Myśl nad wyjazdem od prawie dwóch miesięcy, koniec końców załatwiaj wszystko na wariata w ostatniej chwili (a relację skleć prawie dwa miesiące po fakcie). Moje dawne przyzwyczajenia w formie skrupulatnego układania wszystkiego na parę ładnych tygodni przed chyba przepadły bezpowrotnie. Cóż. Grunt, że się udało, podobnie jak rok temu spędziłam zakręcony dzień w Zielonej Górze i jeszcze bardziej zakręcony wieczór na Kabaretobraniu. Trzeci raz na tej samej imprezie kabaretowej… To się chyba powoli staje tradycją. Fajnie by było, gdyby się stało tradycją, bo znowu nie pożałowałam, mimo zmęczenia i 30-stopniowego upału.
9.00. Trzy godziny jazdy do Zielonej. Rogalik jedzony na deptaku. Spacer po Starówce. Zupa cebulowa z wieeeelką serową grzanką w Sphinxie. 15.00. Autobus pod amfiteatr. Spotkanie z Klaudią i Aśką – w tym roku znów robią w organizacji. Oglądanie próby na środkowej bramce. Zabijanie czasu na ławce w Parku Piastowskim ze starym numerem „Detektywa” w ręce. Kolejny rogalik. 18.00. Pora stanąć w kolejce do wejścia.
Tak mniej więcej zleciał czas „przed”. Trochę ciężko jest ekscytować się niczym przy pierwszych wyjazdach miejscem, w którym jest się któryś raz, w dodatku w zasadzie samemu. Najważniejszy punkt programu i tak miał dopiero nadejść. Chociaż trzeba przyznać, że krążenie w pobliżu miejsca takiego eventu i ciche przysłuchiwanie się rozmowom ludzi potrafi być naprawdę interesujące. Na przykład wychwycony w pobliżu toitoiów zachwyt jakiejś pani, coś w rodzaju: „Jak one ładnie pachną… Boże, nawet papier jest!” xD
Po wejściu za bramkę (i uważnym sprawdzeniu torby przez panią z ochrony – lol, wcześniej tak nie robili, a tobołek zawsze miałam tak samo wypchany) spotkało mnie dość niemiłe rozczarowanie, jakkolwiek czysto organizacyjne. W poprzednich latach droższe, numerowane miejsca zajmowały całość pierwszego sektora w środku i przednią część obu pierwszych po bokach. Czyli jeśli człowiek się pośpieszył i zajął swój kawałek ławki tuż za „droższą” strefą, to miał naprawdę nie najgorszy widok na scenę. A w tym roku wszystkie przednie sektory zaklepano dla tych, którzy mieli miejscówki. Reszta trafiła do tych z tyłu, gdzie widoczność była… cóż, może nie aż taka zła, ale dla takiego ślepaka jak ja niewystarczająca, nawet w pierwszym rzędzie. Dzięki bogom po lewej stronie sceny pojawił się telebim, przynajmniej detale nie umykały. Teraz trzeba było tylko poczekać do rozpoczęcia się imprezy, słuchając płynących z głośników przebojów gwiazdora muzycznego i lidera formacji Westchnienie Haremu Artura Andrusa 😀 oraz wymieniając sms-y z obecnymi (Klaudia) i nieobecnymi (Marta, chlip chlip). I tak aż do momentu, kiedy na scenie pojawili się Jasiu i Leszek z Ciacha. Wiadomo, co to oznaczało.
Jeszcze zanim wystartowała transmisja w wiadomej stacji ze słoneczkiem w logotypie ci, którzy zebrali się na miejscu, dostali kolejną część przygód szurniętego hodowcy drobiu w żółtym golfie. To jeden z tych niewielu kabaretowych „seriali”, które się jakoś nie nudzą. No jakoś tak po prostu nie 😀 Może dlatego, że chyba nikt poza Grzesiem Halamą nie mógłby wpaść na taki motyw, jak walka pomiędzy Magdą Gessler a najgrubszą z Grycanek.
