Neo-nie-taka-Nówka

Wpis z serii: „Przerywamy chronologię zdarzeń i pomijamy notki, co to od pół roku się piszą i skończyć nie mogą, żeby nadać pilnie coś względnie świeżego”.

Bo nie wiem, czy wiecie, ale jeden z moich najukochańszych kabaretów od roku obchodzi hucznie 15-lecie istnienia. A ja wreszcie, na przekór wszystkim przeciwnościom, które odciągały mnie od tego zamiaru do tej pory, dotarłam na występ w ramach urodzinowej trasy koncertowej. I prezentu dla samej siebie. Mikołajkowego.
Swoją drogą już po wszystkim podliczyłam sobie to i owo, aby odkryć, że był to mój… piętnasty występ tej ekipy w życiu. Zabawne.

Wtajemniczeni pewnie rozpoznali bez problemu, o kim mowa. Niewtajemniczonych – hehe – oświecę. Ladies and gentlemen, meine Damen und Herren…
Kabaret Neo-Nówka. Z Wrocława. I okolic.

Ile można powiedzieć o samym występie? Że na ich macierzystej ziemi, bo we wrocławskim Teatrze Capitol.* Że z Magdą, która po zobaczeniu „Orędzia” i najsłynniejszej wersji „Nieba” zdecydowanie zapragnęła ujrzeć ten skład na żywo. Że choć z wysokości miejsc na balkonie, to obserwowałyśmy wszystko z uroczo kameralnej loży. Że jak na jubileusz, to mało pompy i odkurzania staroci w konwencjonalnym rozumieniu tego pojęcia, bo nawet znane już skecze pojawiły się w odmiennej formie niż pierwotna. A znacznie częściej miało się do czynienia z zupełnie nowymi przygodami starych bohaterów. Zresztą, kto widział tłustą, czterogodzinną wersję telewizyjną z Polsatu, ten może mieć pewne pojęcie, jak po części to mogło wyglądać. Choć tylko po części, wszak klimatu jednego, konkretnego grania na żywo nie odda nagranie w gruncie rzeczy innego występu. Nawet, jeśli repertuar zbliżony. A przez scenę Capitolu przebiegły chyba wszystkie persony, które chciałoby się przy tej okazji widzieć. Bogu z ekipą, Pani Wandzia, żulerski duet Cześka i Heńka, małżeństwo Paciaciaków, ksiądz z kościelnym… Trochę teraz sobie gdybam, że delikatnie zasmucił mnie brak Dobrawy – do której od samego początku miałam szczególną słabość – ale tylko delikatnie. Wszak gdyby próbować tak na serio podsumować twórczość z całych piętnastu lat, wyszedłby chyba jakiś kilkudniowy maraton. Mimo to twierdzę, że było świetnie. Zarówno na występie traktowanym jako taki, jak i na występie będącym częścią jubileuszu. Jak już mówiłam, nie otrzymaliśmy typowych odgrzewanych kotletów, a z drugiej strony nie zdarzyło się coś takiego, jak przy dziesięcioleciu nieszczęsnego Kabaretu Skeczów Męczących. Czyli nie zrobiono jubileuszu wyłącznie z najpopularniejszych numerów z ostatnich czterech lat, bo gdyż ponieważ ludzie je lubią. Okej, Neonsi nie wyciągnęli z najgłębszego dna piekieł pana Zdzisława i innych takich (Karolku, nie teraz), ale jednak pewien dość reprezentatywny przekrój twórczości się pojawił. Z drugiej strony nie zabrakło też czegoś więcej niż tylko zbiór bliższych lub dalszych wspominek – pojawiło się również małe spojrzenie w przyszłość. Raz, że „pożyczona” z przygotowywanego właśnie następnego programu piosenka finałowa. Taka, jak niemal wszystkie piosenki Neo-Nówki: może nie powoduje salw śmiechu niczym skecze, ale pozostaje zabawna na swój pełen wdzięku sposób. No i wchodzący mocno w głowę refren. Za mną jeszcze parę ładnych dni po występie chodził… Dwa, że zaprezentowany „testowo” skecz, również z nowego programu. Nie chcąc zdradzać na jego temat zbyt wiele, powiem krótko – jeśli pozostałe numery będą trzymały taki poziom, wyczuwam kolejny orający wszystko tytuł w dorobku tych trzech. Jak to będzie dokładnie wyglądało, dowiemy się w marcu – bo wtedy „Kazik sam w domu” po raz pierwszy zagości we Wro. Ale zanim zaczniemy tak odległe wybieganie w przyszłość, przysiądźmy jeszcze na (dłuższy) moment nad tamtym poniedziałkowym wieczorem, który obok niepohamowanych kaskad śmiechu wywołał u mnie pewien dziwny rodzaj rozrzewnienia.

