Orbitowanie bez cukru – Whomanikon 2016

(Zdarzenie marcowe, kończymy teraz. Cóż… Oj tam, oj tam.)

Jako młoda dziewczynka bardzo chciałam jeździć na konwenty, ale jakoś nie bardzo wyszło. To były zamierzchłe czasy, kiedy to jeszcze brodziłam mocno w światku mangi i anime, a przynoszone co dwa miesiące z kiosku kolejne numery branżowego czasopisma „Kawaii” szafowały obrazkami z krajowych imprez. Prelekcje tematyczne, takież konkursy, stoiska uginające się pod ciężarem dóbr wszelakich rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni, ludzie w kolorowych kostiumach. Po prostu istne Eldorado dla fana. Chciało się pojechać na taką imprezę, oj chciało! Niestety tylko na chęciach się kończyło, bo niestety musiało. Z różnych względów. Przede wszystkim byłam smarkaczem, który ani nie mógł wybrać się w żadną dalszą podróż sam ani nikt nie miał szczególnej ochoty ruszyć w nią wraz z nim. I chyba głównie to zadecydowało, że na pierwszy konwent w swoim życiu trafiłam sporo ponad dekadę później, w dodatku nie jako wesoły i beztroski uczestnik, a obłożony robotą pomocnik wystawcy. Ciężko jest się w pełni cieszyć takim eventem, gdy przez trzy dni od rana do wieczora pełnisz swoją psią wachtę na stoisku, z okazjonalnymi przerwami na prelekcję twojego pracodawcy i roznoszenie materiałów promocyjnych, w dodatku w trzydziestostopniowym ukropie wewnątrz budynku, bo klimatyzacji nie ma/orgi się wykręcają, że nie można jej włączyć, bo cośtam (pozdrawiam cię czule, Niuconie). Łatwo zrozumieć, dlaczego czar trochę prysnął i nie miałam po tym wszystkim jakiejś szczególnej ochoty na udział w kolejnej imprezie o podobnym stylu. Choć zdaje się, że już będąc w lipcu we Wrocławiu wiedziałam, co się szykuje na przyszłość w Krakowie. Piszę „na przyszłość”, bo jak to bywa przy na swój sposób pionierskich inicjatywach, konkretny termin trochę podróżował w czasie.


Tak było na moim pierwszym konwencie. Pot, krew i Sailorki.

Powyższe sformułowanie jest o tyle zabawne, że chodziło o konwent fanów „Doktora Who”. Fandom, w którym spędziłam ładnych parę lat życia, angażując się znacznie bardziej niż swego czasu w światku mangowym. I z którym zaczęłam mieć pewne… nazwijmy to dylematy dokładnie w przeciągu tego roku od pierwszego pojawienia się hasła „Whomanikon” na łamach „branżowego” portalu Gallifrey.pl aż po tę marcową sobotę, kiedy słowo ciałem się stało. Jeszcze na początku podeszłam do sprawy z maksymalnym entuzjazmem, wyczuwając rozszerzoną kontynuację tego, co uprawialiśmy dotychczas w ramach półoficjalnych meetów. Nowi i znajomi ludzie, którzy wszyscy rozumieją dowcipy o Sontaranach i planecie Raxacoricofallapatorius, konkursy z zupełnie niepraktycznej w życiu codziennym wiedzy serialowej, okazja do bezkarnego przebrania się w stuknięty, absolutnie nieprofesjonalny kostium. Ba, uznałam nawet, że zgłoszenie do programu imprezy rozszerzonej do rozmiarów prelekcji pogadanki, którą kiedyś wygłosiłam w Sobótce, to świetny pomysł. Ale potem… Well. W ostatnich tygodniach przed konwentem miałam, jak to mawiają młodzi, poważną rozkminę, czy aby na pewno jest sens jechać i zapewne gdyby nie fakt zapowiedzianej obecności w programie, którego nie wypadało ludziom w ostatniej chwili rozwalać oraz – przede wszystkim! – przybycie bliskiej i dawno nie widzianej osoby, zapewne zostałabym w domu. Wcale nie dlatego, że uznałam, iż ta impreza nie jest warta mojego czasu. Nie. To nie o to chodzi.

