Miałam ze dwa albo trzy lata. Zapamiętałam z telewizji taki obrazek: dwóch gości w otoczeniu kukiełkowych zwierzątek. I patrząc na jednego z nich zastanawiałam się, czy facet może nosić takie długie włosy.
To wspomnienie wróciło do mnie z mroków niepamięci niedawno, gdy na plakacie reklamującym doroczną lokalną imprezę „Country pod Śnieżką”, wśród innych gwiazd wieczoru ujrzałam zdjęcie Jerzego Kryszaka.
W moim kabaretowym życiu byli artyści, którym fanowało się wyraziście – tak, że każdy w środowisku wiedział, iż takie a nie inne „barwy klubowe” się nosi. Ale zdarzali się również inni, hołubieni troszkę spokojniej. Na pozór tak jakby z boku, mimochodem. Zwrot „na pozór” jest tu słowem-kluczem. Bo kiedy już jakakolwiek rozmowa czy relacja schodziła na ich temat, padały zawsze hasła przesycone pewnością i spokojem. „Nie zawodzi”. „Zabawny jak zawsze”. „Trzyma poziom”. „Klasa sama w sobie”. Co ciekawe, zazwyczaj byli to soliści. Teraz czasami z rozpędu mówi się o nich per stand-uperzy, ale powiedzmy to dosadnie – potrafili znacznie więcej niż porzucać sobie ze sceny kontrowersyjnymi na siłę gadkami. Wśród osób z tej powszechnie, choć po cichu, szanowanej grupki byli Piotr Bałtroczyk, Krzysztof Daukszewicz, Marcin Daniec, Cezary Pazura, Artur Andrus (zanim stał się modny) oraz Jerzy Kryszak. Ten ostatni to przypadek szczególny. Jeden z tych artystów, którzy zdawałoby się, że byli „od zawsze”. Facet, którego porzucona w pewnym momencie – choć nie całkowicie – kariera aktorska była rzeczą oczywistą i zaskakującą równocześnie. Mimo często politycznego repertuaru lubiany również przez tych, którzy tego tematu nie trawią. Jakby nie patrzeć, gość jedyny w swoim rodzaju.
Z punktu widzenia mojego i mojej generacji, stwierdzenie „był od zawsze” nie jest przesadą. Przecież wszystko zaczęło się od „Polskiego Zoo”, które wystartowało, gdy wszyscy byliśmy naprawdę bardzo mali.
Jak tak teraz sobie liczę, to przy starcie tego programu miałam rok. Gdy spadał z anteny – cztery. Wiek, w którym dla człowieka liczyły się z całości przede wszystkim kolorowe kukiełki zwierzątek i przebierający się w wesołe stroje aktorzy. Choć z drugiej strony nie da się ukryć, że kiedy zaczęło się swoim młodziutkim umysłem rejestrować coś więcej, dochodziło do zabawnej sytuacji, kiedy to normalnie niezainteresowany polityką kilkulatek zna nazwiska prezydenta, pani premier i jeszcze paru innych osób. Ale to tak przy okazji. Dopiero po latach, znajdując garść odcinków w otchłaniach YouTube’a, jako dorosły człowiek byłam w stanie docenić, że tak to ujmę, warstwę właściwą. I uświadomić sobie jedną ważną rzecz: jak wysoko ten program zawiesił poprzeczkę w kategorii krajowej satyry politycznej. Satyry zmyślnej, zgrabnej, nieobraźliwej – nawet, jeśli ukrytej pod nieco jarmarcznym płaszczykiem. W dodatku serwowanej z niewiarygodnym jak na tamte czasy tempem. Jak na obecne w sumie również, biorąc pod uwagę stosunek prędkości do jakości. Co sobotę, 10 do 15 minut scenek na bieżące tematy, pisane i grane na chór zwierzątek. W dodatku wierszem. Czy komuś teraz by się tak chciało starać?
Szkoda wielka, że Wolski z czasem zradykalizował się światopoglądowo (co zdecydowanie stępiło mu poczucie humoru), a udar w znacznym stopniu wykluczył Zaorskiego z działalności aktorskiej. Z dream teamu w gruncie rzeczy tylko Kryszak się ostał obecnie na poletku satyrycznym.
