegdysiejsze hity i wyjątkowo pełna autoironii, przypominała wystrzał ze zwietrzałego prochu.

No cholera, ten cały akapit wyszedł mi zbyt przepełniony żalem. Nie mogłam się nijak powstrzymać.

Co potem? Zgodnie z tym, co powiedziano w tym ładnym, obszernym wywiadzie na TVP Rozrywka, Abelard idzie w stand-up, Wojtek i Ewa uciekają do teatru – co mnie bardzo cieszy – a Szymon… cóż, Szymon chce zjeździć Polskę z Mariushem. Jak widać nie można mieć wszystkiego. Ale mimo to mam nadzieję, że w działalności każdego z nich pozostanie chociażby iskierka tego czegoś, co sprawiło, że dawno temu pokochaliśmy drużynę z Wybrzeża miłością czystą i nie do końca niewinną. Bo chociaż ostatnie lata literalnie bolały, to poprzednie bez wątpienia były jednymi z najlepszych, jakie dane było mi przeżyć przy jakiejś komediowej grupie. Może to zabrzmi górnolotnie, jeśli powiem, że przez pewien okres Limo dla nas było nie tylko kabaretem, ale stylem życia… tylko, że to fakt. Wpływy od nich wychodzące sprawiały, że brnęliśmy do przodu w wielu innych dziedzinach. Inspirowały do heroicznych czynów na twórczym polu pisarstwa czy sztuk plastycznych, zacieśniały nowe przyjaźnie, pchały nas w Polskę w ślad za występami wszelkimi. W jakiś sposób przymuszały nawet czasem do grzebania się w rzeczach, za które normalnie nikt z nas by się nie zabrał, co – jak najczęściej się potem okazywało – wychodziło nam tylko na dobre. Śmiem mieć poważne wątpliwości, czy którakolwiek z grup obecnie wschodzącego pokolenia potrafiłaby tak porwać za sobą ludzi. Albo czy skład jakiejś z nich w stu procentach wypełniają ludzie obdarzeni tak wielką charyzmą, każdy zupełnie inną i specyficzną tylko dla niego samego. Idealnie ilustrującą również odrębność i wyjątkowość jego wszechstronności, która sprawia, że z łatwością może w każdej konwencji wyjść poza kabaretowe ramki. I która na pewno pozwoli przetrwać im wszystkim jako osobnym artystom, jeżeli ekipa z jakiegoś względu się rozpadnie. Czy raczej rozstanie, bo nie oszukujmy się – fakt, że przy Limie mamy do czynienia z eleganckim, pozbawionym smrodu i odpowiednio wcześniej zapowiedzianym rozejściem się na cztery strony świata, również świadczy o jakiejś ich klasie. Przecież zawsze mogli do oporu wymuszać na kurze znoszenie złotych jaj, ciągnąć to wszystko do momentu, kiedy obrzydziliby siebie i widzom, i sobie samym. Mogli potem zakończyć działalność w atmosferze ogólnej niezgody, obsmarowując się nawzajem w kolorowych pisemkach. Mogli do szczętu pogrzebać wszystko to, co budowali przez te 15 lat. Ale nie zrobili tego, bo to nie w ich stylu. To ludzie, którzy doskonale zdają sobie sprawę, kiedy trzeba zejść ze sceny i tym samym w jakimś stopniu pozostać niepokonanym.
Po Limie nic już nie było i nie będzie takie samo.

Spisywanie tego wszystkiego zajęło mi o wiele więcej czasu, niż początkowo zakładałam. Ba, w ogóle w pierwotnym założeniu miałam znacznie wcześniej zacząć, a wyszło jak wyszło, ze startem gdzieś dopiero na początku listopada. Bo jakby to z tym wszystkim nie było ostatnio, trudno jest się tak po prostu rozstać. Może przeciągając składanie tej opowieści do kupy jakoś podświadomie próbowałam odwlec ten moment. Żeby mimo, iż w momencie wstukiwania przeze mnie tych słów mój ukochany kabaret z Trójmiasta nie istnieje już od prawie trzech miesięcy, mieć wrażenie, że on ciągle gdzieś tu się kręci. Ale nie można tak się bawić w nieskończoność. Parafrazując napis, który przeczytałam niegdyś na murze okalającym jeleniogórski Kościół Garnizonowy – żądajmy niemożliwego, ale bądźmy realistami.

W chwili, gdy czytacie to zdanie, najprawdopodobniej siedzę w jednej z wrocławskich knajp i oglądam występ grupy impro z gościnnym udziałem Wojtka. Life goes on.

Pa, Limo. Dzięki za wszystko.


Lwówek, 2009.