Ktoś powie, że relacja z konwentu zasadniczo powinna być lekka, łatwa i przyjemna w każdym możliwym aspekcie. Ale jak sami widzicie po powyższym wstępie, nie do końca mi się to może udać. Z racji owej – niekoniecznie tylko fanowskiej – prywatnej smugi cienia nie dało się na cały kontekst patrzeć w pełnym, radosnym świetle. Co by nie mówić, człowiek się w ten fandom wkręcił. Przyzwyczaił doń. Zadomowił wręcz. Bo przede wszystkim znalazł serial ciekawy, niebanalny w pewnym przetwarzaniu znanych już dobrze fantastycznonaukowych klisz, absolutnie wyróżniający się na tle dość jednolitej masy produkcji wypuszczanych ciągle przez Amerykanów. Nie biorący siebie do końca na serio, ale równocześnie nie jakiś ordynarnie parodystyczny czy, o zgrozo, postmodernistyczny (fuj, straszne określenie). Czy znacie jakiekolwiek inne sci-fi, które udanie potrafiłoby połączyć porządne fabularnie, nie budzące zbyt silnego uczucia deja vu historie z tak zwariowanymi elementami, jak żywe manekiny, pierdzący kosmici i facet podróżujący w czasie i przestrzeni starą budką telefoniczną? Trafiłam na coś dla mnie absolutnie świeżego i było fajnie. Ale niestety lub stety zawsze byłam typem człowieka, który potrzebował poza tym paru innych osób, które też siedziały w temacie i z którymi można było wymienić wrażenia chociażby. Miałam na dzień dobry o tyle łatwo, że jedna taka bratnia dusza była obok od razu, albowiem weszłam w świat DW za sprawą namowy Pauliny – tej, która w swoim czasie prowadziła jeden z tych nielicznych porządnych blogów o tematyce kabaretowej. Wciągnęła mnie hasłem z gatunku „skoro podoba Ci się >>Sherlock<<, to >>Doktora Who<< też polubisz”. I faktycznie, tak było. Z tym, że z „Sherlocka” wyleczyłam się po drugim sezonie, ale to już inna historia… W każdym razie jedna czy dwie koleżanki, które też oglądały, były bardzo miłą sprawą, ale chciałam więcej. No cóż – chciałam fandomu. Miałam wtedy jeszcze wyjątkowo silny pociąg do szeregu zachowań stadnych, które w poszukiwaniu doktorowego towarzystwa wypchnęły mnie w otchłanie Tumblra. Tam już czekały na mnie rysunki, opowiadania, memy i inne cuda wianki. Wszelkie odpryski tego, co wspólnie bawi i równie wspólnie czyni – mimo pewnej odtwórczości – kreatywnym. A przy okazji ich autorzy. Z czasem część krajowych znajomości internetowych przeniosła się do tak zwanego reala. We Wrocławiu grupa podówczas związana z forum Whomanistyka zaczęła regularnie się spotykać. Ekipa istnieje zresztą do dzisiaj (podczas gdy Whomanistyka padła dzięki wydatnej pomocy paru osób obsesyjnie biadolących o „Supernaturalu” i niczym innym), ale niestety później już nie miałam za bardzo możliwości brać udziału w tych mityngach. Oczywiście tam, gdzie są małe spotkania, z czasem muszą powstać większe imprezy. Tak urodziły się robione głównie przez ludzi z drwho.pl krakowskie meety. Miałam okazję trafić na ten z 2013 roku i choć organizacja pozostawiała naprawdę wiele do życzenia, poznałam tam bądź ujrzałam po raz pierwszy na żywo wiele fajnych osób, które jakieś 12 miesięcy później doprowadziły do zaistnienia o wiele bardziej udanego i logistycznie i towarzysko meetu w Sobótce. Tam było już wszystko, co mogłam sobie wymarzyć, myśląc o fajnym fanowskim życiu. Wspólnie lubiany serial stawał się pretekstem do zwykłego, towarzyskiego spotkania, pełnego niekoniecznie doktorowych rozmów, wspólnego żarcia (które należało trzymać z dala ode mnie, bo jedzenie pozostawione bez opieki uznawałam za swoje) i rozlicznych zabawnych rozrywek. Było… cudnie.


Tak się bawią, tak się bawią Who-via-nie!

Jedno jest ważne. Dla mnie to wszystko zawsze było rodzajem zabawy. Mniej lub bardziej zaangażowanej, ale jednak zabawy. I kiedy zaczęłam zauważać jak wiele jest osób, które z fandomu zrobiły sobie ochronkę przed tym strasznym, okrutnym światem, który śmiał od nich wymagać mniejszego lub większego dostosowania się do pewnych ustalonych norm, poczułam się minimum nieswojo. Do tego, co dla mnie było czymś całkiem niewyróżniającym się, ewentualnie zwykłą niedoróbką czy innym gapiostwem scenarzystów, część Whovian dorabiało sobie zakrawające nieraz na paranoję ideologie. Martha bezskutecznie buja się w Dziesiątym? Rasizm (bo – uświadomię nieoglądających – Martha jest czarna)! Jedenasty na zdjęciu promocyjnym dźwiga półżywą Amy? Seksizm! Doktor w nowych serial podróżuje głównie ze stosunkowo młodymi dziewczynami z Wielkiej Brytanii? Chujwiecoizm! Co i rusz łapałam się za głowę i myślałam w przerażeniu: „JEZU, why so serious? Gdzie wy to wszystko widzicie? Czy wy nie rozumiecie, że to tylko serial? Fajny, ale TYLKO SERIAL? Co wy, u licha, macie pod czaszkami?”. Na ostatnie z tych pytań nadal nie mam sensownej odpowiedzi. Najgorzej, że to nie były jakieś ekstremalne, mniejszościowe przypadki. Tego typu ludzie, doszukujący się „problematyczności” niemal w każdym aspekcie Whoniversum, stawali się z czasem coraz silniejszym nurtem, mającym coraz więcej do powiedzenia w fandomie. Niestety, psując swoją upierdliwością przyjemność z oglądania tym, którym na wyprawy w poszukiwaniu dziury w całym szkoda było czasu i życia. Oczywiście, że można było zignorować zupełnie krzyki tej dżumy i skupić się na serialu. Tylko jak tu nie poczuć się źle, jeśli ów wielce oświecony i świadomy społecznie tłumek wpędza cię w poczucie winy, że jesteś ostatnim skurwysynem i synem apartheidu, skoro nie znosisz Marthy, chociaż doskonale wiesz, że nie lubisz jej, bo jest po prostu niedorobioną, źle napisaną postacią. Mocno zrozumiałam w tym momencie podejście jednej z moich ówczesnych znajomych, z założenia gardzącej fandomami wszelakimi. Ja musiałam dopiero zderzyć się ze ścianą, żeby to zrozumieć. Aż przyszedł ten moment, w którym moja w gruncie rzeczy anielska cierpliwość zaczęła się przecierać w niektórych miejscach. A może po prostu bardziej zaczęły mnie zajmować inne rzeczy? W sumie jakby się temu uważniej przyjrzeć, to obie te kwestie się łączą ze sobą. Nie chcę nazywać tego dorastaniem, bo to dość obrzydliwe słowo, ale właśnie ono nasuwa się na myśl jako pierwsze, kiedy próbuję opisać ten moment. Moment, w którym urządzanie krucjat o żeńskiego Doktora i poprawność polityczną w serialu wydaje się być śmieszne i małe. Zwłaszcza, jeśli chodzi o produkcję, która – nie oszukamy faktów – startowała jako program dla dzieci i nadal w dużej mierze celuje właśnie w ten target.

