W dzień targowy

Warszawskie Targi Książki, 2017. To i wszystkie kolejne zdjęcia absolutnie autorskie (co czasem trochę widać po ich jakości). Więcej fotek z tamtej edycji znajdziecie tutaj: [klik!].
Od kiedy tylko zaczęłam coś niecoś jeździć do stolicy, każdego maja najważniejszą rzeczą były Warszawskie Targi Książki. Z różnych powodów nie zawsze udawało mi się na nie trafić, ale jeśli jednak mi wychodziło, to uuu… Zabawa była jak w lunaparku – zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto nie bywa codziennie na takich imprezach.

Zaliczyłam edycje w 2016, 2017 i 2019 roku (2018 odpadł z powodu prac nad filmem dyplomowym i zaliczeniem studiów). Powiem wam, że morda sama mi się uśmiecha, gdy przeglądam swoje zdjęcia z tamtych Targów. Tyle się działo! Pomijając absolutną podstawę, że wszędzie były – cytując słynną Amandę ze skeczu kabaretu Słuchajcie – „książki, książki, ach”. Do kupienia, do obejrzenia przed zakupem, nawet do podpisania przez autora. Słuchalne, wirtualne i inne takie też. Nowe oraz starsze w strefie antykwariatów. Ale także gry, nerdowe gadżety, mocno rozwinięty system prelekcji/spotkań autorskich/wystaw i cała masa związanych z tym atrakcji. Sposoby promocji wymyślane przed wydawców czy producentów zasługują na jakieś osobne, profesjonalne omówienie, bo ich kreatywność zdawała się nie mieć granic.

Normą były tekturowe i pluszowe wizerunki bohaterów książek, niekiedy naturalnej wielkości, z którymi każdy chciał zrobić sobie selfie. Niektórzy potrafili się szarpnąć na całe scenografie, jak Albatros w 2019 roku, promując „Współlokatorów” Beth O’Leary minisypialnią z prawdziwą szafką nocną i łóżkiem rodem z ich okładki. A z innych rzeczy… Konkursy plastyczne, wiedzowe, zwyczajne loterie. Te wszystkie śmieszkowe standy z dziurami na twarze, oczywiście w tematyce książek. Zdaje się, że Merlin.pl rokrocznie gospodarujący „strefą komfortu”, gdzie można było usiąść wygodnie i wziąć sobie darmowe lody, kawusię albo inne slushie – a przy okazji sięgnąć po równie darmowe kartki i kredki, coby sobie coś z nudów narysować. Stoisko firmy sprzedającej tablety do rysowania, na którym pod czujnym okiem panów techników testowało się ich produkty – w ten sposób po raz pierwszy rysowałam coś na takim sprzęcie. Interaktywna tablica odtwarzająca odgłosy ptaków u wydawnictwa Puls-Art, zajmującego się edukacyjnymi grami oraz materiałami o polskiej przyrodzie. Potężny zakątek Muzeum Papiernictwa w Dusznikach-Zdroju, z możliwością jakże pouczającego wydrukowania własnego obrazka lub przygotowania własnej miniksiążeczki. Fotobudki, w których mogłeś sobie zrobić fotkę z durszlakiem na głowie (promocja książek kucharskich, a co?), słodki portrecik wmontowany w okładkę albo śmiesznego gifa. Tutaj szczytem była budka telefoniczna w londyńskim stylu z 2019, postawiona przez Storytel, gdzie nie tylko mogłeś sobie zrobić nagranie w roli Doktora Watsona u boku Sherlocka Holmesa, ale i tym samym wziąć udział w konkursie na epizodyczną rólkę w najnowszym audiobooku. Chociaż studio fotograficzne przygotowane w 2016 przez telewizję FOX, by promować serial „Outcast: Opętanie” też niezgorsze: robili ci zdjęcie na leżąco, a potem oddawali odbitkę, na której unosisz się w powietrzu, ku przerażeniu protagonisty.

