(O)błędny rycerz kontra reszta świata

Opowiadałam wam przy okazji notki o „Madame”, jak to w trakcie Letniego Przeglądu Teatru Dramatycznego w 2019 roku przehulałam ponad dwieście złotych na siedem (tańszych niż zwykle) biletów. Było to moje chyba pierwsze tak potężne finansowe szaleństwo w tego rodzaju placówce kultury. Biorąc pod uwagę nastroje panujące ostatnimi czasy, w tej konkretnej póki co ostatnie. Ale cofnijmy się do bardziej normalnych czasów sprzed ponad półtora roku, kiedy to przy zakupie przeglądowych biletów zbierało się pieczątki w specjalnym paszporcie. Zdobyłeś trzy, sześć lub dziewięć – dostawałeś zniżkę w nowym sezonie. Jak możecie się domyślić, udało mi się w ten sposób zyskać aż 50% upustu, co przy cenach w Dramatycznym było nie lada gratką. Pierwotnie chciałam swój rabat wykorzystać, by w styczniu 2020 móc ponownie zobaczyć mojego ukochanego „Exterminatora”, ale w pierwszych dniach grudnia wszystkie trzy styczniowe grania nagle odwołano. Zostało mi do wyboru pójście na coś, na czym już byłam (średnia opcja), pójście na coś, na czym nie byłam, ale niezbyt mnie interesuje (jeszcze średniejsza opcja), albo… Wiedziałam, że na ostatni dzień stycznia planowana jest premiera „Człowieka z La Manchy”. Musicalu z Broadwayu rodem, w dodatku z paroma odpowiednimi dla mnie nazwiskami w obsadzie. To brzmiało jak plan. Plan, który zresztą udało mi się wykonać i w nowym roku 2020, na początku lutego, dzień po premierze „Człowieka…”, wylądowałam na widowni sceny imienia Gustawa Holoubka.

Don Kichota każdy kojarzy. Przynajmniej teoretycznie, bo zapewne raczej za pośrednictwem którejś z rozlicznych adaptacji niż książkowego pierwowzoru. Historia statecznego gościa z Hiszpanii, który przedawkował rycerską literaturę i postanowił sam zostać (bardzo) błędnym rycerzem, zdecydowanie wpisała się na stałe w poczet tych opowieści, które od pokoleń inspirują zbiorową wyobraźnię, kulturę, a nawet język. Dlatego chyba nie muszę nikomu objaśniać trzonu fabularnego. To dobrze, bo sposób, w jaki został on zinterpretowany w „Człowieku z La Manchy”, osobę niezorientowaną mógłby przyprawić o zawrót głowy.

Za ramę fabularną całej opowieści służy sytuacja, w której Miguel de Cervantes (czyli autor „Don Kichota”) wraz ze swoim służącym trafia do więzienia. Podpadł – hehe – hiszpańskiej inkwizycji. Postanawia opowiedzieć współosadzonym historię swojego przemyślnego bohatera z La Manchy. Niekoniecznie, aby ich zabawić rozmową, ale by uniknąć sądu z ich strony. Brzmi naciąganie? Nie do końca. Cervantes faktycznie miał spięcie z inkwizytorami i trochę odsiedział – acz nie za obkładanie zakonów podatkami, jak podano w musicalu, a zdaje się za herezję.