A tu nagle ten konwent…

Przebieranki, zwanej czasem również cosplayem (które to słowo w moim przypadku było równie na miejscu, co określenie odpustowego pierścionka mianem złotniczej roboty), jednak nie potrafiłam sobie odmówić. Zabawne trochę… Może to te ciągoty aktorskie, których nigdy tak naprawdę do końca się nie pozbyłam? Kto wie. Problemem pozostawał jedynie wybór postaci. Teoretycznie kłopot takowy nie powinien istnieć, bo Whoniversum (nawet, jeśli ograniczymy je tylko do serialu i filmu z 1996 roku), oferuje nam cały szereg różnorodnych bohaterów. Pula nie pomniejszy się znacznie, jeśli odetniemy od tego dwie panie, których kostiumy przygotowywałam na doktorowe meety w poprzednich latach i których nie chciałam dublować. Ale nawet taki szeroki wachlarz wyborów może sprawić kłopot. Bo jeśli miałabym iść najprostszym tropem podobieństwa fizycznego, musiałabym przebrać się za Amy Pond. Tą samą, którą zwykłam tytułować „histeryczną gówniarą”, a to i tak jedno z delikatniejszych określeń. To chyba tłumaczy, dlaczego taka opcja odpadała. Na skomplikowane, wysmakowane, budzące mój cichy podziw stroje nie miałam już ani czasu ani umiejętności – bo nie oszukujmy się, taki oczojebnie wielobarwny płaszcz Szóstego, ekstrawaganckie wdzianka obu wcieleń Romany czy nawet obsypana naszywkami kurtka Ace wymagają wydziubania ich we własnym zakresie niemal od podstaw. Swoje warunki narzucała też wczesnowiosenna aura. Paradowanie w więcej odsłaniających niż zasłaniających szatkach w stylu Peri Brown zdecydowanie nie było na miejscu. Koniec końców wybór padł na bohaterkę nie tylko dość powierzchownie kojarzoną przeze mnie, ale i ogólnie mało popularną w krajowym fandomie. Nie pierwszy raz zresztą, ale mniejsza o to.* Zoe Heriot. Towarzyszka Drugiego Doktora, genialna nastolatka z przyszłości. Sympatyczna panna, do której nie miałam żadnych zastrzeżeń, ale nie ma co kryć, że nie tylko o to chodziło. Poza przymiotami charakteru dodać należy, że była to istota niska (jak ja), drobna (jak ja) i bardzo ładna (w przeciwieństwie do mnie). Tak. Po prostu priorytetem było to, żeby pochwalić się przy okazji przed całym fanowskim światem właśnie osiągniętą, przyjemnie szczupłą sylwetką. Zwłaszcza, że najbardziej kanonicznym ubiorem Zoe był obcisły, brokatowy kombinezon. Jak łatwo się domyślić, nie udało mi się takiego znaleźć w lumpeksie ani tym bardziej samemu uszyć. Zostały inne stroje, w których ta mała osóbka pojawiła się w serialu. Dość szybko okazało się, że około 75% jednego z nich od dawna mam w swojej szafie. Wystarczyło zorganizować resztę i… et voila! Oto i jest towarzyszka z tej doktorowej ery, której ponad połowa poszła do kasacji, gdy BBC potrzebowało taśmy.


Zoe Heriot w wersji z odcinka „The Invasion” – oczekiwania kontra rzeczywistość. I tried.

