Blog, na którym właśnie jesteście, dzisiaj kończy 18 lat. Niewiarygodne, ale prawdziwe 😀
Z tej okazji postanowiłam zorganizować coś, co z angielska zwie się AMA – Ask Me Anything, czyli Zapytaj Mnie o Cokolwiek. A może to jest bardziej Q&A, Questions and Answers, Pytania i Odpowiedzi? Cholera wie, nie nadążam za tymi zachodnimi wynalazkami. W każdym razie poprosiłam was, abyście przesyłali mi pytania. O osiemnaście lat prowadzenia bloga. O wszystko, co mniej lub bardziej wiąże się z nim: przygody z kabaretem, teatrem, dubbingiem, okresem fandomowego sekciarstwa, czy (pop)kulturalne perypetie na studiach i w pracy. W końcu przez prawie dwie dekady sporo się wydarzyło, zdążyłam dorosnąć, zdać maturę, zdobyć dwa dyplomy, zaliczyć dwie (tak jakby) przeprowadzki, nakręcić film, przemazać się przez kilka dubbingów i zrobić jeszcze sto tysięcy innych rzeczy… Byłoby o czym pogadać. A wy się nie baliście i się zapytaliście, za co od razu chciałabym serdecznie podziękować!
I oto odpowiadam. Niestety lub stety – pisemnie, choć parę osób bardzo prosiło o odpowiedź w formie filmiku. Też mnie ona nieludzko kusiła, ale z racji braku warunków do nagrywania musiałam odpuścić. Zdaję sobie sprawę, że w ten sposób mogę tutaj potencjalnie zawęzić sobie grono odbiorców, bo coraz więcej ludzi woli szybkie obrazki, a czytaniem gardzi, ale trudno. Wolę dać dopracowany tekst na czas niż niedorobione widełko z nieludzkim opóźnieniem x)
Lecimy!
1. Jako twórca filmowy – czy masz w serduszku jakąś wizję filmu (książki? sztuki teatralnej?), który zawsze chciałaś nakręcić? A może kiedyś marzyłaś o jednym, a dzisiaj zainteresowania przeniosły cię na inne kierunki?
Szczerze mówiąc, w tym względzie chyba od zawsze cierpiałam na specyficzną formę klęski urodzaju. Bo ja takich pomysłów mam masę i to masę zbieraną od momentu, kiedy w wieku 12 lat na ostatnich stronach starego zeszytu do polskiego zaczęłam spisywać pomysł na sitcom a’la „Lokatorzy”, ale z udziałem postaci o fantastycznych zdolnościach. Ciągle obmyślam jakieś historie, które fajnie by było opowiedzieć. Jedne wizje dość szybko uznaję za miałkie i porzucam, z drugimi rozstawałam się po poważniejszych zmianach w moim życiu, jeszcze innymi potrafię się bawić latami. I wszystko byłoby pięknie, gdybym potrafiła z nich wybrać tę jedną szczególną, którą chciałabym pociągnąć dalej i zrealizować. Tak, kompletnie nie potrafię. Raz, że to trochę jak kazać matce wybierać ulubione dziecko. Dwa, że nie umiem zmuszać się do pracy nad pomysłem, którego aktualnie nie czuję – a wena jak łaska pańska, na pstrym koniu pomyka i przychodzi, kiedy chce. Zdarzało mi się już, że miesiącami pracowałam na jakimś scenariuszem tylko po to, żeby z jakichś powodów się do niego zniechęcić i przerzucić się na inny, który nadal wydawał mi się „świeży”. Ta „świeżość” jest chyba też dość istotnym aspektem – wiele pomysłów potrafi ją stracić, kiedy przejdzie się do dalszych, bardziej wymagających czy stresujących etapów pracy nad nimi i nie ukrywam, że po prostu boję się drążyć niektóre wizje, by sobie ich z tej wczesnej radości tworzenia nie poobdzierać.
Także można by zadawać mi to pytanie nawet co miesiąc i co miesiąc precyzyjna odpowiedź byłaby kompletnie inna.
2. Kiedy już odbędzie się premiera – co byś wolała? Podziw krytyków czy radochę prostej ludności?
No jasne, że to drugie! Wszak dla publiczności robi się sztukę, a nie dla wąskiej grupki, której przychylność jest bardziej zmienna niż humory u babki w ciąży. Oczywiście to nie znaczy, że trzeba bezwzględnie działać „pod publiczkę”, ale nie da się tworzyć żadnego rodzaju sztuki bez uwzględnienia odbiorców. No i nie oszukujmy się, każdy szanujący się twórca kiedyś był widzem/czytelnikiem, toteż żaden wół nie powinien zapominać, jak to cielęciem był.
