Z różą lub bez, czyli Sailorki wracają nad Wisłę

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce… Dobra, przesadziłam. To było zaledwie dwie dekady wstecz i wcale nie tak daleko. W zasadzie tu na miejscu, w naszym pięknym kraju. Teoretycznie z perspektywy kosmosu żadne wydarzenie – jakaś względnie świeżo wyrosła prywatna stacja telewizyjna w całej mieszaninie mniej lub bardziej dziwnych animacji serwowanych małolatom zaczęła puszczać serial o dziewczynce z księżycem na różowym patyku i gadającym kotem.
A potem nic już nigdy nie było takie samo.

Nie ma co się wykręcać. Jeżeli urodziłeś się odpowiednio wcześnie, gdzieś w latach 80. albo wczesnych 90., na wieki wieków najlepiej znaną ci Japonką została 14-letnia panienka z blond kucykami, zajmująca się żarciem i spaniem, a w wolnych chwilach ratowaniem świata. To jest, jakby na to nie patrzeć, doświadczenie pokoleniowe. Dla jednych „Sailor Moon” pozostała tylko częścią dzieciństwa, inni nigdy tak naprawdę się z tym serialem nie rozstali, na stare lata dostrzegając w nim zupełnie nowe rzeczy, ale faktem jest, że wszyscy wiedzą, o co chodzi. Niektórzy nawet bardzo wiedzą, biorąc pod uwagę, że od tego tytułu zaczął się u nas boom na japońską animację, który pociągnął za sobą parę osób, wliczając w to tę, która pisze te słowa. Zaczęliśmy od rysowania Czarodziejek i wycinania diademów z papieru, a skończyliśmy siedząc po uszy w (pop)kulturze Kraju Kwitnącej Wiśni. I niech ktoś mi powie, że dziecięce wybory nie naznaczają cię na resztę życia. Normalnie… wyśmieję.

Mimo tak dużej popularności Sailorki przez telewizję czy wydawców zawsze były traktowane trochę po macoszemu. Okej, JPF wypuścił całą mangę. Okej, świętej pamięci Planet Manga porwało się na kinówki. Ale i tak w porównaniu z tym, co się działo w innych krajach, wypadaliśmy jak dość ubogi krewny. Emisje stosunkowo przypadkowe, gadżetologia niemal żadna (nie licząc morza niezawodnych w takich sytuacjach chińskich bootlegów)… No i to, co najważniejsze – Czarodziejki nigdy tak naprawdę nie przemówiły po polsku. Zawsze pośredniczył monotonny lektorski głos. Czy to aksamitnej pani z radia czy – przy najnowszej emisji – faceta z „Mody na sukces”. Nawet jeszcze gówniakiem będąc czułam, że coś w tym jest bardzo, bardzo nie tak. W końcu w tych wszystkich kreskówkach puszczanych na kanałach telewizji publicznej każdy bohater miał swoje własne brzmienie. Nie zawsze komponujące się z tym, co na ekranie (stary baby jako dzieci rulez), ale mniejsza z tym. Coś było nie halo, koniec, kropka.

Myślałam, że ta sytuacja się już nie zmieni. Że tak starego tytułu, chociaż to klasyk, nikt nie podchwyci – tym bardziej od momentu, kiedy zaczął się panoszyć straszący koszmarnymi projektami postaci remake. Że nie ma komu nawet tego zrobić, bo wydawnictwa zajmujące się anime wyzdychały. Że może to za drogi biznes, bo siedzący w temacie znają fochy i foszki autorki, z niesławnym kilkuletnim „embargiem” na sprzedaż tytułu do innych krajów włącznie. Tak było do pewnego pięknego majowego dnia, kiedy gruchnęła wiadomość – przyszła grupka zapaleńców i powiedziała: „Cześć, jesteśmy Anime Eden i ok, wydać po polsku 200 odcinków jest trudno, ale kinówki? Dlaczego nie! Aha. Po polsku znaczy z dubbingiem”.