W dniu wyjazdu byłam już gotowa. Nie, trochę źle powiedziałam – brakowało boa. Którego, jak się okazało, w tym konkretnym kolorze tudzież w zbliżonym brakowało również w sklepach. Przede wszystkim należałoby zacząć od zagwozdki, gdzie w ogóle szukać takich gadżetów. Odpowiem od razu. Sex shopy i pasmanterie. Koniec końców wyszło na to, że odpowiedni szal oferuje jeden ze sklepów internetowych, co więcej – dotarłby do mnie jeszcze przed wyjazdem (ach, to załatwianie spraw na ostatnią chwilę). Tylko w kluczowym momencie wyskoczyła informacja, że państwo nie realizują zamówień poniżej pewnej kwoty, znacznie przewyższającej cenę dwóch metrów piór i wysyłki. Oczywiście, że mogłam sobie dla równego rachunku wziąć jeszcze jakiś stanik (tak, pasmanteria z biustonoszami. Nic mnie już nie zdziwi), pytanie tylko, po jaką cholerę. Pojechałam więc do Krakowa z kostiumem niekompletnym, licząc na to, że fakt bliskości dworca i galerii handlowej zaowocuje czymś sensownym. A na miejscu kupiłam pierwszy lepszy kawałek pierzastego i zielonego czegoś, wychodząc ze smutnego założenia, że kij z detalami, i tak pewnie nikt nie skojarzy postaci.**

Miałam rację. Poza Astroni – i zorientowaną w uniwersum DW, i obeznaną z moimi planami – oraz zaznajomionym z nią blogerem znanym jako Capitano, obracającym się głównie w tematyce starszych serii, laska w czerwonej sukience i białej koszuli nikomu nic nie mówiła. W ogóle z pewnym ubolewaniem zauważyłam, że duch Classic Who w narodzie trochę zginął, bo poza moim ubrankiem jedynym cosplayem kwalifikującym się w jakimś stopniu do tamtej części historii serialu był chłopak przebrany za Ósmego Doktora. Znaczy nie, z listy postaci zgłoszonych do konkursu strojów wynikało, że po Artetece biegała jakaś Sarah Jane, ale nie miałam szczęścia jej widzieć. Ogólnie malutko, biorąc pod uwagę, że na meetach klasyczne postacie przeważały. W tym momencie dość mocno odczułam nieobecność na Whomanikonie miłujących epokę Patricka Troughtona Soni i Blownie, które w Sobótce latały jako Drugi i Jamie. Mogłybyśmy skompletować tym razem cały Team TARDIS rodem z końcówki lat 60.

Oczywiście, żeby nie wyszło, że stałam się fandomowym zgredem i elitarystą, którym nigdy nie byłam – to, co zastałam w Krakowie pod hasłem cosplayu, budziło zachwyt i podziw. Zwłaszcza, gdy się widziało, ile niektórzy włożyli w to wysiłku (w przeciwieństwie do mnie, he he he). Królową balu – i jak się wieczorem miało okazać absolutną zwyciężczynią konkursu strojów – została paradująca jako Płaczący Anioł Magda. Zupełnie zasłużenie, albowiem przypomnę niezorientowanym, że bestia owa przypomina kamienną figurę. Co to oznacza? Centymetry farby na twarzy i innych częściach ciała, mocno opatulającą głowę perukę, nieporęczne wielkie skrzydła i niemiłosiernie sztywną, prawie uniemożliwiającą chodzenie i siedzenie sukienkę. Poświęcenie na każdym kroku, dosłownie i w przenośni. Ale przyciągających wzrok strojów było więcej. Zachwycała Merry i dwie zupełnie odmienne od siebie Rose (w tym moja konkursowa faworytka, panna Tyler w bardzo retro kreacji z odcinka „The Idiot’s Lantern”). Bawił mały Dalek, chociaż bardziej nieustającym i piskliwym okrzykiem „Exterminate, exterminate!” niż strojem. Robił wrażenie Ood i wszelakie wariacje na temat ludzkiej wersji TARDIS. W tym względzie środowisko naprawdę daje radę.
Chociaż wiecie, kto jak dla mnie tak naprawdę wygrał? Astroni. Również namówiona na przybycie głównie kwestiami towarzyskimi i również bardziej wychodząca z doktorowego fandomu niźli w nim siedząca, przebrała się za… Battera z gry „OFF”, która to obecnie zajmuje ją bardziej od Władców Czasu w ich niebieskich budkach. Nie do końca zamierzony, ale jednak triumfalny trolling.


Płaczący Anioł Płaczącym Aniołem, ale czy kosmiczna geniuszka będzie się go bać? Nope.