A sama historia „Człowieka z La Manchy”? W sumie stała się taką baśnią dla dorosłych. Don Kichot zasadniczo robi bajzel, niweczy majątek i psuje swoje dobre imię, ale z drugiej strony daje nieco poczucia wartości lokalnej kurewce, skopuje tyłki (trochę zasłużenie) kilku kolesiom śmiącym obrazić damę jego serca i poznaje gromadę wyjątkowo barwnych Maurów – mniejsza, z jakimi skutkami wiązało się to spotkanie. Z oryginalnej książki musical czerpie tylko część motywów, tworząc z nich własną wersję tej opowieści. Taką, która dość mocno idealizuje protagonistę. Zapewne nie bez powodu zniknęła chociażby scena napadu na grupę podróżnych odmawiających uznania Dulcynei za najpiękniejszą z dam. Albo atak na uznanych przez Don Kichota za diabły żałobników z uprowadzeniem nieboszczyka w zestawie. Ogólnie z dość groźnego (pomimo szlachetnych intencji) książkowego wariata zrobiono tu trochę takiego „ostatniego sprawiedliwego”, namaszczonego szaleństwem niczym błogosławieństwem. I już, mamy przyjąć jako oczywistość, że jego postawa jest właściwa, gdyż pomimo wszystkich – nazwijmy to delikatnie – niedogodności nasz szlachcic czyni jakieś dobro. Zmienione zakończenie opowieści, nadające jej totalnie inny wydźwięk, też daje do myślenia w tej kwestii. Chociaż w praktyce łatwiej jest się zgadzać z racjonalnym i dość sceptycznym doktorem Carrasco, zawezwanym na pomoc przez krewniaków tytułowego bohatera, niż z przychylnym Don Kichotowi zakonnikiem, widzącym w błędnym rycerzu z La Manchy „mędrca”. Podobnie „nadmuchaną” charakterystykę, jak Don Kichot, otrzymuje Aldonza vel Dulcynea. O książkowej wiadomo w sumie tyle, że była krzepką i łasą na adoratorów wiejską dziewuchą. Tutaj niby jest dziwką oddającą się mulnikom za parę groszy, obnażającą się bez potrzeby (ech, i kolejny zbędny moment nagości w dziejach teatru), ale podobno obdarzoną ukrytą wewnętrzną głębią. Znajdziemy w niej trochę mitu o szlachetnej ladacznicy, dość popularnego w (pop)kulturze. Owo szczególne wnętrze dostrzec może oczywiście jedynie protagonista, bo cała reszta nie jest na to gotowa. Choć zapewne w zamyśle miało w tym wszystkim tkwić jakieś głębsze przesłanie o zmienianiu świata i przeciwstawianiu się złu, to ogólnie trudno mi historię człowieka z La Manchy potraktować inaczej niż w kategoriach nieco banalnej, musicalowej fabuły.

To i wszystkie kolejne zdjęcia autorstwa Krzysztofa Bielińskiego, pożyczone ze strony teatru.

W ogóle nie mogę pozbyć się wrażenia, że ten tytuł w dość ciekawy sposób wpisuje się w mniej lub bardziej obecną już od jakiegoś czasu tendencję Dramatycznego do wskakiwania ze swoimi inscenizacjami na różne modne, społeczne wagoniki. Gdy spisywałam sobie notatki tuż po obejrzeniu i umieściłam wśród nich tę uwagę, przemknęła mi przez głowę myśl: „ej, troszkę przesadzasz”, ale z obecnej perspektywy widzę, że po prostu przeczuwałam, w którą stronę teatr powoli skręca. W „Człowieku z La Manchy” trudno nie odczuć ukłonu w stronę tej aktualnie obecnej tendencji, która cofa nas do epoki romantyzmu postrzeganej przez pryzmat mickiewiczowskiej „Romantyczności”, gdzie szalona Karusia widząca duchy była wyżej oceniana od ludzi racjonalnych. Jakby miała jakieś zdolności magiczne z tytułu swojego szaleństwa czy cholera wie, co.