Potem już się zaczęło na dobre, a na ekranach w kilkuset tysiącach – jeśli nie więcej – domów pojawił się promienny uśmiech Krzysztofa Ibisza. Którego na pohybel fandomowi i kulawym artykulikom z „branżowych” portali (które chyba naprawdę nie mają o czym pisać, skoro poświęcają tyle miejsca chaotycznemu mędzeniu) zamierzam chwalić, bo… tak. Bo jest miły, nienarzucający się, zawsze uśmiechnięty i potrafi porządnie poprowadzić imprezę rozrywkową. Więc skąd tyle hejtu? Dlatego, że jest „spoza branży”? Przypominam po cichutku o nie jednym i nie dwóch przypadkach, kiedy kabareciarze w rolach konferansjerów przepadali sromotnie i bycie „stąd” w niczym im nie pomogło. Tyle tytułem offtopu. Następnie wiadomo, hymn Kabaretobrania, czyli wszyscy na scenę z urodziwymi tancerkami włącznie, wprowadzenie w temat (którym było świętowanie – także 20-lecia kabaretu Ciach) i… w tym momencie nastąpiło coś, o czym totalnie nie wiem, co myśleć. Wiecie, ta wstawka o „patriotycznym obowiązku”, to jest o jedzeniu jabłek. Odpuszczę wam tyrady na temat tego, co ja na temat tej akcji sądzę, bo by wam uszy skisły. Ujmę to jednym zdankiem – nie trawię tego. I weź tu się ustosunkuj do takiego skeczu, gdy nie wiesz, czy oni popłynęli z prądem czy zrobili sobie z tego jaja. Zwłaszcza, gdy za każdą z tych opcji przemawia tyle samo elementów.
Na szczęście zanim tam, w amfiteatrze, zdążyłam się nad tym bardziej zastanowić, na scenę wpadł Jarek z KSM-ów z megafonem w dłoni oraz Marcinem u boku i zaczął się drzeć: „PROSZĘ SIĘ ROZEJŚĆ, PROSZĘ SIĘ ROZEJŚĆ!”. W taki sposób Skecze Męczące weszły ze swoim numerem o strajku 😀 Znałam go już, bo gdzieś, kiedyś, będąc u rodziny wpakowałam się na powtórkę tegorocznej Płockiej Nocy Kabaretowej (notabene której premierowej emisji nie oglądałam z premedytacją, domyślacie się zapewne, dlaczego). Dlatego wiedziałam, że mam z nim delikatny problem, podobnie jak z lwią częścią obecnego repertuaru tej ekipy. Niby wszystko gra, niby jest zabawnie, ale… te skecze są zbyt „gęste”, zbyt napakowane wszystkim, co panowie uznali za zabawne, nie do końca chyba bacząc na to, że każdy żart jest z innej beczki. Czasem mam wrażenie, że fiuuuu, poleciał jeden dowcip, drugi, trzeci, czwarty, gdy ja ciągle jeszcze śmieję się z pierwszego. Albo chichram się z pierwszego, a drugi puszczam mimo uszu, bo na jego tle był słaby. Mam wrażenie, że kiedyś ich skecze były lżejsze i nie sprawiały wrażenia, jakby pędziły Andrus wie gdzie na złamanie karku. No i to permanentne zaszufladkowanie każdego z chłopaków, ze szczególnym uwzględnieniem Jarka… Ale, kurczę, z drugiej strony nie mogę odmówić temu KSM-owemu chaosowi śmieszności w ich stylu i to takiej na solidnym poziomie, jak na przykład żart o jajach wiejskich czy cały rządek tych opartych na skojarzeniach z językiem angielskim. Niezależnie od wszystkich wątpliwości chichotałam na tyle często, że nie mogę aż tak narzekać, a i interakcje z publicznością czy naprawdę fajne aktorstwo Łajzy też były na plus. Złego słowa nie mogę też powiedzieć o Cezarym Pazurze, który rozprawiał o jedzeniu, a to z racji faktu, że – jak to zapowiadając go zażartował Krzysio Ibisz – „polski stół imprezowy zaspokoi żołądek średniej wielkości Godzilli” 😀 Tak wszyscy dowiedzieliśmy się, co tak naprawdę oznacza pojęcie zdrowej żywności, gdzie Francuz chodzi po zakupy, skąd się biorą szczęśliwe krowy i czy dobrze jest kupować jaja od kur z chowu ściółkowego, a wszystko to wysłuchiwane z wyszczerzem nie schodzącym przez ani chwilę z twarzy. Zreeeesztą co ja będę wam opowiadać. Czarek to jest KULT! Nawet z przerobioną przegrodą nosową. Koniec, kropka. Ewentualnie narzekania wynikają wyłącznie z tego, że jak to mawiają w Internetach, gimby nie znają.