Jako typowa materialistka muszę też wspomnieć o wystawcach. Nie oszukujmy się, każdy lubi rzeczy. Zwłaszcza ze swojego ukochanego serialu. Jakkolwiek poza DW i „zaprzyjaźnionymi” produkcjami (te wszystkie Sherlocki, Supernaturale i insze takie) tradycyjnie wprosiły się fanty okraszone wizerunkami flashowych kucyków Pony oraz mangowych panienek. To jest jak mrówki faraona. Nie uchronisz się. Chociaż nie ma tego złego, bo zawsze można wykorzystać to jako okazję do paru zakupów z przeznaczeniem na prezenty dla znajomych z innych fandomów. Ewentualnie na mniejsze lub większe uzupełnienie własnych zbiorów. Tradycyjnie miałam stan nieustannego uruchomienia tak zwanego chcieja i jednoczesne poczucie, żeby się pilnować, bo jak przyjdzie co do czego, to mój portfel tego nie udźwignie. Być może dlatego moje zdobycze konwentowe były dość powściągliwe i w dużej mierze składały się z przypinki z bohaterami „Futuramy”, którą noszę przypiętą do szelki od torby praktycznie do tej pory. Chociaż czasami aż człowiek miał ochotę walnąć z sonicznej lancy. Bo gdy widzisz stoisko pełne merchandisingu dla ciebie atrakcyjnego, niekiedy wręcz pożądanego (czy mówiłam wam coś o figurkach? No to jeszcze potem powiem), choć mniej lub bardziej używanego, a potem spoglądasz na cenę i włos ci się jeży na karku, to wszystkim, co możesz zrobić, okazuje się być odejście z delikatnym uśmieszkiem pogardy. Serio, żądanie za wydobyte z oryginalnych opakowań i nieraz dobrze nadgryzione zębem niekoniecznie czasu gadżety sum, które nieraz przewyższają wartość danych egzemplarzy w stanie nieotwieranym na krajowych portalach aukcyjnych, jest co najmniej zabawne. I nie przyjmuję do wiadomości wyjaśnień typu, że kupione jako nówka było drogie albo że rzadki model. Jakikolwiek gadżet raz odpakowany traci swoją pierwotną wartość i już, takie są prawa rynku. Szczęśliwie nie wszyscy poszli tą koszmarną drogą i więcej było towaru o cenie względnie odpowiedniej. Mówię „względnie”, bo jednak na myśl o tym wszystkim budzi się we mnie dusza sknerusa, podszeptująca, że jednak na konwentach drogo jest i że nie rozumiem ludzi przywożących z nich całe kilogramy stuffu wszelkiego. Ale ciiii. Są wyjątki. Jako że lubię wszystko, co ładne, rękodzielnicze i nadające się do noszenia także poza konwentami, ciągnęło mnie do stolików uginających się pod ciężarem pięknej biżuterii. Tak trafiłam na stoisko Mad Artisans. Oczywiście było bardzo ważne to, że znalazłam u nich przepiękny wisiorek z reprodukcją plakatu Alphonse’a Muchy przedstawiającego Sarę Bernhardt jako „daleką księżniczkę”. Ale równie istotne – jeśli nawet nie trochę bardziej – było zamienienie kilku miłych zdań z piękniejszą połową duetu i to wcale nie wyłącznie na temat ich towaru. To się nazywa sympatyczne spotkanie!


When fandoms collide, czyli Zoe gotowa do puryfikacji wszystkiego, co się rusza.

Stoiska stoiskami, ale nie oszukujmy się, najważniejsze były konkursy i prelekcje. Których zwyczajnie nie dało się fizycznie obskoczyć wszystkich, bo w każdej godzinie odbywały się jednocześnie nawet po trzy w różnych miejscach budynku. Szczęśliwie, aby żadna istota nie zabłądziła w czasie i przestrzeni, każdą kondygnację ochrzczono mianem jednej z serialowych planet. Także zamiast podziemia i trzech pięter mieliśmy Adipose 3, Mondas, Skaro i Alzariusa. O konkursach jeszcze parę słów nakreślę. A prelekcje… cóż. Trzeba było wybierać. Wspomniana wyżej logistyka nie była jedyną przeszkodą. Na żywo ze względu na zobowiązania tak programowe, jak i towarzyskie zdołałam w (niemal) całości załapać się niestety tylko na prelekcję Lakhy i Anny, zatytułowaną dowcipnie „Daleko od Skaro, czyli jak daleko zaszli Dalekowie”. Ale na miejscu okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Dużo ciekawych informacji o tym, jak to pewne kosmiczne solniczki zagnieździły się w nie tylko brytyjskiej, ale i światowej popkulturze, spoko smaczków oraz humor, humor i jeszcze raz humor. To lubię! Co z resztą? Błogosławieństwem okazał się rewelacyjny pomysł transmisji w Internecie oraz nagrywania tych wystąpień, których autorzy się na to zgodzili (swoją drogą, czy to znaczy, że byli tacy, którzy powiedzieli „nie”? Nie rozumiem ich). Z tego względu mogę wam tu dzisiaj mędrkować i oceniać te wystąpienia, których nie dałam rady zaliczyć tamtej soboty osobiście. Czego, jak się potem okazało, pożałowałam mocno. Zwłaszcza, jeśli chodzi o prelekcję Ninedin o odcinkach historycznych – bodaj jedną z najdłuższych w programie, ale zdaje się, że również jedną z najlepszych. Dużo ciekawych analiz i to naprawdę dobrze, zabawnie sprzedanych. Również dla ludzi, którzy nie mają choćby najlżejszego skrzywienia w stronę tematu, bo nie tylko niuanse historii okazały się być podstawą tego, jak te epizody serialu wyglądały. Czyli – nie, jaki był starożytny Rzym, tylko jak Brytole go widzą! Trochę na podobnej zasadzie wyglądało wystąpienie Narvienn i Ectheliona o Szekspirze w perspektywie „Doktora Who”, z którego można się było dowiedzieć rzeczy najważniejszej: „Darcie łacha z barda ma długą tradycję” 😀 Starczyło tylko smakowicie o tym opowiedzieć, co się prowadzącym zresztą udało. I wcale nie mówię tak dlatego, że ten dziwny koleś z brodą, który napisał „Romea i Julię”, jest moim najulubieńszym dramatopisarzem ever. Po prostu te dwie prelekcje skupiały w sobie to, co najlepsze i najbardziej dla mnie istotne w takich prezentacjach – ciekawy temat, solidne jego rozwinięcie i niebanalne pokazanie tego ludziom. Koniecznie z humorem, bo branie tego zbyt serio kończy się zamienieniem prelekcji w akademicki wykład (co się zresztą co najmniej jednej osobie udało, ale o tym później). A, jak można zobaczyć na nagraniach, śmiechu było co niemiara, co oczywiście wcale nie wykluczało się z merytoryczną wartością całości. Zobaczcie koniecznie, bo polecam z całego serca. Inne prelekcje też bywały niezgorsze, chociażby Klara opowiadająca o Doktorze jako o etnografie, bazując na swoich własnych doświadczeniach, gdyż sama etnografką jest. Perspektywa zupełnie niespodziewana, ale – jak się okazało – całkiem trafna i cholernie interesująca. Nawet coś tak strasznie się zapowiadającego, jak „Torajii i Akhaten. Żywe obiekty astronomiczne z Whoniversum a transhumanizm i posthumanizm” od Jakuba, w praktyce okazało się być dość niebanalnym wywodem, próbującym ustawić zupełnie epizodyczny z punktu widzenia serialu wątek w kontekście całego science-fiction i tej części filozofii, z której ona czerpie. Wprawdzie koniec końców więcej było innych przykładów z popkultury niźli doktorowych, ale wiadomo, że z jednego odcinka niewiele można wykrzesać. Trochę rozczarowałam się prelekcjami o przypadku Petera Capaldiego jako fana, który finalnie został Doktorem i o przedstawieniu średniowiecza w DW. Zagadnienia na pewno interesujące, ale zaprezentowane w mało pociągający sposób. Może z tym drugim wystąpieniem miałam problem, bo jego część teoretyczna, te wszystkie definicje i wyjaśnianie genezy fandomu, mocno przypominała mi moje niegdysiejsze uczelniane zajęcia z fan fiction. Tak, na polonistyce mieliśmy coś takiego. Kupa zabawy w kontekście uniwersytetu. Na konwencie… no nie wiem. Nie przepadam za sytuacjami, gdy wpadam gdzieś prywatnie i przypominają mi o sobie „zawodowe”, studenckie sprawy.