Warszawskie Targi Książki, 2019. Więcej zdjęć z tamtej edycji: [klik!].
Do tego rozmowy, spotkania, nowe wrażenia. A to wszystko w przeogromnej przestrzeni Stadionu Narodowego, gdzie pomimo masy zwiedzających bez problemu można było znaleźć wygodne miejsce na przycupnięcie, chwilę odpoczynku i zjedzenie jakiejś kanapki popijanej jogurtem. Ogólnie bajka!

Za każdym cholernym razem wracałam z Warszawy z dużą torbą (oczywiście zdobną w logo któregoś z wydawnictw) wypełnioną dobrami. Książek zazwyczaj kupowałam jedną do trzech, w tym większość to była „używka” ze stoisk antykwariatów, ale do tego zawsze była kupa gadżetów. A to przypinki, a to długopisy, a to różne – czasem bardzo fikuśne – ulotki, a to miniksiążeczki z „próbkami” powieści. Jak ja uwielbiam takie rzeczy, to wy nawet nie zdajecie sobie sprawy. Normalnie prawie jak łupy wojenne albo inne pamiątki z wakacji, które mają ci przez wiele następnych lat przypominać, coś ty na tych targach oglądał, robił i czytał oraz co (przynajmniej teoretycznie) planowałeś po nich jeszcze dokupić do domowej biblioteczki, bo przecież wszystkich wymarzonych książek byś nie upchnął do walizki.

Z tych wszystkich powyższych powodów mocno ubolewałam, gdy w 2020 roku WTK się nie odbyły z powodu szaleństwa medialnego wirusa z Chin i zajęcia Stadionu Narodowego na pokazówkowy pseudoszpital. I zapewne również przez nie rok później z pocałowaniem ręki przyjęłam ochłap, jakim były dziwne półtargi zorganizowane we wrześniu (!) na Placu Defilad (bo na świeżym powietrzu obostrzenia nie działały, magia). Bez większości atrakcji, właściwie głównie z wystawcami na baaardzo ograniczonych stoiskach bez „wodotrysków”, no ale wreszcie były!

Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że z jakichś mętnych powodów „targowanie” w takich warunkach już ma pozostać, to bym chyba całość zbojkotowała w cholerę.

Targi Książki w Warszawie, 2022 – tak samo każde kolejne zdjątko. Więcej fotek: [klik!].
W międzyczasie wydarzyła się jakaś wojna o prawa do organizacji imprezy, która zahaczyła o drogę sądową i skończyła się zmianą organizatora. Oraz nazwy – w tym roku na plakatach i bannerach nawet pojawił się wielkie jak stodoła napisy, że urr, durr, to nie Warszawskie Targi Książki, to Targi Książki w Warszawie, nie mamy z nimi nic wspólnego! Koniec końców w 2022 wszystko znów miało się odbyć na Placu Defilad, tym razem z dodatkiem paru sal Pałacu Kultury i Nauki dzięki łaskawemu zniesieniu wszelkich wiruskowych obostrzeń. Podobno kiedyś, grubo przed moimi wizytami, oryginalne WTK były robione w „Pekinie”, ale jak to mawiał klasyk – dawno i nieprawda. Ogólnie cieszyłam się na tę imprezę, licząc po prostu na dobrą zabawę i pozostając nieświadomą zmiany organizatora aż do momentu stanięcia na płycie Placu Defilad.

Z czterech dni targów byłam na trzech – czwartek, sobota, niedziela. Można by pomyśleć, że aż tak świetnie się bawiłam, skoro ciągle wracałam. No ale wcale tak fajnie nie było. Próbowałam udawać – w sumie nie wiem, przed kim, może i przed samą sobą – że mimo wszystkich niedoróbek warto było tam być. Ale nie, dość, finito. Po ostatnim dniu i uświadomieniu sobie, jak dalekie były Targi Książki w Warszawie od pamiętanych przeze mnie Warszawskich Targów Książki, tupnęłam nogą, postanawiając przelać swoje frustracje na bloga. Ośmielił mnie mocno fakt, że nie jestem w swoich odczuciach osamotniona – wielu innych zwiedzających, a nawet wystawców czy gości głośno dawało wyraz swojemu niezadowoleniu z targów na mediach społecznościowych, więc nikt mi nie wmówi, że och, że jak to, a tobie znowu nic się nie podoba.