Nawet przy tak luźnym i interpretacyjnie szerokim koncepcie, jak ten tegoroczny, nie zabrakło soczystych skeczowych wstawek od gospodarzy. Na dobry początek (okej, cicho, udaję, że tego z jabłkami nie było) nalot z Sanepidu, który jak mniemam jednak był trochę zabawniejszy dla tych, którzy siedzieli na miejscu w amfiteatrze i wręcz organoleptycznie wiedzieli, gdzie co je ;D
Tu w transmisji nastąpiła przerwa, a naszej sporej gromadce szczęśliwców będących na miejscu zaprezentował się ponownie Cezary P., opowiadając tym razem o sprawkach damsko-męskich. Że dziewczyny za dużo latem pokazują, ale z drugiej strony oglądanie się za paniami ubranymi jak kobiety arabskie byłoby problematyczne, że młodzież używa przy podrywaniu języka ogrodniczo-pszczelarskiego… Oczywiście to wszystko o wiele zabawniej brzmiało w jego wykonaniu, niż gdy ja tak luźno opisuję. Zresztą z perspektywy czasu spokojnie mogę to dodać – ten monolog pojawił się w TV przy okazji innej dużej imprezy pod tytułem Lidzbark, a właściwie tych małych, momentami mocno haniebnych ścinków z niej, które co i rusz latają po Jedynce.
Po takiej ilości śmiechu zdecydowanie trzeba było odrobiny odpoczynku. Na przykład przy dziewczynach z ekipy X-Ray tańczących kankana. Niby pasuje, prawda? O nieee, to były tylko pozory, dopóki w połowie numeru nie pojawiła się para tańca sportowego i zaczęła TAK wywijać, że momentalnie mnie zatkało. No po prostu siedziałam z rozdziawioną mordką i gapiłam się jak cielę. Ci dwoje robili to, co większość z nas by zwyczajnie zabiło, z takim wdziękiem i sprawnością, że klękajcie narody. Chociaż z drugiej strony nie mniejszą zręcznością musieli się wykazać bohaterowie kolejnej ciachowej scenki, którzy zabalowali za długo i potrzebowali pilnie wytłumaczyć się z tego swoim małżonkom pozostawionym w domach 😀 Proponowane wykręty naprawdę bardzo praktyczne, warto było je sobie przyswoić gdzieś pomiędzy jednym parsknięciem ze śmiechu a drugim. Poza tym, kurczę, Gogo wypadł w tym numerze tak jakoś… autentycznie xD Co by nie mówić, ogólnie atmosfera całości zdawała się idealnie oddawać odczucia poimprezowe w klimatach moralniaka… a tym samym pozwalała na płynne przejście do skeczu Młodych Panów o Dniu Kobiet. Tutaj znowu mam zgryz, mniej więcej takiego sortu jak z KSM-ami, tylko mocniejszy. Widzę, jak mocno momentami, podobnie jak inne ich obecne numery, odchodzi toto od tego, co niegdyś lubiłam w nich najbardziej. Ale, cholerka jasna, nie mogę zaprzeczyć, że tego wieczora rozbawili mnie nie jednym żartem i nie dwoma. Może dlatego że – jak się później zorientowałam – grali tę scenkę w zamienionej z konieczności obsadzie i z całym szacunkiem dla Kaczora (którego nieobecność zarejestrowałam z opóźnieniem, gapa) w tej wersji jest zdecydowanie strawniejsza. Dlatego nadal pozytywnie nastrojona wysłuchałam uczestników konkursu przeznaczonego dla tych, co na miejscu, którzy składali życzonka urodzinowe dla Ciachów, a potem obejrzałam kolejny skeczyk w wykonaniu szacownych jubilatów. Tym razem o sprzedawcy, którego się zapamiętuje do końca życia 😀 Nie tylko dlatego, że się jąka, oj nie tylko. Numer podszyty lekką złośliwością, ale jak najbardziej uzasadnioną. Kto kiedykolwiek wymieniał jakikolwiek sprzęt na nowy, ten wie.