W sumie tym bardziej przykro, że na prelekcję Ninedin nie dotarłam, bo już od naprawdę dłuższego czasu czytuję jej bloga, chociaż nie zawsze mówię o tym głośno. Zdjęcie gwizdnięte spośród ujęć od Mytheriosa: [klik!].

W sumie nie jestem pewna, czy powinnam oceniać wystąpienia innych, sama w tym roku zgłaszając się na prelegenta, ale wychodzę z założenia, że poza salką na Skaro pomiędzy godziną 15 a 16 jestem przede wszystkim łapczywą wobec wszelakich prezentacji konwentowiczką. Może ktoś jeszcze pamięta Sobótkę i kameralną opowiastkę o historii doktorowego merchu pod postacią zabawek poprzez pryzmat figurek typu action figures? No. To postanowiłam ją rozwinąć i wystawić. Teraz już jasne, o co mi chodziło przy opisywaniu stoisk 😀 Bo i owszem, jako typowy mały materialista lubię takie rzeczy. Dopóki nie poświęciłam się stosunkowo kosztownej teatralnej turystyce, to nawet po trosze zbierałam miniaturowe podobizny Doktorów i ich towarzyszy. Więc czemu by nie opowiedzieć o nich innym fanom? Zwłaszcza, że ich rozwój czysto technologiczny, to, jakie postaci najczęściej „uzabawkowiano” albo do kogo kieruje się takie rzeczy może nam sporo powiedzieć o odbiorze serialu na przestrzeni lat. Dalek dla przedszkolaka? Armia różnorodnych Jedenastych na każdą okazję? Czwarty z nie swoją twarzą? To wszystko tu jest! Taki to stuknięty, plastikowy świat. Ale chociaż usłyszałam po wszystkim miłe słowa, a i sama uważam, że nie zacinałam się jak stary winyl, mam pewien niedobór. Z jednej strony trzyma się mnie poczucie, że dałoby się to wszystko przedstawić fajniej (bo ZAWSZE można coś zrobić lepiej), ale z drugiej liczyłam na trochę większą frekwencję. Chociaż to ostatnie można wytłumaczyć tym, że w programie trafiłam do tego samego slotu czasowego, co dwie bardzo popularne w fandomie osoby. Nie, żebym próbowała forsować tu jakieś teorie spiskowe czy Andrus wie, co. Po prostu miałam trochę pecha.
(Szczęściem był za to ktoś taki, jak Astroni, która nie potrafiąc wybrać pomiędzy naszymi trzema prelekcjami… spędziła część czasu na każdej z nich. No skarb, nie dziewczyna.)


Gdyby ktoś chciał się przekonać, czy „Kieszonkowy Dalek” to bardziej hit czy bardziej kit, to zapraszam do oglądania: [klik!]. Ku mojemu wielkiemu zasmuceniu nagranie jest niepełne – brakuje pierwszych piętnastu minut, czyli praktycznie całej części poświęconej latom 60. i 70.

