Nadia, kiedyś Anna

Zdjęcie trochę jak kartoflem robione, ale za to moje własne.

Niby od lat tak strasznie lubię teatr, a na odbywających się w moim rodzinnym mieście Jeleniogórskich Spotkaniach Teatralnych nigdy szczególnie mocno nie bywałam. No, może poza rokiem 2014, kiedy to zaliczyłam aż cztery spektakle – ale to głównie dlatego, że wszystkie były inscenizacjami mojego ukochanego monodramu „Novecento” i bardzo chciałam porównać sobie lokalną inscenizację z tymi pochodzącymi z innych części kraju. Dlaczego tak wyszło? Nie wiem i się nie domyślam. Może przedstawienia grane na co dzień przez gospodarza, jeleniogórski Teatr Norwida, dostatecznie zaspokajały zawsze mój głód – co skądinąd tłumaczyłoby, dlaczego najczęściej zaliczanymi przeze mnie na JST pozycjami były inaugurujące całą imprezę premiery tegoż przybytku Melpomeny. Może z jakiegoś powodu zakładałam, że bilety na tę okazję są za drogie jak na moją skromną kieszeń. Pewnie były. Ale najprawdopodobniej główną przeszkodę, trzymającą mnie przez lata z dala od Spotkań, stanowił nie dający się pogodzić konflikt ich formuły oraz mojego trybu życia. Bo JST odbywały się zawsze w przeciągu jednego tygodnia, wliczając w to dni powszednie, podczas których zazwyczaj miałam albo późne licealne zajęcia, albo w ogóle nie było mnie na miejscu, gdyż studencko egzystowałam sobie we Wrocławiu. A kiedy już fikałam sobie zaocznie, ewentualnie gdy potem stałam się wolnym człowiekiem, to… jakoś mi się o tym wszystkim zapomniało.

Przypomniała mi mama, która dowiedziała się, że na najbliższej edycji (tj. jesień 2022) będzie Teatr Komedia z Wrocławia ze sztuką Marca Camolettiego „Pomoc domowa” i stwierdziła: „Rezerwuj bilety”.

To i wszystkie kolejne zdjęcia pożyczone albo ze strony teatru albo z jego fanpejdża.

Skoro wyjście na tę inscenizację w zasadzie nie było moją inicjatywą, postanowiłam podejść do niej kompletnie „na pałę”. Niczego nie doczytywać ani nie sprawdzać przed obejrzeniem – no, może za wyjątkiem obsady. Na siódemkę aktorów (z których w Jeleniej miała się pojawić piątka, gdyż dublury) kojarzyłam trójkę, choć głównie z ról telewizyjnych. Uznałam, że zabawnie byłoby, gdyby na naszym przedstawieniu w roli Marka wystąpił Jakub Giel, który daaaawno, dawno temu, gdy dopiero zaczynałam moją przygodę z Melpomeną, w Teatrze Norwida pracował. Jak się miało potem okazać, trafiłyśmy akurat na granie z nim, ale nie uprzedzajmy faktów.

Chciałam, aby to wyjście do teatru obyło się bez jakichkolwiek oczekiwań, ale nie za bardzo mi się to udało. Od wielu lat kojarzyłam wrocławską Komedię dość nieźle, choć tylko teoretycznie. W moich latach gimnazjalnych czytałam o tej placówce w lokalnej prasie, śledziłam opowieści dyrektorów o trudach prowadzenia teatru prywatnego i doniesienia o kolejnych premierach. Oj, kusiło, żeby wybrać się do Komedii osobiście, zobaczyć, o co tyle szumu! Wszak do Wrocławia miałam teoretycznie rzut beretem. Ale – cytując pewnego znanego mema z kreskówek o Asteriksie – wiecznie jakieś komplikacje, wiecznie. Głównie takie z gatunku logistycznych. Potem, gdy już byłam dużą dziewczynką i wylądowałam na studiach we Wrocławiu, choć wielokrotnie mijałam budynek Teatru Lalek, w którym Komedia rezyduje, to nigdy nie trafiłam do środka. Moje ówczesne trudne relacje ze wszelakimi dotychczasowymi pasjami to jedno, a drugie… Z jakiegoś powodu byłam przekonana, że mnie na ich spektakle po prostu nie stać. Że niby w prywatnym drożej czy coś. Czy faktycznie ichnie bilety należały wtedy do kosztownych? Nie wiem. Cóż, tamten okres mojego życia składał się w dużej mierze z wielu równie niedorzecznych przekonań i blokad, ale widocznie tak musiało być.