Skoro motywem przewodnim było świętowanie, a że, jak to ładnie boski Krzysztof ujął, „są też takie twarze, które jeżeli pojawiają się na scenie, to już jest święto”, obecność Andrzeja Grabowskiego nie była zaskoczeniem. Za to był nim fakt, że zamiast wejść na scenę on wkuśtykał na nią o kulach. Potem doczytałam sobie, że miał niedawno operację biodra i jeszcze nie do końca wrócił do stanu właściwego, ale wtedy tego nie wiedziałam. Niezależnie od wszystkiego, jak na bystrego gościa przystało, wykorzystał fakt swojej przejściowej niesprawności jako punkt wyjścia do swojego monologu. Czyli opowieści o starciu szarego człowieka z tą przysłowiową odrobiną techniki, od której się gubi… xD Wprawdzie ja jeszcze z takim sprzętem jak ten z historyjki nie spotkałam się, ale mam szczere wrażenie, że to dobrze. Nawet, jeśli z perspektywy słuchacza opowiadane przez pana Grabowskiego perypetie były naprawdę zabawne – a były.
W trakcie kolejnej przerwy obejrzeliśmy sobie dwa skecze kabaretu Czwarta Fala. Niektórzy po raz drugi – teraz chyba łapiecie, w którym momencie próby wisiałam na bramce ;D Szort o tacie i synu mnie prawie zabił, ale dłuższy numer o tematyce alkoholowo-lumpowskiej też niezgorszy, dlatego dziwią mnie bardzo dość niemrawe reakcje publiczności. W sumie to niemożliwe, żeby nie było zabawnie, bo… cóż, czy wspominałam już kiedyś tutaj, że 4F stworzyli ludzie pozostali po rozwiązaniu się składów o nazwach Pocisnę i Yamha? Powtórzę, POCISNĘ i YAMHA. Kielce, koniec czerwca 2008, dziedziniec Domu Kultury „Zameczek”. Więcej nic nie trzeba dodawać.
Dobra, dość już tych sentymentów. Gdy już sygnał z ZG powrócił do telewizorów, a podpuszczana przez Jasia widownia ochoczo wykonała meksykańską falę, z okazji Ciachowego jubileuszu zaproponowano nam wizję tej ekipy – jak i całej imprezy – za 30 lat. To już brzmiało śmiesznie, a jeszcze jak wyglądało… xD Jeszcze plus za celny strzał w Perfekcyjną Panią Domu oraz przekucie oklepanego żartu o wiecznie młodym Ibiszu w coś faktycznie zabawnego. No i wstawka o Golonie! To oczywiście dlatego, że następni na scenie pojawili się ponownie Męczący. Tym razem z jednym z tych niewielu obecnych numerów, co do których nie mam wątpliwości i które mimo powracającego jak bumerang Kłaka lubię. Bo czy spotkanie króla Stasia ze współczesnymi (nie jemu) studentami może być czymś złym? Nie dla nas, oglądających 😀 Tutaj ujawnia się z lekka moja ogólna słabość do skeczy opartych na schemacie zderzenia ze sobą postaci historycznej i nie najwybitniejszych przedstawicieli naszych czasów. Na przykład daaawno temu Wyrwigrosze zrobili scenkę o starciu Zygmunta III Wazy z kibicami którejś z krakowskich drużyn i była cudna. Ale wracając jeszcze do KSM-ów – dialogi o 3 maja, Bronku i słowniku poniszczyły mnie konkretnie. Jak zresztą wszystkie, do których załapania trzeba znać chociaż troszeczkę faktów z epoki. Na coś się ta matura z historii przydaje 😛 Takiego papierka z pewnością nie miała ekipa restauracji przedstawionej potem przez kabaret Z Konopi. Za to miała do zaoferowania mnóstwo innych rzeczy, może mało apetycznych, ale miała 😀 Całkiem wesoły skeczyk, chociaż po chwili zastanowienia okazał się być nieco mniej zabawny, bo kto wie, czy nam, gdzieś, kiedyś, ktoś nie poda czasem schabowego, który niekoniecznie jest ze świni… Tak z całkiem innej beczki, było w tym wszystkim i trochę dumy. Wszak myśmy z Klaudią i paroma innymi osobami lubiły Z Konopi, zanim to jeszcze było cool.