Ale nie uprzedzajmy faktów. Zostańmy w połowie lat 90., gdy na skutek dłuższej ekspozycji na „Polskie Zoo” mój stan wiedzy prezentował się mniej więcej tak:
Jest taki ktoś, jak Jerzy Kryszak. Jerzy Kryszak jest fajny.
(Podobna formułka miała zastosowanie wobec Andrzeja Zaorskiego, ale o nim może innym razem.)
Efekt był taki, że wszystko, co zawierało długowłosego pana z wąsem (nawet rzeczy starsze, w których jeszcze tych atrybutów urody nie posiadał), na dzień dobry zyskiwało u mnie dodatkowe punkty. Nawet dubbingi kreskówek, w których raz na ruski rok zdarzyło mu się wystąpić. Takie „Wszystkie psy idą do nieba” chociażby. Filmu samego w sobie nie lubiłam nigdy. Wydawał mi się zbyt ckliwy, a główną bohaterkę miałam ochotę kopnąć w dupę i to porządnie. Ale polska wersja językowa, jak to niektórzy mawiają, robiła robotę. Choć były w niej dobre występy tak znanych aktorów ekranowych, jak i dubbingowych „regularsów” pokroju Aleksandra Mikołajczaka, to właśnie Kryszak nadawał całości wyjątkowy ton. Dosłownie i w przenośni. Był zabawny, cwaniacki, autentyczny. Może właśnie dlatego całość ma zawsze duże szanse na to, żebym sobie do niej wróciła, a nie wywaliła do worka z napisem „śmieci dzieciństwa” na wieki wieków.
I tak to dalej sobie szło. Szopki, kabaretony, inne programy, ostatnio znów dubbing, do tego telewizja katowała nas powtórkami serialu „Alternatywy 4” średnio raz do roku, więc istnienie takiej instytucji kabareciarza-aktora, jak Jerzy Kryszak, wydawało mi się czymś absolutnie naturalnym. Dopiero ten niedawny występ i wszystkie rozkminy, które miałam wokół niego uświadomiły mi, że nie. Tacy ludzie w krajowej (pop)kulturze nie są czymś zwyczajnym i na co dzień spotykanym.
Nie byłby to pierwszy raz, kiedy oglądałam go na żywo. Przegląd najlepszego pamiętnika moich przygód kabaretowych pod postacią niniejszego bloga przypomniał mi o dwóch poprzednich, z których wspomnienia już wyblakły z powodu upływu czasu. O imprezie z okazji 20-lecia lokalnego kabaretu Paka, gdzie – smarkający i zapakowany w ciepłą kurtkę – mimo choróbska uraczył nas porcją solidnych żartów. No i o konferansjerce na kabaretonie w dalekich Kielcach, z którego pamiętam głównie zabawny plakat z jego podobizną, miejsce ze słabą widocznością i towarzystwo, od którego reakcji uszy puchły. Czyli na własnym, regularnym występie jeszcze go jednak nie widziałam. No cóż, przyszedł wreszcie czas!
W ramach wdrażania się w odpowiedni klimat postanowiłam wreszcie raz, a dobrze ogarnąć „Akwen Eldorado”. Podejście numer trzy. Poprzednie to obejrzenie połowy serialu pięć lat temu i trzech czwartych… dziewięć lat temu. No brawo ja, chciałoby się powiedzieć. I to przy tak króciutkiej produkcji! A najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że mimowolnie odwlekałam obejrzenie całości, bo mi się spodobała. Tak bardzo, że cztery odcinki wydawały mi się zbyt krótkim czasem obcowania z nowo polubionymi bohaterami i chciałam sobie tę przygodę przedłużyć. No to mi się udało.
Przy poprzednim „rewatchu” podjęłam pewną próbę częściowej recenzji „Akwenu…”, ale wiem, że ten serial zasługuje na pełnoprawny tekst. Po części dlatego, że to przykład niesłusznie zapomnianego biedactwa – pozbawionego najskromniejszego nawet wydania DVD, obecności w programach wspominkowych czy podobnych. Ba, nawet sensownej liczby powtórek w ludzkich porach. A to wszystko mimo faktu, że „Akwen…” był serialem na tle swojej epoki nad wyraz udanym, oferującym akcję, ciekawy klimat i wiele nieopatrzonych (jeszcze) twarzy. Plus wyraziście oddane realia schyłku lat 80. na pojezierskim zadupiu przed sezonem – w atmosferze tego, co ostatnio zwykło się nazywać duchologią. Ale o tym może kiedy indziej. W głównej obsadzie „Akwenu Eldorado” jest oczywiście Jerzy Kryszak – i to w dodatku Kryszak zupełnie niekomediowy. Gra ichtiologa (czyli naukowca od ryb), hardego idealistę z lekką domieszką ekscentryka oraz niejasną przeszłością. A na dodatek robi to bardzo dobrze. Nie dość, że ze świadomością, kiedy można docisnąć, a kiedy nie, to jeszcze gdy już dociśnie… to niejeden delikwent znający go wyłącznie z kabaretowej sceny może być w szoku.