Krytycy to ogółem grząska sprawa. Pisząc na bloga teksty o oglądanych przez siebie inscenizacjach teatralnych, swego czasu z ciekawości lubiłam sobie poczytać „fachowe” recenzje i serio, nie raz i nie dwa wyglądało to tak, jakby każdy z autorów oglądał zupełnie inny tytuł. Czasami miałam wrażenie, że to nie jest subiektywny opis obejrzanego przedstawienia, a bardziej lista mniej lub bardziej wydumanych oczekiwań, jakie piszący miał wobec twórców i których oni, ku jego niezadowoleniu, śmieli nie spełnić. Pomijam zupełnie pewien margines, w którym krytycy potrafią świadomie przeinaczać fakty, aby w celach różnych ukazywać nielubianych twórców w złym świetle tudzież lubianych w nadmiernie pozytywnym. Cóż, nie bez powodu złośliwcy mawiają, że ta branża rekrutuje się głównie spośród mało zdolnych artystów. Pewnie dlatego mimo mojej działalności recenzenckiej nie lubię być nazywana krytykiem – bo nigdy nie chciałam i nigdy nie zechcę taka być.
3. Gdybyś mogła zupełnie wymazać jeden film/serial/odcinek serialu/cokolwiek i przy okazji cały wpływ, jaki wywarł na serię/gatunek/branżę/świat/cokolwiek, to co by to było?
O kurde, zawsze mam problem z takimi pytaniami. Wychodzę z założenia, że nawet najgorsze wytwory popkultury jednak istnieją po coś. Chociażby jako przestroga, jak nie robić filmów/seriali/czegokolwiek. Może to zabrzmi zabawnie, ale po obejrzeniu odcinka „Doktora Who” zatytułowanego „Dzień Ojca” zrobiłam się sceptyczna, jeśli chodzi o jakiekolwiek przerabianie przeszłości, bo mam poważne obawy, jak mocno mogłyby nam spaprać teraźniejszość 😛 Ale jasne. Można się zastanawiać, jak bardzo wymazanie ery żeńskiego Doktora ze wspomnianego serialu zatrzymałoby odpływ fanów. Można gdybać, czy usunięcie z czasu i przestrzeni filmu „Cześć, Tereska” zapobiegłoby modzie na smutek, patologię i inne naturalistyczne brudy życia we współczesnej polskiej kinematografii. Chociaż nie ukrywam, że dwuczęściowy odcinek „Ojca Mateusza” o sobowtórze, dalsze serie „Blondynki” po zmianach aktorek czy oba sequele „Oficera” wystrzeliłabym w kosmos bez większych wyrzutów sumienia.
4. Która seria filmowa lub serial zaliczył najszybszy spadek jakościowy? Jest sobie świetny serial/seria filmowa i jakość spadła drastycznie na łeb na szyję. Jeden odcinek rewelacyjny, a kolejny już do bani.
Wiecie, co jest najgorsze w takich upadkach? One rzadko są nagłe. Znacznie częściej spadek jakości następuje stopniowo, z pierwszymi oznakami tak subtelnymi, że nawet uważni fani mogą ich nie wychwycić. Acz nie będę ukrywać, że po chwili zastanowienia pomyślałam o BBCowskim „Sherlocku”. Pierwsza seria – kompletna rewelacja, absolutny zachwyt, mega twórcze podejście do opowiadań Doyle’a. Druga seria – już na początku dostajesz rozczarowaniem z liścia w twarz. Unowocześnianie fabuły pozbawione dotychczasowej finezji, wpychanie wydumanego political-fiction pod pretekstem rozbudowywania postaci Mycrofta, Irena Adler kompletnie spłaszczona osobowościowo i sprowadzona do idei „sex sells”… Choć można polemizować, czy w wypadku serialu, który dostaje nową transzę odcinków średnio co dwa lata, da się mówić o jakiejkolwiek nagłości. Szybciej oberwało się (również robionym przez BBC) „Muszkieterom” – po świetnej pierwszej serii, gdy zabrakło granego przez Petera Capaldiego kardynała Richelieu, twórcy nie udźwignęli sprawy i kolejne odcinki powitały nas nie tylko brakiem porządnego antagonisty, ale również pozytywnymi bohaterami zachowującymi się wbrew swoim charakterystykom, logice i wszystkiemu innemu.