Niezdrowy nadmiar ekscytacji, jaki mnie wtedy ogarnął, nie był chyba niczym dziwnym. Takie cuda się przecież nie zdarzają! A jednak. Dlatego niemalże chłonęłam każdą pojawiającą się w Internecie informację. Projekty okładki, daty wyjścia (bo ciągle to się przesuwało), wreszcie co niektóre nazwiska polskiej obsady. Ale i tak najgorętsze zostało na koniec. Ostateczna data premiery wraz z prezentacją zwiastuna i całej listy płac dubbingu na wrocławskim konwencie NiuCon. Na którym, jak się wkrótce okazało, miałam wylądować. Nie dla przyjemności, lecz w pracy, dlatego po trzech dniach wróciłam wymęczona, przegłodzona i popuchnięta… ale! Ale z wisiorkiem w kształcie Płaczącego Anioła w jednej dłoni i płytą DVD „Sailor Moon R – Czarodziejka z Księżyca – Film Kinowy” w drugiej.

Żadnej z sailorkowych kinówek nie obejrzałam w dzieciństwie. Tą z serii R zaliczyłam ostatnio, w oczekiwaniu na wyjście polskiego wydania. Wcześniej wiedziałam tyle, że wyszła na video, że jako jedyną ze wszystkich pokazał ją Polsat – o zgrozo, z lektorem na ocenzurowanym francuskim dubbingu. Gdzieś, kiedyś, wpadł mi w łapki odcinek komiksu na podstawie fabuły… Ot, i tyle. Można się pokusić o stwierdzenie, że weszłam w to ze względnie czystą kartą. Tego typu produkcje zazwyczaj są smaczkiem dla miłośników serialu, a dla reszty świata pozostają czarną magią. Tutaj ten problem na szczęście nie występuje. To, co najważniejsze, nie wymaga idealnej znajomości ani drugiego sezonu ani tym bardziej całości „Czarodziejki…”. Tylko zrozumienie pewnych detali umknie. Chyba, że seans rozpocznie się od również znajdującego się na płycie 15-minutowego odcinka specjalnego, wyświetlanego przed filmem w japońskich kinach, a przetłumaczonego oficjalnie na polski po raz pierwszy. „Make Up! Sailor Senshi” aka „Przemieńcie się, Czarodziejki!” to nic innego, jak ujęta w zabawnej formie pigułka wiedzy o głównych bohaterach i ich dotychczasowej historii. A sam film? Trudno powiedzieć coś więcej, niż jest w oficjalnych opisach i nie spoilerować. Mamy tajemniczego przyjaciela z przeszłości, przepysznie – jak to w Sailorkach bywa – zaprojektowane demony, a do tego kupę walki, humoru i łez. Tyle, ile można sprawnie i bez pośpiechu ni dłużyzn zmieścić w godzinie.

Polskie wydanie jest… ładne. Zwyczajnie ładne. Na przodzie pudełka ikoniczny wręcz art, którego wybór na okładkę tylko teoretycznie jest oczywisty – starczy spojrzeć chociażby na amerykańskie czy francuskie DVD, które w tej kwestii najdelikatniej mówiąc wysiadają. Reszta okładki też nie wygląda źle, wręcz przeciwnie. Jest elegancko, profesjonalnie i bez niepotrzebnego przepychu. W środku jako gratis dwie pocztówki z kadrami z filmu. Niby to nic takiego, ale takie nawet najmniejsze dodatki naprawdę poprawiają mi humor i utwierdzają w przekonaniu, że tak, wydawca docenia, iż zamiast spiracić materiał z Internetu szarpnęłam się na legal i w taki sposób mnie nagradza. A i tak najbardziej urzekł mnie wybór kadru na nadruk płytki. Spoiler jak stodoła, ale jaki śliczny spoiler.