Niestety problem, który mam ostatnio z doktorowym fandomem, uderzył mnie i tutaj. Nie będę ukrywać, że widząc tytuł, który brzmi: „Filozofia polityczna >>Doctora Who<< wobec syryjskich uchodźców: >>zasłona niewiedzy<< Johna Rawlsa w relacjach między ludźmi i Zygonami”, byłam gotowa dostać apopleksji. Okej, każdy mógł zgłosić i wygłosić, co mu się żywnie podobało, ale w ogólnym kontekście postrzegałam to nieco inaczej. I wiąże się to głównie z tym, co budzi od dawna moją cichą nieufność wobec naszego krajowego doktorowego środowiska. Jak już gdzieś to po drodze zostało powiedziane, za całą inicjatywę konwentu odpowiedzialna była głównie Gallifrey.pl. W zasadzie jedyna prężnie działająca strona o DW w polskim Internecie. Nie wiem, czy inne umarły śmiercią naturalną, czy może jeszcze nikomu nie chciało się jakichś zorganizować, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że brak konkurencji na fandomowym rynku portalowi temu nie do końca służy. Pomimo części tekstów stojących na niezłym poziomie i różnych takich z założenia fajnych inicjatyw jak Whomanikon. Po prostu nie da się ukryć, że kwestie światopoglądowe wyrażane teoretycznie zupełnie prywatnie przez paru redaktorów w pewnym momencie zaczęły się niepokojąco przebijać przez niusy i artykuły, a próby wskazania, że to chyba nie jest do końca właściwe, puentowane były niezbyt bezpośrednim, ale wyraźnym przekazem, że tak ma być, koniec, kropa. Monopolizacja jakiegokolwiek obszaru jest raczej słaba z natury, ale monopolizacja opinii już zupełnie. Oczywiście, że niby nikt tu nikomu niczego nie narzuca, ale pomyślcie sobie – ważny portal danego fandomu w danym państwie, w zasadzie jedyny… No właśnie. Profilowanie środowiska w kierunku zupełnie sprzecznym z tym, czym IMHO powinno być. Polaryzacja ludzi zamiast czystej zabawy.
Jeśli chodzi o wspomnianą na początku akapitu prelekcję, to jeszcze na konwencie obiła mi się o uszy opinia bezpośredniego świadka, który nie był pod szczególnym wrażeniem i po kwadransie ewakuował się gdzie indziej. Ja, po zapoznaniu się z nagraniami, też nie mogę wyrazić się z entuzjazmem o tych kilku wystąpieniach spod znaku dorabiania nieproporcjonalnie wielkiej filozofii do małego serialu. Po prostu combo DW i „ważkich”, bieżących tematów wyszło w nich ciężkostrawnie, a i sposób prezentacji, pachnący często ponurą uniwersytecką aulą, pozostawiał czasem wiele do życzenia. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że koncepty były mocno naciągane, jakby podchodzono do tego z założeniem pt. „dajcie mi problem, a przykład z Whoniversum się dosztukuje”. A czego mogliśmy się z tych prezentacji dowiedzieć? Że w odcinkach o Zygonach tak naprawdę chodzi nie o cudownie schizofreniczny klimat z gatunku „wszyscy jesteśmy podejrzani”, a o pochwałę dzikiego kosmicznego multi-kulti. I że Dalekowie to metafora Zimnej Wojny, totalitaryzmu, II wojny i holokaustu. Cztery w jednym. Normalnie lepsi niż szampon. Nawet tak stosunkowo neutralny temat, jak badanie polskiego fandomu Doktora, musiał po miłym, statystycznym omówieniu wyników sprowadzić wszystko do tezy, że fandom koniecznie MUSI mieć jakieś poglądy na kwestie społeczne. Skądinąd słuszne uwagi, że może w tym środowisku chce się od tego odpocząć i że może właśnie po to „fanowanie” istnieje, pozostały w gruncie rzeczy zbyte bez odpowiedzi. Do stwierdzenia, że Doktor jest chwilami strasznie lewacki, bo sci-fi jako gatunek jest u podstaw lewicową sprawą, nawet nie potrafię się ustosunkować, bo w tym momencie mózg mi eksplodował z niedowierzaniem. Ujmę więc to krótko – rozumiem, że każdy widzi w DW to, co chce zobaczyć, ale kiedy takie osoby zyskują decydujący głos w fandomie, robi się… co najmniej trochę nieprzyjemnie.