5. Jaki jest twój najbardziej znienawidzony stereotyp czy mit na temat anime i okolic, który wyforsował polski fandom?
Parę ich było – rzekoma wyższość japońskiej animacji czy aktorów głosowych nad ich zachodnimi odpowiednikami – ale chyba najbardziej mierzwi mnie przekonanie, jakoby fani japońszczyzny byli kiedykolwiek szczególnie tępieni w Polsce. Niby niemalże systemowo. Wiele środowisk fanowskich cierpi na syndrom oblężonej twierdzy, ale mam wrażenie, że tutaj jest on niemal tak stary, jak polski fandom mangi i anime. Twórcy mediów masowych wielu rzeczy nie rozumieją i z tej niewiedzy płodzą różne bzdurne artykuły i reportaże, ale chyba tylko te poświęcone „chińskim bajkom” budziły tyle krzyków, jęków i przekonania, jak bardzo wszyscy chcą nas rzekomo zniszczyć. Straszni dorośli, konserwatyści, psychologowie, księża. Niesławne wydanie „Uwagi” o gołej pupie Bulmy z mangi „Dragon Ball” na stałe zapisało się w annałach walki otaku z resztą świata, a niewielu dostrzegło, że dokonane przez autorów reportażu manipulacje były (i nadal niestety są) normą w programach interwencyjnych, dotykającą wszystkich tematów. Starzy wyjadacze zapewne pamiętają też dział listów od czytelników w kultowym branżowym magazynie „Kawaii”, gdzie od pewnego momentu chyba co numer pojawiała się opowieść jakiegoś nastolatka, którego rodzice nie rozumieją jego pasji, krzyczą, szydzą, zawstydzają, nie pozwalają wieszać plakatów czy kupować nowych komiksów. Nikomu nie przychodziło do głowy, że to raczej oznaka ogólnie spapranych relacji rodzinnych i równie dobrze w miejscu mangi mogłaby być muzyka metalowa czy gry komputerowe. Oczywiście zakładając, że owe historie były prawdziwe, bo pewna nieco cyniczna część mnie zdaje sobie sprawę, jak różnie z tymi „listami do redakcji” w prasie bywało… Lata mijają, a mam wrażenie, że w fandomie w tej kwestii nie zmieniło się wiele. Nie bez powodu masa ludzi nadal wierzy, że straszna Superniania za sprawą występu we wspomnianym programie TVNu zabrała im „Dragon Balla” z telewizora, choć ten mit obalały już nawet krajowe strony fanowskie o serialu.
6. Kto z kabareciarzy powinien przebranżowić się na aktorstwo? Nie chodzi o epizody w komediach, ale takie normalne, regularne granie w filmach i serialach.
Jeszcze z półtora roku czy dwa lata temu powiedziałabym, że Mikołaj Cieślak z Kabaretu Moralnego Niepokoju, ale haha, to już nieaktualne, on w międzyczasie zaczął to robić! Ku mojej wielkiej radości zresztą, bo od zawsze uważałam go za artystę z ogromnym potencjałem do robienia czegoś ponad rozśmieszanie. Więc gdybym teraz miała wybrać jedną osobę, to zapewne byłby to Igor Kwiatkowski. Tak. Ten sam Igor Kwiatkowski, którego w czasach jego kabaretowania w Paranienormalnych momentami potrafiłam szczerze nie cierpieć. Teraz już zdaję sobie sprawę, że bardzo na moje postrzeganie go wpływał wąski i przerysowany zakres odgrywanych przez niego ról oraz że – paradoksalnie – choć najbardziej klaunujący na scenie, był z tej ekipy najbardziej ogarnięty. Tak bardzo, że porzucił macierzysty kabaret i poszedł na swoje. Większość z nas totalnie zachwycił jego występ w polskim dubbingu animacji „Vaiana: Skarb oceanu”, gdzie jako Maui nie tylko grał na niemal zawodowym poziomie, ale również wspaniale zaśpiewał. Jednak ja pragnę zwrócić waszą uwagę na inną, wcześniejszą aktorską przygodę Igora. Czy pamiętacie, skąd w ogóle się ten człowiek w polskiej popkulturze wziął? Ano wygrał w 2003 roku (pospołu z innym miłym chłopcem, Arkadiuszem Smoleńskim) program, co się nazywał „Debiut”, taki aktorski odpowiednik „Idola”. Główną nagrodą była rola w sztandarowym serialu Polsatu, czyli w „Samym życiu”. W ten sposób Kwiatkowski przez bodaj pół roku grał kolegę protagonistki ze studiów. I to grał naprawdę dobrze, jak na amatora, samouka oraz gościa, który urzekł jury robieniem kowbojskiego kapelusza z nocnika. Bez nachalnego komediowego przegięcia, ze sporym wyczuciem. Po niedawnych dubbingowych wybrykach Igora (był jeszcze w „Co w duszy gra”) wnioskuję, że tego potencjału przez lata nie zatracił, więc… Tak, niech zagra coś na poważniej poza dublażem, przyjmę to z radością.