Zacznijmy od tego, że po latach organizowania imprezy w miejscach zadaszonych przenoszenie jej w większości w plener, na pastwę aury, jest trochę mało rozsądne. Odczułam to już rok temu, na ostatnich WTK i to pomimo tego, iż z nieba nie spadła ani kropla deszczu. Wręcz przeciwnie, słonko grzało aż miło – tak bardzo, że chodząc pomiędzy stoiskami dość prędko poczułam się źle. Ale wtedy chyba tylko ja byłam niezadowolona, bo na Facebooku same zachwyty – ach, och, jak wspaniale, tak na świeżym powietrzu, zróbcie tak następnym razem. Pewnie jeszcze nie wiedzieli, że owszem, ktoś zrobi, ale już nie pod znakiem WTK. W tym roku pogoda postanowiła odwalić psikusa i zapewnić mieszankę słońca, deszczu i wiatru, z przewagą tych ostatnich. Efekt? Non stop trzeba było umykać a to do namiotów wystawców, a to do pałacowych wnętrz czy chociaż zewnętrznych kolumnad, żeby nie zmoknąć. Największymi szczęśliwcami zostali ci, którzy mieli kaptury – ja takowego nie posiadałam, otwieranie parasola w panującym tłoku nie miało sensu, bo zaraz ktoś obok miałby wybite oko. Oddając się już całkowicie złośliwości, można rzec, że dla mnie to miało jedną zaletę. Chroniąc się przed deszczem, miałam okazję stanąć najbliżej Teatru Dramatycznego od jakichś dwóch lat, bo z powodu wiruska i upolitycznienia placówki nasze dotąd dość bliskie drogi totalnie się rozeszły.

Właśnie – padło słowo „tłok”. Na oryginalnych WTK zawsze była masa ludzi, czasem trzeba było się trochę przeciskać w co węższych przejściach pomiędzy stoiskami, ale nie odczuwało się tego zbyt mocno. Na Targach Książki w Warszawie już tak i to bardzo. Większość miejsc dla wystawców oraz przejść była po prostu za mała! Przed stoiskami ustawionymi wzdłuż Pałacu na wysokości Teatrów Dramatycznego, Studio i Lalka do dyspozycji zwiedzających pozostawał wąski chodniczek w większości ogrodzony betonowymi kwietnikami, z ewentualną możliwością wyjścia na uliczkę, którą często nadal jeździły samochody. Rozstawienie namiotów, scen i innych miejsc, w których odbywały się targowe atrakcje, też zostało zrobione według jakiegoś dziwnego klucza i czasem trafienie do właściwego punktu zajmowało znacznie więcej czasu niż powinno. Rzecz jasna o ile w ogóle się tam dotarło – oznaczenia były tak marnie rozmieszczone, że niektórzy nawet nie zdali sobie sprawy, iż część atrakcji odbywa się wewnątrz Pałacu! Niestety tam w sumie nie było chyba dużo lepiej. Warto wspomnieć, że w czasie targów w PKiN normalnie odbywały się przejazdy na taras widokowy i jakaś wystawa, więc w drzwiach wejściowych oraz głównym hallu czasami panował istny tumult. A po wejściu na właściwą salę módl się człowieku, żeby akurat nie stała przed którymś stoiskiem jakaś giga kolejka po autografy, bo o komfortowym przedostaniu się możesz zapomnieć. Na zewnątrz wylewające się na całe przejścia ogonki też były sporym problemem. Bij zabij, ale nie przypominam sobie, żeby na WTK coś takiego w podobnym stopniu utrudniało życie zwiedzającym.

To nie koniec organizatorskich grzechów głównych. Utrudniony dostęp dla osób niepełnosprawnych i matek z wózkami do wielu miejsc, fatalnie oznaczone punkty medyczne, niedobór toalet. Ktoś na Fejsie targów uskarżał się na smród wybijający z kanalizy. Nie uwierzyłam, póki sama nie poczułam ostatniego dnia.