Wybierając się na Plac Ratuszowy w tamtą sierpniową sobotę, spodziewałam się jednego występu pomiędzy koncertami zespołów muzycznych i względnie wczesnego powrotu do domu. Pomyliłam się, oj pomyliłam – w praktyce okazało się, że były to trzy wejścia pomiędzy kolejnymi wykonawcami, a u siebie byłam dopiero po 21. Ale nie żałowałam ani trochę. Nie tylko ze względu na pana artystę – przy zespołach bawiłam się równie dobrze, odkrywając, że muzyka country to wcale nie smętne piosenki o pasaniu bydła.
Ubrany w stylu luźnej, sportowej elegancji wszedł na scenę, zawiesił niepotrzebną jeszcze o tej porze marynarkę w drobne paski na statywie mikrofonu i już na samym początku uraczył nas wszystkich żartem nawiązującym do lokalnych motywów. Konkretnie do skansenu wojskowego przy Sudeckiej. Że jesteśmy świetnie przygotowani na kolejną paradę na 15 sierpnia, ale chyba deszcz spadł, bo z czołgów farba schodzi. Nic dziwnego, że kupił nas wszystkich dokumentnie. To jest coś, co u komików i satyryków szanuję chyba najbardziej – umiejętność szybkiej reakcji żartem na okoliczności. Często łącząca się z talentem do kontaktu z publicznością. Który zresztą również tego popołudnia się ujawnił. Wśród „wyciągniętych do odpowiedzi” były dwie pary małżeńskie, dwie panie oglądające występ z okien kamienic (jedną z nich artysta zachęcał do rzucania doniczkami), a nawet autentyczny starszy Włoch z Sycylii, któremu polska towarzyszka na ucho tłumaczyła wszystkie dowcipy.
I okazało się, że nawet bicie dzwonów na Ratuszu można obrócić w smaczny żarcik.
Oczywiście bez humoru politycznego nie mogło się obejść. Choć nie jestem i chyba nigdy tak naprawdę nie byłam fanką takiej tematyki, w wykonaniu Kryszaka mogłabym jej słuchać bez końca. Może po prostu dlatego, że on robi to dobrze? Unikając balansowania na granicy prostactwa czy chamstwa, szydząc z ludzkich wad i przywar (a nie z ludzi jako takich), kpiąc sprawiedliwie ze wszystkich politycznych frakcji? Powiecie, że taki układ jest czymś mega oczywistym. Ale przyjrzyjcie się wyczynom tych tak zwanych „topowych” kabareciarzy, zaludniających co tydzień te wszystkie „Kabarety na żywo” i pokrewne. Realia rozczarują was bardzo. Humor związany z polityką w większości został sprowadzony do mało wyszukanych dowcipasów, poziomem przypominających toporne internetowe memy. Są oczywiście chlubne wyjątki, ale niewiele ich. Tym bardziej należy je kochać i szanować.
Powiedziałabym, że Kryszak w jakiś sposób kultywuje to, co pojawiało się w „Polskim Zoo”, jeśli chodzi o podejście do tematu polityki. Oczywiście, że można jechać totalnie po bandzie. Oczywiście, że można bezlitośnie śmiać się ze wszystkiego. Tylko po co? I jedna z tych rzeczy, które chyba u niego urzekają mnie najmocniej – osadzanie polityków w codziennych sytuacjach. Gdy słyszę przykładowo taką historyjkę, jak to prezydent z ministrem obrony narodowej lecą do Australii po sprzęt bojowy i dopiero w samolocie orientują się, że premier nie dał im kasy na zakupy, to śmieję się w głos. Albo że była premier nie przyjechała, bo jest u siebie i kopie w ogródku. Oczywiście te motywy opisane na sucho nie wydają się być aż tak zabawne, ale każdy, kto chociaż raz widział – nawet w telewizji – występ Jerzego Kryszaka, ten może się domyślić, jak to wygląda. Ekspresja, gesty, modulacja głosu… Jakby nie patrzeć, talent podparty aktorskim warsztatem przepięknie ożywia wszystko.