7. Jaki jeden tytuł wywarł na ciebie największy wpływ? Jako na blogerkę, świadomą konsumentkę kultury i popkultury czy w ogóle jako człowieka.
Po chwili namysłu – jednak, niezmiennie od lat, „Hi Way” Jacka Borusińskiego. Początkowo sądziłam, że to może kwestia mojej ogólnej sympatii do grupy Mumio jako całości i do każdego z jej członków z osobna. Ale nie. To tytuł, który pokazał mi, że można kręcić filmy inaczej. Po swojemu. Bez oglądania się na narzucone nie wiadomo, przez kogo i po co rzekome zasady, ale zarazem bez bezmyślnej anarchii. Zarówno pod kątem scenariusza, jak i zdjęć, muzyki czy obsady. Ten film w każdym z tych aspektów udowadnia swoją duchową niezależność. „Hi Way” w momencie swojej premiery był tak inny (i tak daleki od oczekiwań publiki, która liczyła na kalkę z mumiowych reklam Plusa), że nie spotkał się ze zbyt ciepłym przyjęciem, ale w internetach widzę, że po latach zebrał sobie pewną grupkę wiernych fanów, dla których jest kultowym klasykiem. Cytując Asteriksa: „A widzicie? Czyja racja?” 😀
P.S. Fun fact – nie przepadam, gdy ktoś nazywa mnie blogerką, bo to słowo za mocno kojarzy mi się z tymi wszystkimi influencerskimi specjalistkami od wszystkiego i od niczego x)
8. Film lub serial o najbardziej zmarnowanym potencjale? Co się dobrze zapowiadało, rozpalało oczekiwania, a wyszło tak sobie? Albo wątek w serialu, który sugerował ciekawe rozwiązania, a się okazał totalną klapą.
Filmy/seriale: „Lawa”, „Święty interes”, „(Nie)znajomi”, „Alita: Battle Angel”; z seriali „Zaginiona”, „Determinator”. Nie wliczyłam seriali, których nie uciągnęłam do końca.
Wątki w serialach: ło panie, tyle tego było, że na bank coś pominę. Wątek River Song w „Doktorze Who” padł na twarz po przejęciu serialu przez Moffata, sam pomysł motywu fikcyjnej szczenięcej miłości protaga w „Bodo” wyglądał lepiej niż jego praktyczna realizacja, „Ojciec Mateusz” rozegrał na płasko chyba każdą postać dołączoną do ekipy po 2014 roku.
9. Jaki jest najlepszy dubbing z czasów PRL-u według ciebie?
Trudno jest decydować, kiedy nie widziało się ich wszystkich. Ba, nawet połowy, bo tak się u nas o nie dba, że albo nie dotrwały do naszych czasów, albo nikt się nie kwapi do ich pokazywania w TV, wrzucania na VOD czy wydawania na jakichkolwiek nośnikach. Dlatego warto przy tej okazji pochwalić Disney+, który wprawdzie jest małym hipokrytą i ignoruje istnienie pierwszych tłumaczeń rzeczy zreddubingowanych, ale z drugiej potrafi wyciągnąć spod ziemi dublaże dotąd uznawane za zaginione, vide „Żółte psisko” czy „200 mil do domu”.
Na pewno mam wielką słabość do „Ja, Klaudiusz” (czemu dałam swego czasu wyraz w osobnym tekście) i „12 gniewnych ludzi”, z animowanych tytułów cenię sobie „Wuzzle” – do tych starych dubbingów wracam najczęściej. Tylko pierwszy z nich mogłam obejrzeć legalnie w TV. Pozostałe musiałam zdobywać pokątnie w formie nagrań od życzliwych ludzi. Bardzo to wymowne.
10. Najlepiej i najgorzej przełożone tytuły filmów i seriali na polski?
Na pewno o czymś zapomnę, ale spróbujmy.