No, ale wreszcie udało się. Był rok 2022 i miałam w końcu obejrzeć spektakl Teatru Komedia z Wrocławia.

Fabuła „Pomocy domowej” to typowo farsowe damsko-męskie qui pro quo. Maks i Jola są małżeństwem, niby udanym, ale… Każdemu z nich chyba jest ciut za ciasno w ramach tego związku. Maks ma na boku młodziutką Maję – Jola zaś również młodszego Marka. Oczywiście romanse prowadzone są tak, żeby druga połówka o niczym nie wiedziała. Pewnego dnia Maks informuje żonę, że wyjeżdża na kilka dni służbowo do innego miasta. Ona za jego namową ma pojechać do rodziny, a on… tak naprawdę kłamie i planuje po cichu wrócić do domu, gdy żonka już zniknie, bo chce mieć wolną chatę dla siebie i swojej kochanicy. Pozostaje tylko jeden problem: mieszkająca z małżonkami pomoc domowa, Nadia. Żeby już kompletnie nikt im nie przeszkadzał, Maks przekupuje kobietę, żeby też wybyła na te parę dni. I wszystko by się udało, gdyby nie dwa drobne szczegóły. Pierwszy – Jola też kłamie, planując zjawić się w teoretycznie pustym mieszkaniu ze swym lowelasem. Drugi – Nadia również nie wyjeżdża, chcąc wykorzystać otrzymane od szefa pieniądze na coś fajniejszego. W efekcie pod jednym dachem wielkiego mieszkania znajduje się pięć osób, z których większość za żadne skarby nie powinna się spotkać i tylko tytułowa pomoc domowa swoim sprytem może zapobiec katastrofie. Bo przy okazji okazuje się, że ani Jola, ani Maks nie poinformowali swoich kochanków, że są już „zaobrączkowani”. Oj, tak jakoś wyszło…

Najgorzej, że trudno jest mi oceniać wrocławską „Pomoc domową” w oderwaniu od kwestii przekładu tekstu. A mamy tu do czynienia z bardzo ciekawym przypadkiem, wychodzącym poza ramy typowej translacji.

Sztuka Marca Camolettiego „La Bonne Anna” powstała pod koniec lat 50., zaś na polskich scenach obecna jest od lat 70. pod tytułem „Perła”. Czy raczej była, bo po inscenizacji Sceny Polskiej w Czeskim Cieszynie w 1998 roku znika na prawie dwie dekady. Powraca w 2016 w łódzkim Teatrze Powszechnym – tym samym, w którym zadebiutowała wiele lat wcześniej. Ale jakże odmieniona. Teraz to „Pomoc domowa”. Akcja zamiast w Paryżu rozgrywa się nad Wisłą, a bohaterowie zyskują bardzo polskie imiona. No, poza Anną, która nazywa się Nadia, gdyż zmieniła się w Rosjankę. Nowe miana i narodowości nie są całkiem przypadkowe. Tłumacz w ten sposób robi z „Pomocy domowej” sequel innej sztuki Camolettiego, „Boeing Boeing” – znanej w Polsce w czasach PRL-u pod tytułem „Latające narzeczone/dziewczęta”, która również w XXI wieku otrzymała nowy przekład. Tylko jest jeden problem. „Boeing Boeing” została napisana kilka lat po „Pomocy domowej”. Fikołek logiczny, i to z gatunku tych dosyć okrutnych.

Dopiero po obejrzeniu wrocławskiej inscenizacji doczytałam, kto był odpowiedzialny za to całe zamieszanie.
Bartosz Wierzbięta.

Muszę przyznać, że parsknęłam cicho pod nosem, gdy po fakcie odkryłam tożsamość autora tłumaczenia. Bo z perspektywy teatralnego fotela całość pachniała mi czymś, co w naszym okołodubbingowym gronie zwykliśmy nazywać „postwierzbiętyzmem” – czyli tendencją do silnego lokalizowania i „ulepszania” przekładów, inspirowaną dialogami Wierzbięty do polskiej wersji „Shreka”. W tekście bywa zabawnie, ale nie wszystkie lokalne nawiązania brzmią dobrze. A odniesienia polityczne – co do których mam podejrzenie, że mogą być już pomysłem twórców wrocławskiej realizacji – są jak dla mnie dość toporne i kompletnie zbędne. Jasne, można bawić się w konkurencję z obecnym polskim kabaretem, pytanie tylko, czy (nawet rozrywkowemu) teatrowi opłaca się schylać do takiej ligi. Jakby tego wszystkiego było mało, w trakcie porządniejszego zgłębiania tematu odkryłam, że realizatorzy inscenizacji Komedii postanowili sztucznie stworzony związek z „Boeing Boeing” pogłębić, zmieniając małżeńskich protagonistów „Pomocy domowej” na postacie z tej pierwszej sztuki.