Podobnie nieskomplikowanie ładne jest menu, chociaż u mnie animacje chodzą momentami lekko topornie. Ale nie mam pewności, czy to aby na pewno kwestia usterek wydania, czy to tylko mój komputer, który bynajmniej nie młodnieje, więc nie traktuję tego jako wadę. Zresztą wybór ilustracji i podkładu muzycznego jest na tyle fajny, że nie zirytowało mnie to tak mocno, jak zirytować by mogło. Najlepsze zaś czeka nas potem. Wywalczono bowiem najlepszą możliwą kopię i obraz, chociaż ponad dwudziestoletni, jest zachwycająco ostry, zaś kolory apetycznie soczyste. Tym samym – zgodnie z tym, co powiedziano na niuconowym panelu – polskie wydanie jest pod tym kątem na dzień dzisiejszy najlepsze na świecie. Odrobinę gorzej w tej kwestii jest z odcinkiem specjalnym, ale po primo nie można mieć wszystkiego, a po secundo darowanemu koniowi i tak dalej. Widocznie do tego lepszej wizji nie dało się załatwić.

W kwestii samego filmu – czy raczej naszej jego wersji – pierwszy i najtłustszy props należy się twórcom polskiego wydania za zachowanie tłumaczenia nazwy „Sailor [nazwa planety]” jako „Czarodziejka z…” i przełożenie formułek transformacji oraz ataków. Ja wiem, że niektórzy hardcorowi fani życzyliby sobie pozostania przy oryginalnej nomenklaturze, ale na szczęście ich prośby nie zostały wysłuchane. Dlaczego na szczęście? Nie wyobrażam sobie polskich dialogów upstrzonych niczym błotem odstającymi od reszty anglojęzycznymi wtrętami. To, że „Sailor Moon” czy „Sailor Venus” działały w niemieckiej czy szwedzkiej wersji wcale nie oznacza, że tak samo będzie w każdej innej. A ataki i reszta? No cóż. Jeden z włoskich dubbingów, zresztą filmu R właśnie, miał je zostawione w oryginale. Dźwięk głosów ichnich aktorek kaleczących angielski straszy mnie do dzisiaj. Polska wersja poradziła sobie z tą kwestią wcale ładnie, nie ma chyba żadnej formułki brzmiącej dziwnie czy krzywo. A ci, którzy twierdzą, że te tłumaczenia są do dupy i lepiej wrócić do „Mydła powidła” albo innych koszmarków rodem z Polsatowskiej translacji (uwierzcie mi, są tacy), niech idą tam, gdzie ona leży. Do piwnicy pod stertę kurzu. Zwłaszcza, że cała lista dialogowa tak wersji napisowej, jak i dubbingowej – przyjemna dla ucha i pozbawiona rażących zgrzytów czy dziwnych sformułowań telewizyjnej lektorskiej poprzedniczki – oparta została na skrypcie przełożonym bezpośrednio z języka japońskiego, co u nas wciąż zdarza się zbyt rzadko. Jedyne, co mnie boli, ale tak mocno, to pozostawienie piosenek w stanie nieprzetłumaczonym. Oj, chciałoby się usłyszeć „Moonlight Densetsu” czy „Moon Revenge” w swojej ojczystej mowie! Niestety twarda rzeczywistość ściąga na ziemię. Znów posiłkuję się wiedzą zaczerpniętą z prelekcji na NiuConie: wszystko rozbiło się o prawa autorskie do utworów, których nie posiada producent filmu, jeno kto inny i próba wywalczenia możliwości nie tylko zdubbingowania kawałków, ale nawet opatrzenia ich napisami, wiązałaby się z dodatkową i oczywiście czasochłonną korespondencją ze stroną japońską bez jakiejkolwiek gwarancji sukcesu. Cholerna biurokracja.