Nie chcę się bawić w jakieś podsumowania, bo – skądinąd nie bez powodu – kojarzą mi się one z zamykaniem jakiegoś etapu, a wierzę, że w rozdziale zatytułowanym „Neo-Nówka” jeszcze wiele przed nami. Ale trudno jest mówić o tym wszystkim, nie wracając mniej lub bardziej do ostatnich dziewięciu lat. Czytaj czasu, w którym z różnym natężeniem trzech facetów z Wrocławia i ich ekipa kręcą moim życiem. Jakkolwiek górnolotnie to nie brzmi. Bo mimo tego z lekka patetycznego tonu coś faktycznie w tym jest. Te wszystkie karkołomne niekiedy kombinacje, żeby wyskoczyć do Wrocka na prapremierę nowego programu pomimo nawału przedmaturalnych zaliczeń, skoordynować wakacyjny wyjazd nad morze z występem, który gdzieś tam miał być grany albo zorganizować sobie wieczorny powrót z jakiegoś pleneru na pozbawionym komunikacji wygwizdowie. A to wszystko dlatego, że coroczne wizyty Neonów w Jeleniej nigdy nie były w stanie zaspokoić mojego kabaretowego apetytu. Rosnącego chyba zresztą po każdym kolejnym występie. Stąd pewnie to wszystko, co działo się w okresach pomiędzy nimi. Wtedy, gdy najlepszymi odzywkami na okazje wszelkie stawały się cytaty ze skeczów, wplatające się w codzienny język tak mocno, że przestawało się je czuć. Gdy najwdzięczniejszymi obiektami do rysowania były moherowe babcie i niemieckie siatkarki, najlepszym tematem opowiadań – zespół Autorewers do Przodu, a najbardziej ambitną próbą przeniesienia tak zwanego hobby na wyższy poziom – wplecenie Lucjana z „Nieba” w prezentację maturalną (zaraz obok kochanego Wolanda z „Mistrza i Małgorzaty” zresztą). Plus godziny czasu wolnego spędzane na opiece nad powierzonym mi w moderatorstwo przez koleżankę założycielkę oficjalnym forum i przygotowywaniu wszelakich materiałów, które dokumentowałyby poczynania chłopaków i przynosiły uciechę fanowskiej braci. Zbierania zdjęć z występów, relacji, wywiadów i wszelkich nagrań. Majstrowania szeregu niepraktycznych acz miłych dla oka rzeczy typu tapety na pulpit. Powtórzę coś, co powiedziałam przy okazji mojej historii z Limem, bo w sumie swego czasu w okolicach kabaretowych dość często tak wyglądała norma – to nie był tylko kabaret, to był styl życia. W „złotej erze” zazwyczaj uznawaliśmy się za miłośników wielu ekip naraz, ale dla mnie Neo-Nówka – obok wspomnianego już Lima oraz Wyrwigroszy – była grupą, wokół której na serio kręciło się wszystko. Nieustannie i przez parę ładnych lat.

Oczywiście, że potem przyszły studia, tak zwane dorosłe życie i ze stu różnych powodów całe kabaretowanie poszło prawie całkiem w odstawkę. Co zawsze stwierdzam z ogromnym smutkiem, tym bardziej, że do lwiej części związanych z tym aktywności miałam już nigdy nie wrócić. Ale gdzieś tam z tyłu głowy zostało mi coś innego. Kto wie, czy nie ważniejszego. Cały rządek rzeczy, których długo nie potrafiłam do końca sprecyzować. Właściwie aż do teraz – konkretnie do momentu, w którym pochłonęłam kupioną po występie książkę „Neo-Nówka. Schody do nieba”. Ona cała zasługuje na solidną recenzję (którą pewnego dnia napiszę, serio!), ale teraz skupmy się tylko na jednym jej aspekcie. Tym, który w jakimś stopniu dał mi odpowiedź na bardzo ważne pytanie: jak to jest, że Neo-Nówka aż tak bardzo mi weszła w krew i mimo upływu lat wyjść nie chce? Wprawdzie mimo garści twardych faktów odpowiedź owa pozostaje nie do końca pełna, bo przecież zawsze zostaje trochę magiczny margines składający się z iskry Bożej, szczęścia i przypadku, ale poza tym…