W tym momencie powinny się pojawić razem przeciągłe chuchnięcie dymem papierosowym i długa opowieść o legendarnych Poligonach Kabaretowych w 2008 – zwłaszcza, że to już w sumie trzeci kabaret tego wieczora, który miał coś z nimi wspólnego – ale po primo nie palę, a po secundo nie ma na to czasu, bo najpierw Ibisz sprzedał pięknego suchara o zamawianiu piwa, a potem scenę przejął niejaki Ireneusz Krosny. Czyli, parafrazując znowuż boskiego Krzysztofa, nic do zacytowania, sporo do zobaczenia xD I pośmiania się, oczywiście. O ile nie przeszkadzały komuś głupawe odzywki ludzi z widowni, słyszalne mocno nawet w polsatowskiej transmisji. Zabawa w „Cisza na morzu” byłaby tu absolutnie pożądana… Ogólnie odniosłam silne wrażenie, że to był bodaj jedyny występ na całym Kabaretobraniu, którego większość oglądających na miejscu w ogóle nie zrozumiała. I dlatego, że te komentarze, i dlatego, że dzikie tańce do piosenki Weekendu zamiast obserwowania, jak to Irek śpiewa ją całym sobą. A że robił to rewelacyjnie, to nikomu nie trzeba chyba mówić. Rzecz jasna z tych, którzy patrzyli na scenę zamiast skakać 😛
W transmisyjnej przerwie nadal było dosyć muzycznie, bo – o ile mnie pamięć nie myli – właśnie wtedy ponownie wyskoczył Grzegorz Halama śpiewając właśnie. I w zasadzie tyle mogę o tym powiedzieć, że to była piosenka o byciu gwiazdą i że w ogóle była, bo prawdę mówiąc nie bardzo wpadła mi w ucho.
Dobra, czwarta część przywitała nas kąskiem nie kabaretowym, ale całkiem zacnym. Z racji obecności w nieoczekiwanie zabawnym skądinąd programie „Twoja twarz brzmi znajomo” w ZG w towarzystwie dziewczyn z X-Ray pojawiła się Agnieszka Włodarczyk. Śpiewająca oczywiście. W dodatku nie byle jaki kawałek, bo moją ukochaną „Lady Marmelade”. I chociaż nie będzie to moje ulubione wykonanie, to słuchało się bardzo przyjemnie. Plus taki smaczek – ona i Cezary Pazura na jednej imprezie. Ludzie, którzy w 1998 roku byli już dostatecznie duzi, wiedzą, o co cho. Niech sobie wszyscy maniacy tezy „kabaretony tylko dla kabaretów” popluwają, dla chociażby tego myku warto było ją tu ściągnąć. Zaś po takim bardzo kobiecym przerywniku muzycznym skecz Ciachów o gender wślizgiwał się idealnie. Tjaa, ten sam, który swego czasu doprowadził mnie do silnego ataku śmiechu, może nawet trochę zbyt silnego 😀 Tym razem nie było gorzej. Cóż, nadal jest trafny. Czy równie celny był zagrany tuż potem numer kabaretu Słuchajcie, tego nie wiem. Trzeba by było zapytać jakiegoś policjanta czy gangstera… Za to ewentualnie zagadnięty widz na pewno powiedziałby, że ten skecz był całkiem zabawny. A jeśli nie, to nie ma poczucia humoru, bo chociaż nie obśmiałam się do rozpuku, to obejrzałam z przyjemnością i paroma chichotami na co lepszych fragmentach. Kolejny punkt programu, poprzedzony zapowiedzią z gościnnym udziałem Roberta i Banana z KMP, totalnie zmienił klimat. Taniec na rurze kojarzy się niektórym w sposób dosyć wiadomy, ale takiego, jaki odstawiła Natalia Maria Wojciechowska, na pewno się nie spodziewali. To było trochę jak para sportowa z początku drugiej części transmisji – zwyczajny człowiek próbując czegoś takiego mógłby sobie tylko zrobić krzywdę, więc pozostaje mu siedzenie na widowni i oglądanie z zachwytem. Po prostu wow.