Ech, chyba nikogo nie uda mi się oszukać – sięgając po polskie wydanie, chodziło mi przede wszystkim o dubbing. Z jednej strony wiadomo, jestem w tej kwestii pasjonatem pierwszej wody. Ale z drugiej… To. Jest. Dub. Do. Anime. Uwierzcie mi na słowo, poza klasycznymi koprodukcjami japońsko-europejskimi, ewentualnie japońsko-amerykańskimi, zazwyczaj docierającymi do nas właśnie przez Europę tudzież USA, to nie są częste przypadki. W dodatku nawet jeśli mamy do czynienia z animcami czystej krwi, to i tak najczęściej okazuje się, że przyszły do Polszy przez kraje anglojęzyczne. I wtedy z naszymi wersjami dźwiękowymi bywa… bardzo różnie, biorąc pod uwagę, jak dalece Anglosasi przekraczają granicę pomiędzy tłumaczeniem a bezceremonialną adaptacją. Na takiej podstawie ciężko jest przygotować spolszczenie, które nie będzie śmierdziało tanią kreskówką. Przykłady można mnożyć. Jednak tutaj, podobnie jak w wypadku tłumaczenia, nie było żadnych niepotrzebnych pośredników. Aktorzy i reżyser naszego dubbingu (nomen omen też aktor – hej, nie mówcie, że nie znacie Leszka Zdunia?) pracowali z oryginalną wersją w słuchawkach. Na szczęście nie podążając za nią ślepo, bo nie ma nic gorszego i bardziej kaleczącego uszy niż głosowe albo dykcyjne kalki z japońskich seiyuu.
Ach. I jeszcze taki smaczek dla starych fanów. Napisy pojawiające się na szyldach i takich tam plus tyłówkę przeczytała Danuta Stachyra. You know what it means.

Dla wszystkich najważniejsze są Sailorki, więc od nich zacznę. Nie w kolejności alfabetycznej ani w tej „zwyczajowej” od Księżyca do Wenus, a od najmniej podobającej się do najbardziej. Bo niestety trzeba przyznać od razu, że pod kątem głosów poziom w drużynie nie jest równy i da się to wyczuć niemal od samego początku. Najsłabiej z całej piątki wypada niestety Zuzanna Galia jako Ami. Brzmi w porównaniu do reszty dość mdło, chociaż w momentach komicznych lub po prostu nie dramatycznych sprawdza się, ba – potrafi być naprawdę niezła. Niestety, kiedy przychodzi do okazania jakiejś poważniejszej emocji, wtedy już sobie nie radzi. I jest z nią problem chyba największy – nie potrafi krzyczeć. Znaczy się to, co w zamierzeniu ma być krzykiem, brzmi jak nieznaczne, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu podniesienie głosu. Nie mogę się wyzbyć wrażenia, że twórcy polskiego dubbingu wpadli w tę samą pułapkę, co wielu ich zagranicznych kolegów, a mianowicie w „obdarowywanie” panny Mizuno najcieńszym i najbardziej anemicznym tembrem tylko przez wzgląd na jej kujońską osobowość. Następna w kolejce jest Katarzyna Owczarz jako Makoto. Zmiana nazwiska po ślubie nie zmywa dotychczasowej dubhistorii – to nikt inny, tylko Katarzyna Pysiak, ta sama, która na przełomie wieków niszczyła piosenki w animacjach Disneya ku mojej osamotnionej irytacji. Trudno ukryć, że to nie wpłynęło najlepiej na moje nastawienie przed seansem… W sailorkowym filmie na szczęście pani Owczarz niczego nie psuje, nawet nieźle komponując się z Mako. Niestety, ma kilka momentów bardzo kreskówkowych, które czasem mocno potrafią nadszarpnąć nastrój. Podobny zarzut można postawić wobec grającej Rei Jagody Stach, chociaż ona te niedociągnięcia nadrabia idealnie dopasowanym do swojej bohaterki głosem i temperamentem. Gdy ma być wesoła albo smutna, to wciąż nie brakuje jej pazura, ale gdy ma się denerwować lub wręcz złościć… Oj. Wtedy brzmi, jakby właśnie szła dać ci po ryju. Takiej Czarodziejki z Marsa chciałam. Z kolei Julia Kołakowska-Bytner jako Minako zdecydowanie najlepiej z tej czwórki radzi sobie w dramatycznych scenach. Na tyle, że te kilka zbyt teatralnie zagranych kwestii blednie na tym tle. Gdyby ktoś mimo wszystko miał wątpliwości, polecam jej występ w odcinku specjalnym, który zamiata całą resztę. Z drugiej strony potrafi być sympatycznie dziarska i dziewczęca – ot, taka równorzędna partnerka dla Usagi. A skoro już o niej mowa… Aleksandra Kowalicka w tej roli kupiła mnie praktycznie od pierwszej sceny. Wesoła, po dziecinnemu nadpobudliwa i słodka (acz nie przesłodzona, jak to się zdarzało w innych wersjach). Przy czym wcale nie ujmuje to autentyzmu poważnym scenom z jej udziałem, bo Kowalicka okazuje się w nich być bardzo dobra warsztatowo. I westchnąć umie, i popłakać, i prawdziwie się wydrzeć. Jest taka, jaka Usagi być powinna. Nie cukierkową papierową postacią, nie przerysowanym komediowym przerywnikiem, ale miłym i życzliwym światu podlotkiem, który mimo wszystko w krańcowych sytuacjach potrafi się ostro złamać psychicznie. A to wszystko podane z dużą dozą naturalnego wdzięku. Zapewne jakiś tam wpływ na to ma młody wiek aktorki, chociaż z drugiej strony warto zauważyć, że cała piątka brzmi relatywnie młodzieńczo. Co jest sporym osiągnięciem, biorąc pod uwagę niemały rozstrzał pomiędzy paniami – od dwudziestoparoletnich Kowalickiej i Galii, poprzez nieco ponad trzydziestoletnie Stach i Kołakowską, aż po czterdziestoletnią Owczarz. Oczywiście, że można by było obsadzić wszystkie rówieśniczkami dwóch pierwszych, ale i tak na tle niejednego zagranicznego dubbingu prezentujemy się w tym względzie całkiem nieźle (zachrypnięta Rei po pięćdziesiątce w szwedzkiej wersji „Czarodziejki…” pozostaje nie do pobicia).