Zaraniem i fundamentem wszystkiego był chyba ten moment, w którym chudy i introwertyczny student historii stwierdził, że dla niego robienie kabaretu to nie zabawa na uniwersyteckie czasy, a serious business i plan na życie. Bo chyba bez tej (odpowiednio zrównoważonej) powagi to wszystko mogłoby już dawno pieprznąć. Podobnie jak bez łączącego się z nią w jakiś sposób poświęcenia – mimo zdolności i aspiracji – solowych karier chłopaków. Wiadomo, szkoda tego. Zwłaszcza, gdy w trakcie występu Radek wyśpiewujący całkiem porządnie i bez heheszkowania nad paciaciakowym namiotem piosenkę Dżemu aktywuje ci w głowie twoją odwieczną skłonność do wszystkich aktorzących istot jednocześnie potrafiących ładnie używać wokalu. Ale w sumie to chyba nie aż tak wielka cena za nadal kręcące się udanie przedsięwzięcie pod nazwą Neo-Nówka. Starczy spojrzeć na to, jak bardzo w tym względzie rozdrobnili się Moralni. Co poza tym? Brak natrętnej pogoni za aktualnymi tematami, która w ostatnich latach kilku kabaretom strzeliła w kolana. Owszem, skecze Neonów zawsze wydają się być na czasie. Ale gdy się przyjrzysz im uważnie, to zobaczysz, że nie chodzi o szybkie sięgnięcie po bieżące wydarzenia, o których najczęściej po tygodniu czy dwóch zapominasz. Jak to powiedział ostatnio reżyser pewnego przedstawienia, które za niedługo tutaj opiszę, ludzie przez wieki nie mądrzeją i nie uczą się na własnych błędach. Wszystkie nowe sytuacje – czy to w życiu politycznym, czy w społecznym albo kulturalnym – są w zasadzie powtórzeniem starych schematów człowieczych zachowań. I właśnie w to Neo-Nówka celuje. Trafiając zresztą w punkt. Dlatego „Moherowy program” nadal bawi, idealnie diagnozując konkretną grupę społeczną, która żyła i wkurzała ludzi na dłuuugo przed pojawieniem się wiadomego radia, podobnie wciąż śmieszą rzeczy pokroju „Orędzia” czy „Teleexpressu” (który zresztą na polsatowskim 15-leciu pokazano w niezmienionej niemal formie i żażerał konkretnie), podczas gdy jakieś… 75 procent popularnego cyklu o posiedzeniach rządu już od dawna śmierdzi pleśnią. Jest jeszcze szacunek do samych siebie. Choć nigdy nie byłam przeciwniczką funkcjonowania kabaretu w telewizji, to nie muszę chyba mówić, że ciągła obecność na ekranie parę ekip zniszczyła. Raz, że częstotliwością. Dwa, że tym, jak się dla niej bezwzględnie naginano. Panowie po latach różnorakich – często bezmyślnych i nieuzasadnionych – ingerencji obu kanałów telewizji publicznej w przygotowywany przez nich materiał powiedzieli: dość, teraz my stawiamy warunki, a skoro chcecie dalej szatkować nasze nagrania, to sorry Winnetou, ale znikamy. I faktycznie, zniknęli na długi czas. Co wcale nie przeszkodziło im zbierać pełne sale na swoich występach. Jak to mawiają, cnota broni się sama. Bez wyskakiwania z lodówki. Właśnie. Neo-Nówka zawsze była jednym z niewielu kabaretów, które nigdy nie przyprawiły mnie o skręt kiszek, grając w reklamach. Zdaje się, że w przyszłości również mi to nie grozi. Ach, poza tym wszystkim najważniejsze. Szacunek do widzów. I nie chodzi tylko o to, że po występie zawsze do nich wychodzą, choćby nie wiem, co się działo. Liczy się też, co podczas tego występu pokazują. Czy ktokolwiek przypomina sobie, żeby Neonsi rzucali ze sceny żartami z tych siekierką ciosanych, nieskomplikowanych, dosadnych jak rzut polnym kamieniem? I w sumie podobnie bolesnych dla odbiorcy, potraktowanego właśnie jak ostatni debil, któremu trzeba wszystko podawać łopatą? No właśnie. Mogą być dowcipy bardziej udane, mogą być mniej, bo nikt nie jest doskonały. Ale nigdy takie, żeby poczuć się zażenowanym. Bo co to za przyjemność z kabaretu, kiedy słyszy się teksty nie przystojące nawet poziomowi barowych rozmówek po pięciu kolejkach i po 23. Albo maksymalnie uproszczone hasła, na które zawsze jakaś podatna część publiczności reaguje nie wiedzieć, czemu gigantycznym rykiem śmiechu. A ktoś trochę bardziej rozgarnięty siedzi i czuje się zupełnie nie na swoim miejscu. U Neonów zawsze będzie u siebie. Żadnych tanich chwytów.