Najlepiej:
* „Keeping Up Appearances” -> „Co ludzie powiedzą?”
* „The Incredibles” -> „Iniemamocni”
* „Mayday” -> „Katastrofa w przestworzach”
* „Scrubs” -> „Hoży doktorzy”
* „Chunibyo Demo Koi ga Shitai!” -> „Miłość, gimbaza i kosmiczna faza” (TAK xD)
Najgorzej:
* może nie najgorsze tłumaczenie, ale nigdy go nie lubiłam: „The Powerpuff Girls” – > „Atomówki”
* „Becoming Marilyn” -> „Marilyn #metoo Monroe”
* w sumie wszystkie te potworki łączące anglojęzyczny tytuł z polskim podtytułem, choć zdaję sobie sprawę, jak często to decyzja dystrybutora, a nie tłumacza
11. Jakie masz dalsze plany na rozwój Ostatniej z zielonych? Co planujesz na przyszły rok?
Podstawowy plan to przetrwać kolejny rok, pilnować się z pisaniem i nie rzucić tego wszystkiego w cholerę, haha. A tak na poważnie – konkretów brak (może poza publikacją starych, „zaginionych” tekstów), są pewne luźne koncepcje, ale czy zostaną wprowadzone w życie, tego nie mogę zagwarantować. Już drugi rok rozważam założenie powiązanego z blogiem kanału na YT, nagrałam nawet materiały na dwa filmiki, które leżą na dysku i kwitną, bo nie mam dość samozaparcia, żeby to ogarnąć. Mogłabym częściej wrzucać nowe materiały na fanpejdż. Rozważałam odpalenie osobnych kont na Twitterze czy Instagramie. Ba, nawet brałam pod uwagę założenie Patronite’a albo inszego Ko-Fi, tylko że przy dzikiej nieregularności mojego pisania wstydem byłoby brać za to pieniądze. Wszystko stoi pod znakiem zapytania nie tylko ze względu na niedobory weny, ale też z powodu braków w czasie – jako dorosły człowiek, już pracujący, chcący rozwijać się zawodowo, nie zawsze mam dość czasu na bloga i okolice, a nie wyobrażam sobie przedkładania kolejnych wrzutek na socjale czy tym podobnych rzeczy nad życie i obowiązki w realu.
No i najważniejsze – trochę strach się angażować w te wszystkie okołoblogowe pomysły, skoro potem coraz trudniej w naturalny sposób przebić się z nimi do szerszej publiczności. Od kilku lat nie mam już tylu interakcji i polemiki z czytelnikami, co w czasach kabaretowych (2008-11) czy tumblrowo-fandomowych (2011-15). Tak jak nieco złośliwie wspomniałam na wstępie, obecnie ludzie częściej wybierają wszelkie widełka czy inne podcasty nad teksty, a ja niestety uwielbiam pisać. W zalewie blogów prowadzonych wyłącznie w formie postów na fanpejdżach te „prawdziwe” trochę giną. Marek Cukiergóra utrudnia wypromowanie czegokolwiek na swoim portalu bez korzystania z płatnej reklamy, wprowadzając różne nielogiczne pomysły (wiecie, że na wydarzenie promujące urodzinowe AMA nie mogłam zaprosić wszystkich followersów jako strona? Bez sensu!). Plus nie oszukujmy się – mój blogasek i ja jesteśmy trochę inni niż reszta popkulturalnej „branży”. Niszowe tematy, skupienie się na polskich produkcjach bardziej niż na zagranicy, głęboka niechęć do angażowania się w płytko podejmowane, ale modne tematy polityczno-społeczne ku uciesze pewnej części publiczności. No nie ma lekko, jeżeli chciałbyś coś robić po swojemu! Ale cóż – pożyjemy, zobaczymy.
I już, odpowiedziane. Jedenaście pytań na osiemnastolecie, tak śmiesznie, dość przekornie nierówno. Mam nadzieję, że jakoś zaspokoiły waszą ciekawość. Możemy pożartować, że oto blog jest pełnoletni, więc pora zacząć sypać treściami dla dorosłych czy coś 😀 Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała – bo ta odrobina niepoważności, jaką staram się tu kultywować, jest dla mnie rzeczą mega ważną.
Czego sobie życzę z tej okazji? Więcej krzepy, mniej zniechęcenia i żebyśmy za kolejne osiemnaście lat mogli się spokojnie spotkać w tym samym gronie, nadal mając kupę radochy. Bo chyba dobrze się tu razem bawimy, co?