Kolejna wstawka z Robertem, Mateuszem i Krzysztofem I. – wszystkimi równie młodymi xD – zamknęła tę część transmisji, a oglądający na żywo znowu spotkali się ze Słuchajciami, którzy tym razem wyszli z piosenką. O dziwo śpiewaną nie przez Tomka, jak to się najczęściej zdarza, a przez Jarka. Taką bardzo krakowską w klimacie i… ci, którzy ją już poznali (czy to na jakimś ich występie, czy znowu przy okazji Lidzbarka), zapewne domyślają się, dlaczego akurat ona, a nie policyjny skecz, wylądowała w przerwie 😉 Chociaż z drugiej strony w scence pofrunęło w powietrze kilka „soczystych” wyrażeń, ale sami wiecie, że czasami ciężko jest nadążyć za logiką ludzi z telewizji.
Nadeszła pora na część piątą i ostatnią. Na scenie pojawił się po raz drugi Kabaret Młodych Panów z zapowiadanym jeszcze przed polsatową przerwą numerem. Artyści z różnych ekip już żartowali z operacji plastycznych, niekiedy i zahaczając o zmianę płci, ale tutaj postanowiono wgryźć się w temat nie ich efektów, a tego wszystkiego, co się dzieje tuż przed. Oczywiście nie należę do osób, które obraża nabijanie się z takiej tematyki – w ogóle, parafrazując Durmika, idea bycia urażonym przez żart jest mi obca – ale ten skecz przypadł mi do gustu o wiele mniej niż poprzedni. Mniej faktycznie zabawnych momentów, więcej grubo ciosanych. Takie bardziej przegięcie w stronę tego KMP, którego obecnie nie potrafię strawić. Ze względu na późną porę i ogólnie luśną atmosferę tamtego wieczora aż tak to mnie nie raziło, ale ogólnie… no cóż. Staram się pamiętać z całości głównie tekst o kolorze czapki. O wiele więcej barw utrwaliłam sobie w głowie podczas występu kolejnego zespołu, pięknego i dwudziestopięcioletniego. OT.TO, OT.TO! Ktoś powiedziałby, że w ich wypadku to tylko czerń i biel, ale nie, tu była bardzo przyjemna zaskoczka 😀 Jak i miła dla ucha była piosenka o tym, co przypisuje się kobietom, a co mężczyznom. Ot, panowie z żyletkami w klapach jak zwykle byli w formie.
W takim pozytywnym, chociaż nie rozbuchanym nastroju szóste Kabaretobranie zmierzało ku końcowi. Na finał, chociaż to Ciachy obchodzili urodziny, pojawiła się niespodzianka dla widzów – na scenę wjechał wielki tort, który artyści rozdzielili między chętnych. I wyobraźcie sobie, że naprawdę dla wielu starczyło. Z oczywistych względów większość panów chciała otrzymać swój kawałek od Agnieszki W. 😉 Ale tego już telewizyjne kamery nie uwieczniły. Trochę szkoda, bo to jakieś takie… miłe było.
Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że zleciało szybko, ale z kolei gdyby powiedzieć, że tam, w amfiteatrze, nie odczuwało się upływu czasu, to byłaby najszczersza prawda. Może pod względem składu i ogólnej koncepcji tegoroczne Kabaretobranie nie urzekało mnie tak, jak poprzednie, ale mimo to potwierdzają się moje zeszłoroczne słowa – przy wszystkich swoich niedociągnięciach i nierównościach ta impreza ma taki klimat i przewagę pozytywów, że to, co mniej udane, przestaje mieć aż takie znaczenie. Ludzie: jeźdźcie na Zielonogórską Noc Kabaretową, oglądajcie w TV Zielonogórską Noc Kabaretową, bo warto. Zwyczajnie warto. Poza tym trzeba wspierać te wszystkie mniejsze letnie kabaretony, które mimo wielkiego potencjału nie mogą powołać się ani na wieloletnią renomę, bo jeszcze jej nie mają, ani na sympatię większości fandomu, która zdaje się na pstrym koniu jeździć.
Późniejsze wydarzenia mogę streścić tak: Klaudia, Aśka, stawienie się na dworcu przed 3.00 w nocy. Chyba wiecie, o co chodzi. Oczywiście w domu pojawiłam się bladym świtem, od razu wpadając w łóżko i nie wychodząc z niego do południa. I nie trzeba nawet mówić, że mimo zmęczenia i innych przygód nie żałuję. Po prostu nie trzeba.