Przy tym wszystkim nie dziwię się, że niektórym fatalna organizacja kompletnie odebrała smak imprezy. Oferta programowa oraz wystawcza niby mogła to w pewnym stopniu za to zadośćuczynić – i z tego, co czytałam, niektórym faktycznie zrekompensowała. Ja jednak przy czytaniu programu (oraz wyszukiwaniu sobie wydarzeń, na których chciałabym być), poczułam się dziwnie, widząc dobór gości i samych targów per se, i na poszczególnych stoiskach. Okej, z tym ostatnim to wiadomo, że lwia część spotkań z autorami leży w gestii wydawców, ale chyba organizatorzy mają nad tym jakąś kontrolę. Oczywiście to nie jest tak, że pod tym względem wszystko magicznie zepsuło się w tym roku, bo pamiętam jeszcze, jak za „złotych czasów” kręciłam mocno nosem na zapraszanie autorki z dość głośną historią plagiatu czy wątpliwej autentyczności „więźniarki politycznej” z Białorusi. Ale podczas tych „nowych” targów jakoś uderzyło mnie to dużo mocniej. „Pisarki” z Wattpada. Rysownicy z internetu, co poczuli wolę bożą, aby nauczać w sprawach polityczno-społecznych. Blogerzy nie najlepszego sortu. Oni wszyscy zaraz obok pełnoprawnych pisarzy, dziennikarzy, autentycznych specjalistów z różnych dziedzin. No nie wiem, może jestem dziwna, ale zawsze w takich sytuacjach odpala mi się dysonans poznawczy. Poważną zaletą był tutaj fakt, iż nie mieliśmy narzucania jednej opcji światopoglądowej jako jedynej słusznej, jak to niestety czasem ma miejsce obecnie podczas wszelkich festiwali kulturalnych. Tutaj mogliście spotkać zarówno twórców liberalnych, jak i konserwatywnych.

Zresztą w ogóle na tegorocznych Targach Książki odniosłam przykre wrażenie pauperyzacji literatury. Znamy to nieco pogardliwe stwierdzenie, że od paru ładnych lat każdy może napisać oraz wydać książkę – i z jednej strony niby dobrze, że przestała być to domena wyłącznie jajogłowych inteligentów, oderwanych od codziennego życia. Jednak z drugiej „każdy” oznacza dosłownie każdy. Również ci, którzy być może wcale nie powinni. Zapewne jestem osobą dość staroświecką, bo wychowywałam się w czasach, kiedy spisanie czegoś w formie książki oznaczało, że są to treści wartościowe, ważne i rzetelne. Dlatego, cholibka, boli mnie, gdy widzę różne dziwne czy wątpliwe rzeczy pojawiające się na literackim rynku, a podczas targów obejrzałam ich niestety trochę. Kolejne siódme wody po „50 twarzach Greya” czy „365 dniach”, próbujące się wybić na popularności tychże. Poradniki do wszystkiego, aż po najbanalniejsze i najbardziej oczywiste pierdoły, pisane przez wątpliwych ekspertów od wszystkiego. Dzieła wymienianych w poprzednim akapicie dziwnych twórców wylansowanych przez internety. Stosy książek o tematyce modnej: bądź vege, eko, zero-waste czy cośtam. Wystarczyło do wszystkiego dorobić ideologię „świadomości” i „ratowania planety”, by awansować takie pozycje ze zwykłych poradników na rzeczy podobno ważne i poważne. Były też „dzieła” dziennikarek na co dzień plujących jadem i hejtem, nagle udających szczere zatroskanie bohaterami swoich rozmów czy reportaży, bo wyczuły chwytliwy, dobrze sprzedający się temat. Oczywiście nie brakowało książek wartościowych, było ich więcej niż bezsensownych, ale obecność tych ostatnich i tak potrafiła przyprawić o przewracanie oczami oraz utratę smaku życia.