A i tak chyba najmilsze są te wszystkie wspominki i przebłyski, które napataczają mi się tu i ówdzie od czasu tamtego występu. Takie neonowe tysiąc i jeden drobiazgów. Kartkówka z matematyki w liceum, której udało mi się nie zawalić, bo w głowie został mi „wzór na aureolę”. Dwukrotna obecność na nagraniach do „N jak Neo-Nówka” – bodaj jedyny raz w życiu, kiedy trafiłam na widownię typowej realizacji telewizyjnej. Gabryśka, koleżanka słynnej Mariolki, która koniec końców swoim jedynym pojawieniem się przebiła ją po stokroć.** Ten mały, śmieszny występ plenerowy w Jeleniej, gdzie nieobecnego Michała P. w roli księdza zastępował (udanie!) Gawlin. Czy inne granie w Lubinie, podczas którego robaki sterowały „Niebem”. Romek występujący w „Spadkobiercach” zanim to było cool. Legendarny skórzany płaszcz, który mimo rozdarć przetrwał trzech różnych „nosicieli”. Jak Radkowi w piosence „Polska dziś zapłonie” notorycznie brakowało tchu i „zjadał” ostatnie sylaby w wersach. Gdy innym razem, śpiewając w Opolu po raz pierwszy „Bociany” ze skróconym tekstem, pięknie się wyłożył, bo wypadło mu jakoś z głowy, że dalszej części zwrotki już nie ma. I jeszcze inne, które przeszły mi przez myśl, ale teraz sobie ich nie przypomnę. Boże, kiedy się tyle tego uzbierało?…

Chyba jednak nie do końca udało mi się z tym wpisem. Wjechałam w pewną wspominkowość, żeby nie powiedzieć, że w sentymentalizm. Ale… Wiecie. Powtórzę starą formułkę, acz wciąż działającą. W sytuacji, kiedy na co dzień obserwujesz, jak wszystko wokół, co jest mniej lub bardziej wartościowe, albo sypie się powoli acz sukcesywnie albo rozpieprza z hukiem, naprawdę dobrze i kojąco jest sobie przypomnieć, że jednak są takie rzeczy, które z upierdliwą wręcz konsekwencją, trzymając się starych zasad… po prostu są. Żyją i mają się świetnie. Nie, że się nie rozwijają. Wszak Neoni próbują nowych rzeczy – fabularyzowany program, komiks ze skeczami, film dokumentalny… Idą do przodu, ale nie odcinają się od tego, co sobie postanowili na początku. I oby to trwało jak najdłużej, bo jeśli nie takie rzeczy, to co? Niechże będzie na tym świecie coś stałego. Nawet, jeśli to ma być „tylko” pewien kabaret.

 

* Wprawdzie pod koniec tego samego tygodnia mieli zawitać do mojej rodzinnej Jeleniej Góry, ale to akurat ten weekend, podczas którego odbywał się jeden jedyny w całym grudniu zjazd na mojej uczelni. Heheszki.
** „Pani siostro, jest lekka skifa na parafii!”.