Zapewne z tego względu postanowiłam ordynarnie uprawiać przez cały dzień nieskomplikowany, radosny, niepodszyty żadnymi ideologiami fanizm. Dość głodowy, bo z braku konkretnego menu w podziemnej kawiarence i niechęci do opuszczania Arteteki w deszczu jechałam do końca na herbacie, ciastkach i kilku kanapkach przywiezionych z domu. Ale przeżyłam. Brawo ja! Koniecznie należało zwiedzić zdobiącą podziemie piękną, naturalnej wielkości i prawie działającą TARDIS. Prawie działającą, bo miała ruchome drzwi i zainstalowane światła, niestety o podróży w czasie jeszcze nie było mowy. Jeszcze. Chyba nawet najcudowniejszy kostium nie miał po konwencie tylu fotek, co owo niebieskie cudo. Innym dobrym pomysłem na spędzenie czasu było pójście na jakiś konkurs. W programie było ich aż trzy. Trochę ze względu na ustawienie czasowe, a trochę z własnych preferencji przez kalambury tylko się przemazałam (jakkolwiek całość była nagrywana, więc dowód na ten mój efemeryczny pobyt na sali można znaleźć gdzieś w Sieci), zaś potem wybrałam się na tak zwaną wiedzówkę, czyli konkurs wiedzy o doktorowym uniwersum. Trudnością były może nie tyle pytania, co odpowiednio szybkie podniesienie ręki, bo – jak to mawiają – liczyła się kolejność zgłoszeń. W każdym razie skończyłam z wynikiem dumnych 7 (słownie siedmiu) punktów, co dało mi ostatecznie szóste miejsce. Na jedenastu uczestników. Całkiem nieźle mi poszło, trzeba przyznać. Pomiędzy atrakcjami można było pogadać z absolutnie przypadkowymi ludźmi. Zwłaszcza cosplayerami, bo cóż może być lepszym pretekstem do rozmowy niż: „Hej, ale masz fajny kostium!” albo „Sama zrobiłaś tę spódnicę?”. Niekiedy kończyło się to nawiązaniem nowych znajomości, co – jak się miało okazać po konwencie – udało mi się z naszym wspaniałym Aniołkiem, czyli Magdą, oraz przebraną za żeńską wersję kapitana Jacka Harknessa Dziamą, która wymiatała na wiedzówce. Były jeszcze panele dyskusyjne. Na żywo trafiłam tylko na urywek ostatniego z nich, ale od czego są kolejne transmisje/nagrania? Chociaż prawdę mówiąc rejestracji doczekał się tylko jeden i co najwyżej o nim mogę coś powiedzieć. „Cały czas i przestrzeń, ale nie tylko (nowy) serial…” – czyli jak ugryźć klasyczne odcinki i tzw. Expanded Universe. Wprawdzie jako osoba, która słuchowiska, powieści i komiksy traktuje jak licencjonowane fanfiki, nadal pozostałam sceptyczna, ale słuchało się bardzo przyjemnie. Takie fajne opowiastki z cyklu „zacząłem przygodę z Classicami/EU w tym i tym miejscu, więc jestem dowodem, że nie boli i da się, polecam i pozdrawiam”. Aczkolwiek nabijanie się z tłumaczeń tych kilku doktorowych książek przełożonych na polski już od chyba stu lat jest passé.


Fotka podebrana Astroni, bo swojej naturalnie nie posiadam.

Wszystko jednak musi kiedyś dobiec końca. Odbywająca się przez ostatnie dwie godziny imprezy tak zwana pokonwentowa integracja w zasadzie oznaczała dla mnie sześć rzeczy. Rozdzianie się z cosplayu („bo potem nie zdążę”), jeszcze więcej czasu dla Astroni, trafienie do jednego stolika z bandą Trekkiesów, spotkanie z rosyjskim fotografem dokumentującym imprezę, jedną z prelekcji w wersji prywatnej oraz powolne acz nieubłagane zbieranie się na autobus. Warto wspomnieć coś więcej o tym przedostatnim. Mówiłam już o wspaniałej TARDISie, która wyglądała prawie jak prawdziwa? Nie wzięła się znikąd. Przywiozła ją na konwent sympatyczna para, Beata i Piotr, którzy podczas prezentacji zatytułowanej „Bigger on the inside, czyli jak powstała nasza TARDIS” opowiedzieli historię jej stworzenia. Jak możecie się domyślić, niestety mnie tam nie było. Ale! Po godzinach w kawiarence dla gromadki chętnych całość została wygłoszona jeszcze raz. Cieszy mnie to niezmiernie, bo cóż może być weselszego, niż sytuacja, w której chłopak oświadcza się dziewczynie w Doctor Who Experience (czyli doktorowym muzeum), chwilę później spotykają tam odtwórcę roli Danny’ego Pinka, a potem tata jednego z nich buduje dla nich idealną niebieską budkę specjalnie na utrzymany w serialowych klimatach ślub? Bomba! I cicha zazdrocha, bo kto by tak nie chciał w tych stronach.

Wyjeżdżałam jednak do Jeleniej z pewnym niedosytem. Nie jestem pewna, czy wynikał on tylko z tego, że Whomanikon był – na dobry początek – ledwie jednodniowy. Może spodziewałam się czegoś więcej. Może zabrakło czasu, aby zrobić wszystko, na co się miało ochotę, marząc niegdyś o bieganiu po konwentach. A może pewne zupełnie nie fandomowe okoliczności zewnętrzne nie nastroiły mnie do końca odpowiednio. Nie mogę wszak powiedzieć, że impreza była nieudana, bo byłoby to dużym kłamstwem. W każdym razie chciałabym więcej. Więc może to dobrze, że konwent rozbudził apetyty, zamiast straszyć rozleniwiającym przesyceniem. Ale z drugiej strony czekam na to coś. Tę iskierkę whoviańskiego szaleństwa, którą tak sprawnie rozpalaliśmy na mniejszych zlotach. Może bardziej rozhasamy się wszyscy za rok. Bo już wiadomo, że w kwietniu 2017 odbędzie się kolejna edycja.

 

 

* Przyznaję się, o ile do tej pory tego nie zrobiłam, że jadąc na pamiętny zlot do Sobótki ze strojem Leeli z Sevateem w plecaku, byłam po obejrzeniu 1 – słownie jednego – odcinka z jej udziałem. Ale, jak to mawiają, to nie przeszkadzało w zabawie.
** Zemściło się na mnie po konwencie, kiedy odkryłam, że co nagle, to po diable, bo szybki zakup zafarbował mi malowniczo nie tylko kołnierz koszuli, ale również kawałek szyi.