Cała sytuacja z tłumaczeniem (i innymi zmianami) nie nastawiła mnie zbyt optymistycznie do całości wrocławskiego przedstawienia. Dostrzegłam tu coś w rodzaju niebezpiecznego precedensu. Bo czy w tej sytuacji możemy mówić, że wystawiana jest faktycznie komedia pióra Marca Camolettiego, czy – niczym za czasów elżbietańskich – przeróbka autorstwa pana Wierzbięty, adaptatora? Aż żałuję, że nie istnieje żadna filmowa rejestracja tej sztuki z czasów, gdy była jeszcze „Perłą” (a przynajmniej o takowej nie wiem), bo ciekawi mnie pełny zakres zmian wprowadzonych przez Wierzbiętę oraz inscenizatorów.

A szkoda trochę, że tak mnie te translatorskie fikołki zbiesiły, bo pod kątem realizacyjnym czy aktorskim wrocławska wersja jest całkiem porządna. Lekka, nie zawsze wyszukana oraz raczej niezobowiązująca w oglądaniu, owszem. Ale zrobiona uczciwie, bez nadliczbowej wulgarności. Pozbawiona tego przykrego, komercyjnego posmaku farsowych przedstawień ze stołecznymi gwiazdami, grywanych objazdowo po kraju. Tu nie ma się poczucia, jakby ktoś uznał, że oto jest prosty samograj, więc można całość zrobić na „odwal-no-się”. Warto docenić fakt, iż Maja, mężowska kochanka, we wrocławskiej inscenizacji stała się może i naiwną, ale jednak dość uroczą panienką – podczas gdy inne adaptacje z polskich scen robiły z niej jakąś lambadziarę. W podobny sposób właściwie wszyscy bohaterowie w wersji Komedii są sympatyczni mimo swoich wad i budzących politowanie słabostek. Można powiedzieć, że stają się trochę bardziej ludzcy, dalecy od kanciastych kreatur rodem z taniego telewizyjnego kabaretowego programiku. Ładny efekt pracy zarówno reżysera, jak i obsady. Uwaga, bo to chyba będzie dość kontrowersyjna opinia – Jakub Giel w roli Marka moim zdaniem znacznie bardziej kradł szoł niż uwielbiana przez publiczność tytułowa bohaterka. Nie ujmując niczego skądinąd sympatycznej Dorocie Wierzbickiej-Matarrelli grającej Nadię, o wiele trudniej jest wykrzesać śmieszność z postaci niezbyt wyrazistej, zwyczajnej w szerokim rozumieniu tego słowa. Gielowi ta rzecz się udała – i to jak!

Jeśli dla kogoś wyznacznikiem teatralnej komedii stały się jeleniogórskie wersje sztuk Francisa Vebera (jak było na przykład w moim przypadku), ten może po „Pomocy domowej” czuć pewien niedosyt. No i mimo zbliżonego, frankofońskiego rodowodu humor Camolettiego jest mniej finezyjny – chociaż przypominam, że to może być częściowo kwestia „ulepszonego” przekładu. Było w porządku. Ale nie tak fajnie, jakbym tego oczekiwała. Zabrakło mi w tym wszystkim jakiegoś większego zachwytu, tego „efektu łał”, który sprawia, że właśnie obejrzany spektakl zostaje z tobą na dłużej niż ten jeden wieczór. Czy żałuję? Skądże. Ale czy wybrałabym się na to drugi raz? Nie jestem pewna.
Kto wie, może po prostu zwlekałam z pierwszym spotkaniem z Teatrem Komedia zbyt długo. Może należało pójść na jakiś ich spektakl zanim obejrzę sporą część klasyki humorystycznego kina. Zanim zetrę sobie zęby na lepszych czasach krajowego kabaretu. Zanim przemażę się przez widownię improwizacji, stand-upów, innych okołokomediowych inicjatyw. Ogółem: zanim w kwestii wszystkiego, co ma śmieszyć, nabawię się leciutkiego zblazowania.

Czyżby to przez wywołaną tą konstatacją leciutką melancholię spisanie całej tej historii zajęło mi prawie jedenaście miesięcy?

 

P.S. Wiekuiście będę się naśmiewać z pewnego recenzenta, którego ze wszystkich rzeczy w „Pomocy domowej” najbardziej oburzył dowcip o murzyńskich zębach.