Tytuł sam w sobie może budzić wątpliwości, ale pod kątem realizacyjnym – jak to przy musicalach w Dramatycznym – wszystko stoi na najwyższym poziomie. Pięknie (i w dodatku ręcznie!) malowane horyzonty w połączeniu z animowanymi elementami, kreowanymi dzięki projekcjom multimedialnym, stwarzają świat po części bajkowy, a na pewno niesłychanie cieszący oko. Są osoby, które zżymają się na korzystanie z różnego rodzaju „wyświetleń ekranowych” w teatrze, ale w tym wypadku chyba nawet one mogłyby się przekonać, że tego rodzaju technologie, gdy odpowiednio użyte, potrafią być znakomitym uzupełnieniem scenografii. Chyba najbardziej kapitalnym wykorzystaniem projekcji były koń Don Kichota i osiołek Sancho Pansy, przedstawione jako… animowane cienie! Przy takim stosunkowo rozbuchanym tle cała reszta jest raczej symboliczna – co nie znaczy, że nieciekawa. Tutaj szoł zdecydowanie kradnie drewniany wóz. Można go rozkładać tak, że staje się stołem, barem, łóżkiem… Tym, czego akurat potrzeba.
Kostiumy są dobre, czasami ciekawe. Mulnicy wyglądają, jakby zostali wyrzuceni z załogi Czarnej Perły za bycie niedostatecznie pirackimi. Jeszcze ciekawiej jest przy korowodzie Maurów, gdzie można znaleźć chyba wszystkie możliwe kolory świata. W ogóle, chyba po trosze w zgodzie z „baśniowatą” konwencją, bohaterowie noszą stylizowane stroje, mocno inspirowane renesansową modą – czy bardziej powszechnym wyobrażeniem o niej. Pasuje to do tego musicalu całkiem nieźle. A w tym wszystkim tylko jedna łyżeczka dziegciu – dlaczego Zbigniew Dziduch w tych scenach, w których gra kapitana inkwizycji, pojawia się ubrany w totalnie współczesny garnitur? Czy to miała być jakaś (koślawa dosyć) aluzja do czegoś? Jeśli tak, to na całe szczęście mała.

Potężnym atutem „Człowieka z La Manchy” jest rzecz jasna warstwa muzyczna. Głównie ze względu na grającą na żywo orkiestrę pod przewodnictwem samego Adama Sztaby i świetne wykonania wokalne, bo utwory same w sobie raczej nie należą do tych szczególnie zapadających w pamięć. Z poprzednich muzycznych inscenizacji w tym teatrze wychodziłam, za każdym razem nucąc jeden bądź nawet kilka kawałków, które z marszu wlazły mi w ucho. Tutaj tak nie było.

I (wreszcie!) dochodzimy do obsady. Pod kątem dopracowania wokalnego oraz choreograficznego stali bywalcy musicali w Dramatycznym nie powinni być zaskoczeni. Znany z „Cabaretu” czy „Kinky Boots” poziom został zachowany. Większych niespodzianek nie znajdziemy w sumie również w doborze aktorów i to akurat mnie trochę zasmuciło, chociaż nie popsuło ewentualnej przyjemności z oglądania. Rolę tytułową powierzono Modestowi Rucińskiemu – zapewne przede wszystkim z racji warunków głosowych. Choć fanką tego pana nie jestem (i raczej nigdy nie będę), w przerysowanej konwencji tej inscenizacji sprawdza się dobrze. Większy zgryz mam z Sancho Pansą, czyli Krzysztofem Szczepaniakiem, obsadzonym tutaj chyba trochę na siłę. Przy całym szacunku dla jego talentu mam wrażenie, że zaszło tutaj zjawisko, które moi znajomi ładnie nazwali „naplakatyzmem”. Jest to umieszczenie za wszelką cenę w danej produkcji aktora popularnego, na którego się „chodzi”, aby w ten sposób zwiększyć zainteresowanie tytułem. Takie zdobycie nazwiska na plakat. Poczucie, że coś takiego w „Człowieku z La Manchy” zaszło, potęgował fakt, iż Szczepaniak jako Sancho to dokładnie taki Szczepaniak, jakiego spodziewalibyśmy się zobaczyć po obejrzeniu wcześniejszych inscenizacji Dramatycznego z jego udziałem. Może trochę mniej „uduchowiony”, może bardziej przyziemny, ale jednak. Spotkałam się ze stwierdzeniem, że giermek Don Kichota zagrany jest bardzo zbliżonymi metodami do Arlekina ze „Sługi dwóch panów” – nie wiem, nie widziałam, jeśli kiedykolwiek zobaczę tę sztukę, to się ustosunkuję, a póki co podrzucam to spostrzeżenie w ramach ciekawostki.