Zaraz zapewne zapytacie: a co z resztą bohaterów, co z drugim planem? Odpowiem w podobny sposób, jak przy Czarodziejkach – zaczynając od tego, do czego miałam zastrzeżenia. Przede wszystkim to, co zwykło nazywać się gwarami, mogłoby być nieco bardziej dopracowane. W scenie z zombie-ludźmi jednak słychać, że to trzy, najwyżej cztery osoby jęczą i pomrukują za całe stado. Z kolei paniom użyczającym głosów wspierającym Fiore kwiatowym demonom brakuje wczucia się w rolę. Ich ryki czy wrzaski brzmią momentami jak rzucane od niechcenia i na pewno nie dodają im powagi, chociaż z drugiej strony chichoty – te zbiorowe i te nie – były dość udane. Nie zachwyca Magdalena Krylik w roli Luny – przez większość czasu przypominała mi falujące combo Agnieszki Kunikowskiej z Iwoną Rulewicz i pomijając fakt, że do żadnej nie pałam nadmiarem sympatii, taka gra do tej bohaterki po prostu nie leżała. Więcej szczęścia do swojego polskiego głosu zdał się mieć Artemis, chociaż trudno mi się było tego spodziewać wiedząc, że biały kocur przypadł Tomaszowi Steciukowi. Nie oszukujmy się – ten pan nigdy nie należał do moich ulubionych aktorów dubbingowych, a po tym, co udało mu się zrobić z Prosiaczkiem (czytaj: zarżnąć dokumentnie), już zdecydowanie nie mógł liczyć nawet na odrobinę mojej przychylności. I… cóż. Jak to mawiają, w życiu pewne są tylko śmierć i podatki, bo jego Artemis jest zaskakująco wręcz udany, pozbawiony nawet krztyny tego wątło-zniewieściałego stylu, którego u Steciuka nie cierpię, chociaż momentami może wydawać się ciut zanadto agresywny. No, jednak reżyser miał więcej racji ode mnie i zasłużył na piwo. Zaś kolejne zgrzewki polecą za to, co zrobiono z postaciami dziecięcymi, ponieważ w polskiej wersji mówią one głosami faktycznych dzieci. Nie mizdrzących się nieudolnie dorosłych kobiet, nie jakichś dziwnych starych maleńkich z metrem pięćdziesiąt wzrostu i pierwszymi kurzymi łapkami (francuski dubbingu numer dwa, spoglądam na ciebie), ale najprawdziwszych nieletnich. Zarówno mali Fiore i Mamoru w retrospekcjach, jak i Chibiusa vel „to małe, różowe i wredne”. Chociaż w wykonaniu Alicji Koziei, lat 13, staje się bardziej czymś, co można określić jako „rozbrajające małe gówno”, bo smarkata bohaterka nadal pozwala sobie na zbyt wiele i włazi Usagi na głowę, ale kiedy się słyszy, jak ona sprzedaje swoje kwestie… „Jak tak można?!?” i „Uratowałaś mnie, dziękuję” to moi absolutni faworyci. Niby zwyczajne teksty, ale sposób ich wypowiadania rozwala człowieka na amen i zmusza do przewinięcia oraz ponownego odsłuchania.
Kto tam jeszcze… W tym momencie powinna świsnąć w powietrzu czerwona róża, przelecieć mi nad głową i wbić się w ścianę. Bo przecież Mamoru, nasz główny amant, obdarzony głosem Maksymiliana Bogumiła. Można faceta w smokingu kochać, można nienawidzić (fani rozdzielają się tu względnie po równo), ale jedno trzeba przyznać – w polskiej wersji bardzo dobrze brzmi! Nie zbyt dojrzale, nie zbyt smarkacko, tylko jak młody dorosły. Którym odtwórca tej roli zresztą jest, bo to kolejny dwudziestokilkulatek naszej obsady, w dodatku na dzień dzisiejszy stosunkowo mało osłuchany. Zaś aktorsko… nie łudźmy się, Mamor szczególnie rozbudowaną psychologicznie postacią nigdy nie był. Ale mimo to Bogumiłowi jakimś cudem udało się wydobyć z niego dostatecznie dużo, by stworzyć wiarygodnego faceta, nie bardzo ogarniającego, jakim cudem imaginacja z dzieciństwa nagle rozwala mu świat, chociaż nadal mającego świadomość, że cholera, coś z tym musi zrobić. Szczególnie zabawnie brzmi w tym kontekście opowiedziana na niuconowym panelu anegdota: w castingu do roli Mamoru początkowo miało brać udział trzech aktorów. W ostatniej chwili dołączył czwarty – trochę z przypadku, bo właśnie w studiu obok coś skończył nagrywać i stwierdził, że co mu szkodzi spróbować. To był Bogumił 😀
Ale największym zaskoczeniem jednak pozostaje dla mnie Joanna Pach-Żbikowska, etatowa odtwórczyni dubbingowych ról dziewczynek i innych małych urokliwych istot (jedna z tych niewielu, które brzmią względnie autentycznie i w razie czego nie napsują ci krwi), tutaj obsadzona totalnie wbrew warunkom jako Xenian. Czyli humanoidalny i wyjątkowo zły kwiat. Być może trudno w to uwierzyć, ale jej słodki tembr zdecydowanie dodał kwiatuszkowi demoniczności i to nawet bez wpływu charakterystycznego dla tej postaci filtrowanego pogłosu. To jest roślinka, której naprawdę można się podświadomie obawiać.