Ale Kryszak-kabareciarz to nie tylko polityka. To również genialnie opowiadane przezabawne anegdoty filmowe i teatralne. Mniejsza o to, ile w nich faktów, a ile legend – wszak taki ich urok. Swoją drogą dość ciekawie jest oglądać aktora naśladującego innych aktorów. Nieważne, czy to Mieczysław Voit, czy Roman Wilhelmi albo Adam Hanuszkiewicz. Każdego z nich Kryszak potrafi pierwszorzędnie odegrać, odtwarzając najbardziej charakterystyczne manieryzmy bez nadmiernego przerysowania. I to działa. Na historyjce o scenie z parowozem trudno było powstrzymać się od śmiechu.
Ogólnie efekt tamtego występu jest taki, że teraz siedzę i mielę namiętnie wszystko, co Kryszaka zawiera.
No i nie da się ukryć, że przy okazji po trosze rozkminiam, za co w sumie tak go sobie zawsze ceniłam. Na poletku kabaretowym – wiadomo; mam nadzieję, że udało mi się przy okazji smarowania tego tekstu chociaż trochę to nakreślić. Ale poza tym? Cóż. Choć zawodowy „dualizm” pana Kryszaka niby był zawsze rzeczą oczywistą, podobnie od zarania dziejów każdy przejaw jego działalności aktorskiej budził moją mocną ciekawość i równie intensywną chęć zapoznania się z nim. Zwłaszcza, jeśli nie była to komedia. Rozwiązanie całej zagadki może okazać się banalnie proste, bo sceniczne przymioty, którymi oczarowywał jako kabareciarz, objawiały się o wiele wcześniej. Ale z drugiej strony to nie wszystko. On chyba po prostu ma w sobie to coś, charyzmę czy ki diabeł, co sprawia, że nie można przejść obok niego obojętnie. Starczy wspomnieć, że w sumie wśród braci aktorskiej ni satyrycznej nie mamy nikogo, z kim można Kryszaka pomylić. Brzmi zabawnie, ale coś w tym jest.
I tak przechodziły mi przez myśl wszelkie Kryszaka mniej kabaretowe występki, które bardzo przypadły mi do gustu. Czasem głównie lub tylko ze względu na jego obecność, bo przykładowo taka „Kasztelanka” fabularnie była raczej dziwactwem, które ciągnęła w górę niezła obsada. Co więcej? Chociażby te nieszczęsne „Alternatywy”. „Tulipan”. „Próba ognia i wody”, czyli jeden z najwcześniejszych filmów. Obejrzany dopiero niedawno odcinek „Kryminalnych” z jego udziałem, gdzie pomimo słabości materiału źródłowego zagrał – jak to fajnie jeden z moich kolegów określił – przepysznego skurwysyna. Z rzeczy dubbingowych trochę trudno oceniać, bo „Iron Man 3” na DVD od kilku lat kurzy się nawet nie odfoliowany w szafce i czeka na lepsze dni. Ale chyba wypadałoby się zmotywować wreszcie, bo Kryszak jako głos Bena Kingsleya przekonywał nawet nieprzekonanych. Z drugą częścią „Strażników Galaktyki” było już w tym względzie gorzej, acz mnie osobiście pan aktor dubbingujący Kurta Russela kupił – tym bardziej, że przyszło mu zagrać bodaj największą szmatę w dotychczasowych dziejach tak zwanych marwelówek (tak, przy Ego nawet Thanos to pikuś i nawet z tym nie handlujcie). I do tego pewnie jeszcze kilka rzeczy, które teraz wyleciały mi z głowy.
Że już nie wspomnę o tych wszystkich przedsięwzięciach telewizyjnych z połowy lat 00. vel złotej ery telewizyjnej rozrywki, typu „Mój pierwszy raz” czy „Uważaj na kioskarza”.
Aktor, kabareciarz, konferansjer? Może to mnie właśnie zafascynowało. To, że nie można go w prosty sposób zdefiniować.
Fajnie, że jest. Bardzo fajnie.