Dalszy plan również obsadzony jest stosunkowo przewidywalnie. Znana z ról twardych bab Anna Gajewska została szorstką, nieco agresywną Aldonzą vel Dulcyneą, Mariusz Drężek to „czarny charakter”, doktor Carrasco, Tomasz Budyta gra dobrodusznego właściciela oberży, a Anna Gorajska – pyskatą siostrzenicę błędnego rycerza. Ze schematu nieco wyłamuje się Mateusz Weber. Etatowy smutny musicalowy protagonista Dramatycznego (i w ogóle specjalista od grania smutnych rzeczy) tutaj nie tylko nie dostał głównej roli, ale również trudno jego postać nazwać jakąś szczególnie depresyjną. Owszem, jego bezimienny zakonnik ma parę melancholijnych momentów, ale bez przesady. Za to Weber dostał okazję do zaprezentowania umiejętności wokalnych. A śpiewać to on umie, oj umie. Ten czyściutki, anielski głosik w „I’m Only Thinking of Him” czy „To Each His Dulcinea” urzeka.
Nie tylko on miał szansę się śpiewnie wykazać. Warto wspomnieć chociażby Otara Saralidze, który w „Człowieku…” okazał się świetny w te klocki. Do tego stopnia, że w pierwszym odruchu miałam taką myśl: jak mi ktoś w dubbingu kiedyś Otarowi podstawi dublera do piosenek, bo jakiemuś macherowi z amerykańskiej centrali się słupki na maszynce do dźwięku nie będą zgadzały, to normalnie rozstrzelam. Teraz wiem, że chyba muszę poszukać jakiegoś karabinka, bo jak możecie się domyślić, od tamtej pory już ktoś zdążył to zrobić. O „moich” chłopcach, czyli Kamilu Siegmuncie i Sebastianie Skoczeniu, to nawet nie wspominam – wiadomo, że trzymają poziom.

„Człowieka z La Manchy” obejrzałam z pewną przyjemnością. Mimo jego wad i mimo wrażenia, że oto mam do czynienia z tytułem dość chłodno wykalkulowanym na sukces, z premedytacją wykorzystującym większość elementów, które poprzednim musicalom w Dramatycznym dały popularność. Parafrazując tekst jednego ze słynnych kabaretowych skeczów: prosty chwyt, ale działa. Jednak „Człowiek…” to porządnie zrobiony musical i gdyby nie koronawirusowe szaleństwo (oraz przykre, nikomu niepotrzebne ideologiczne zaangażowanie teatru), to zapewne wybrałabym się na niego ponownie. Póki co musical o błędnym rycerzu pozostaje moim ostatnim tytułem zobaczonym „na świeżo” w Dramatycznym. Potem miałam jeszcze dwukrotnie potuptać na inscenizacje już oglądane, obie na Scenie na Woli: kilka dni później na „Madame”, a po miesiącu – na tego kochanego, upragnionego „Exterminatora”. Głównie po to, aby się dowiedzieć, że tytuł bez żadnej zapowiedzi po prawie siedmiu latach zlatuje z afisza. A potem już tylko szał wirusa koronacyjnego, jak go zabawnie nazywa Astroni, oddanie Sceny na Woli (z którą przecież łączyło się tyle moich fantastycznych wspomnień związanych z Dramatycznym) Teatrowi Żydowskiemu, postępujące zanurzanie się „Dramatyka” w nieszczególnych nurtach społecznych… Ech. Szkoda gadać.

Szczęściem w nieszczęściu, nie musiałam zrezygnować od tamtej pory z teatru całkowicie. Co się wydarzyło? O tym będzie w kolejnej notce, której pisanie – mam szczerą nadzieję – teraz już pójdzie mi jak z górki.