Jednak najjaśniejszym punktem tego synchronu zdecydowanie jest Przemysław Stippa jako Fiore. Taki animcowy czarny charakter to zawsze atrakcyjny materiał, tak dla widza, jak i dla aktora, bo bardzo rzadko bywa jednowymiarowo zły, ale z drugiej strony… Wiecie, japońska specyfika. Łatwo przy „przekładaniu” takiej postaci na zachodni język i styl popaść w niepotrzebną karykaturalność, robiąc z takiego bohatera absolutną drama queen. Ale nie tutaj. Nie przy tym człowieku. Stippa niemal idealnie waży emocje. Wie, kiedy powiać chłodem, a kiedy spuścić z tego tonu mniej, więcej albo w ogóle i na obrazie „tego złego” wydziabać tkliwą w zupełnie szczery sposób ludzką rysę. Na odrobinę tego psychotycznego, umierającego z zazdrości dzieciaka, jakim Fiore w gruncie rzeczy jest, pozwala sobie tylko w jednej scenie. Ale! Właśnie w tej, w której najznakomiciej komponowało się to z charakterem tego bohatera. Nie było to komiczne, przerysowane. Raczej smutne, może trochę niepokojące, tak jak może brzmieć ktoś, kto właśnie się zorientował, że w swojej idee fixe bezpowrotnie posunął się o krok za daleko. Dodatkowym atutem jest głos aktora, którego najzwyczajniej w świecie przyjemnie się słucha. Niby młodzieńczy, niby trochę miękki, ale równocześnie potrafiący płynnie nabrać siły i stanowczości. Te dwa elementy – świetna gra aktorska i lejący miód na uszy tembr – połączone ze sobą dają to, co jak dla mnie powinno być normą dla każdego człowieka w każdym szanującym się dublażu. Jeśli cały polski dubbing do filmu R miałby powstać tylko po to, aby dać szansę na tak udaną kreację głosową… to warto było. Naprawdę warto było.