Szczęśliwie humor poprawił mi bogaty wybór literatury dziecięcej oraz klasyki w nowych, pięknych wydaniach, spory asortyment planszówek i niszowe wydawnictwa serwujące coś odmiennego od wyżej opisywanej papki. Rynek tytułów dla dzieciaków zafascynował mnie do tego stopnia, że kiedy podrzucałam co lepsze zrobione przez siebie na targach zdjęcia do redakcji Nerdheimu, padło pytanie: „Ej, tam są głównie książki dla dzieci? Czy tylko tak wyszło?”. No aż tak mnie przyciągnęły x) Może ze względu na ich estetykę, pełną pięknych obrazków? To też w jakiś sposób przełożyło się na moje zainteresowanie co ładniej wydanymi książkami dla dorosłych. Oglądanie całej masy przystojnych, specjalnie projektowanych od podstaw okładek jest naprawdę cudowną odmianą od tej idiotycznej mody na załatwianie sprawy po taniości, poprzez używanie stockowych zdjęć. Świetni ilustratorzy i graficy nie odeszli razem z PRL-em, nie dajcie sobie nigdy tego wmówić! Przyjemne były również (niestety dosyć nieliczne) stoiska wystawców związanych z książkami czy grami planszowymi nieco luźniej. Wiecie, że exlibrisy wracają do łask i możecie sobie takowy zamówić w pewnej firmie w formie zgrabnej pieczątki? Że na rynku pojawiły się klocki konstrukcyjne… z tektury, kreatywne i przy tym ekologiczne? Że Polskie Wydawnictwo Muzyczne znów przywiozło razem z książkami pięknie zrobione, wręcz śpiewające gadżety? A na deser – oczywiście! – cała rewia sympatycznej torbowej mody, bo płócienne nosidła na książki i inne artefakty nadal są w cenie. Choć z cichym smuteczkiem muszę mimo wszystko przyznać, że ogółem nie było tego tak dużo, jak w „złotej erze” WTK.

Nie wiem, na ile wpłynął na mnie osobisty przesyt książkami (kupki wstydu w mojej biblioteczce wcale się nie zmniejszają), a na ile wymagający kontroli portfel czy męcząca i chaotyczna atmosfera targów, ale skończyło się jednym zakupem. Na prezent. Ale za to ciekawym – „Poczet przedsiębiorców polskich” o historycznych tuzach biznesu aż do czasów II Rzeczpospolitej. Drobnych dóbr promocyjnych też przyniosłam jak na lekarstwo, bo było ich do wzięcia malutko. Do kupienia za rozsądną kwotę również. Nie wiem, ile w tym kwestii mody na eko-sreko, a ile faktu, że stoiska były małe, trudno dostępne dla aut z towarem i ponoć bardzo drogie. Cóż poradzić, gdy nie masz jak gadżetów dostarczyć, upchnąć, a przede wszystkim za co zrobić/zamówić?

Muszę przyznać, że na tegorocznych „nowych” targach poczułam się… tak jakoś staro. Nie miałam większej ochoty łowić książkowych okazji i smaczków. Nie dopadł mnie pociąg do odwiedzania spotkań z autorami i zdobywania autografów. W związku z tym potrafiłam niemal niewzruszona przejść obok stoiska, na którym książki podpisywał jeden z moich ukochanych autorów z młodości (i nie było mi z tym jakoś szczególnie fajnie). Bardzo obniżyła mi się chętka do zaliczania programowych rozmów czy paneli dyskusyjnych – z sześciu atrakcji, na których planowałam być, dotarłam na niepełne dwie. Nie czułam ogólnie potrzeby słuchania, co mają do powiedzenia rozliczni przemądrzali, uzurpujący sobie prawo do bycia autorytetami pisarze, których pseudointelektualizm i oderwanie od rzeczywistości w ciągu ostatnich lat nieustająco wzrasta. I tak się zastanawiam, czy przy lepszej, mniej męczącej ciało i ducha organizacji imprezy, słabiej odczułabym te wszystkie smuteczki. Pewnie tak.

Doszukując się w tym wszystkim jak największej liczby zalet, warto wspomnieć o jeszcze jednej. Można ją podsumować tak: może i dobrze, że impreza odbyła się na Placu Defilad, cieszmy się jego przestrzenią, bo tak szybko odchodzi. Już podczas tych targów na wysokości Teatru Studio nad namiotami górowały dźwigi budowlane i rosnący powoli paskudny kloc przyszłego Muzeum Sztuki Nowoczesnej, a lada chwila symetrycznie od strony Teatru Dramatycznego zacznie powstawać równie ohydny – jeśli nie bardziej – bunkier na potrzeby TR…