Tak sobie siedzę, trzymam tę płytę w rękach i cholerka, nie wierzę. Normalnie nie wierzę, że to jednak się wydarzyło. Marzenia marzeniami, pogdybywanie pogdybywaniem, ale wziąć nawet najbardziej kultowego, lecz jednak starocia i wydać go na poziomie przynajmniej aspirującym do takiego, jaki się przyjął w krajach cywilizowanych? Za sensowną cenę? Przez tyle tak niby nikt nie mógł, aż tu nagle przyszli pasjonaci i dopięli swego? W tym momencie powinien się pojawić segment końcowy niczym w niesławnym pierwszym amerykańskim dubbingu „Czarodziejki…” z jakże krzepiącym morałem na finał, że warto spełniać swoje marzenia… Ale tak na serio. Oczywiście nie wszystko jest idealnie, chociaż zrzucam to na karby pierwszych kotów za płoty, jest jeszcze parę detali, które troszkę zadziałały mi na nerwy (może jednak Kowalicka nie powinna była robić małej Usagi w retrospekcji), ale to w ogólnym rozrachunku nie ma aż takiego znaczenia. Okazało się, że wystarczyły tylko dobra wola i odrobina szczęścia, byśmy na naszym krajowym rynku dostali coś, co należało się nam od dawna jak psu buda. Nam czy może bardziej tym małym dzieciakom z nosami przyklejonymi do śnieżących telewizorów, którymi byliśmy dwie dekady temu. To brzmi strasznie sentymentalnie, ale ciiii. Kupcie to DVD, kochajcie to wydawnictwo, cieszcie się. I nie wierzcie negatywnym opiniom, jakimi zalał Sieć wiecznie niezadowolony fandom japońskiej animacji. Dość prędko się zorientowałam, że głównymi ich źródłami są ludzie związani z kręgami albo fansuberów, to znaczy osób robiących amatorskie napisy – wiadomo, dlaczego im się nie spodobało – albo fanduberów, czyli twórców amatorskiego dubbingu. W tej drugiej grupie wątpliwej jakości zwycięstwo można przyznać pewnej panience, nie wiedzieć czemu dość popularnej w swoim środowisku, której ego większe niźli jej, hehe, talent popchnęło ją do stwierdzenia, że polska wersja… brzmi gorzej niż amatorskie opracowanie nagrywane kilka lat temu przez jej grupę. Oczywiście każdy może zajrzeć sobie na YouTube, znaleźć – może akurat nie ten filmik, ale inne spod szyldu tej ekipy – i na własnych uszach sprawdzić, jak bardzo lepiej im wychodzi dublaż. Oj, jak bardzo. Niby to żadna nowość, ale po takim komentarzu trudno nie stwierdzić głośno, że ktoś tu wstydu nie ma.

Haters gonna hate. Anime Eden szykuje się do wypuszczenia kolejnych sailorkowych filmów, a ja… no cóż. Cieszę się trochę jak dzieciak i trzymam kciuki mocno. Może dzięki takim ludziom, którzy zamiast mędzić, smędzić i szukać dziury w całym po prostu ruszyli tyłki, coś się zmieni na lepsze w tym naszym małym animcowym grajdole. A potem kto wie, może inne środowiska, w których umieszcza się coś na płytach DVD, wezmą dobry przykład. Chociaż troszeczkę. Ociupinkę. Odrobineczkę.