Iwona kontra świat

Tamtego lutowego popołudnia miałam pójść na „Idiotę” do (oczywiście!) Teatru Narodowego. Przedstawienie gorące (bo świeżo zapremierowane), wykupione niemal po ostatni bilet i – jak się okazało w kasie – cholernie długie. Prawie cztery godziny. W sytuacji, kiedy ogranicza cię pora odjazdu autobusu powrotnego, takie rzeczy stają się blokadą nie do przeskoczenia. Ale do teatru jednak by się poszło… Cóż można było zrobić? Podreptać do kasy przy Dużej Scenie i dowiedzieć się, czy mają jeszcze bilety na wieczór. Co też zrobiłam. Mieli. Na „Iwonę, księżniczkę Burgunda”. Jakby nie patrzeć, też na „i”.

Zabrzmi to może jak zdarta płyta, ale to kolejne z przedstawień, które do tej pory leżały w szufladce z napisem: „Chętnie, ale może kiedy indziej”. Choć inscenizacja nie pachniała niczym irytującym, a obsada prezentowała się zacnie. Domyślam się chyba, skąd ta zwłoka. Nie jestem fanką dramatów Gombrowicza, choć prozę pod postacią „Ferdydurke” i „Trans-Atlantyku” miłuję bardzo. Może faktycznie mi się nie podobają, może znowu dodatkowo kochana szkółka zrobiła mi w tym względzie krzywdę. Poza tym do tego momentu zetknęłam się z dwiema adaptacjami „Iwony…” – jednym teatrem telewizji i jednym słuchowiskiem. Żadna mi się tak naprawdę nie spodobała. Czego więc oczekiwałam, lądując dość niespodziewanie na widowni?

Nie mam bladego pojęcia. Wtedy też nie miałam. Ale może właśnie dlatego bez większego problemu łykałam to, co przez kolejną godzinę i czterdzieści minut działo się na scenie. Bo wiecie, co? Ta dziwna historyjka o niemym popychadle na królewskim dworze, wsadzona w dobrze skrojone teraźniejsze ubranko i równie dobrze zagrana nagle zaczyna mieć ręce i nogi!

Ktoś może stwierdzić, że w sumie o jakim uwspółcześnieniu my tu mówimy, skoro „Iwona…” powstała na krótko przed wojną, a na teatralne deski wtargnęła dopiero pod koniec lat 50.? Cóż. Nigdy nie mogłam przy poprzednich znanych mi inscenizacjach – zwłaszcza przy tej telewizyjnej – pozbyć się poczucia, że czasowo cała ta opowieść jest trochę zawieszona w powietrzu. Takie kiedyś i nigdy. W Narodowym tak nie było. Choć wszelkie sygnały osadzające akcję w XXI wieku nie należały do nachalnych, trudno było zignorować te wszystkie tenisówki, wizytowe sukienki i kolorowe pisemka. Tyle. Samego tekstu ruszać nie trzeba było. Choć pewnie w innym teatrze niejeden by się na to porywał, myśląc, że zrobi to lepiej od Gombrowicza.

Dość zabawne jest to, że sukces tego przedstawienia w moich oczach miał się potem okazać równoznaczny z… pewnym niepowodzeniem reżyserki. Brzmi absurdalnie? Bo trochę takie jest. Siedząc na widowni, bawiłam się setnie, obserwując dość czarną komedię, w której racja pozostaje – pomimo ciągle pojawiających się dziwactw i kompromitacji – jednak po stronie dworu. Iwona jako skrajny przypadek melepety, próbującego ucharakteryzować swoją niedoskonałość na świadome działanie, zostaje skazana na porażkę. Właśnie dlatego, że zamiast w jakikolwiek sposób zawalczyć ze swoją ułomnością, godzi się na nią – i tym samym na to, że jej „psychofizyczne defekty” przejmą władzę nad wszystkim, co robi. To sprawia, że nie budzi ani współczucia ani nawet nadmiernej sympatii. Zaś jej nieszczęśliwy koniec nie dość, że jest spodziewanym finałem, to w dodatku zdaje się ją spotykać zasłużenie. No, nie da się ukryć. Była irytująca. Nagrabiła sobie. A i jeść mogła ostrożniej.
Potem – właściwie to dopiero niedawno, przy pisaniu tej notki – przeczytałam opis na stronie teatru i okazało się, że miało być zupełnie odwrotnie: nieudolna i słaba Iwona miała być obroniona przed społecznymi hierarchiami „rzeczywistości z Photoshopa” jak ta, która „sama przyznała sobie prawo do błędu”. Ups. Ale… może w tym też jest rzecz. W tym, że teoria o świecie, w którym powinno panować przyzwolenie na niepohamowaną bierność wobec samego siebie i swoich wad, upadła. Że realia wygrały z mniej lub bardziej szlachetnym zamysłem reżyserskim.


To i następne zdjęcie autorstwa Krzysztofa Bielińskiego, oczywiście ze strony teatru: [klik!].

Ale refleksje nad tym aspektem „Iwony…” miały przyjść dopiero po obejrzeniu. W trakcie zajmowały mnie zupełnie inne rzeczy. Urokliwie pastelowa scenografia, wystylizowana na elegancki, ale pozbawiony nadmiernego przepychu pałac. Utrzymane w podobnej konwencji stroje – no, może poza Żebrakiem i główną bohaterką, początkowo obnoszącą kreację stanowiącą kombo second-handu z bazarem. Podbijany odpowiednio przez muzykę i światło klimat nijak nie przypomina tych stareńkich, telewizyjnych wersji gombrowiczowskich inscenizacji, w których wszystko wydawało się być przerysowane i na opak wywrócone. Tu jest tak jakoś… normalnie. Za normalnie, powiedziałabym. Może właśnie dzięki temu sama fabuła staje się wreszcie wyraźna, niezmącona nadmiarem niepotrzebnych szaleństw. Te, które są w samym tekście, wystarczą.

Jednak to aktorzy w ogólnym rozrachunku są głównymi odpowiedzialnymi za całą robotę. To oni sprawiają, że dziwne, groteskowe w gruncie rzeczy postacie z kart dramatu zmieniają się w pełnokrwistych komediowych bohaterów. Już sam początek mocno daje do zrozumienia, w jakich klimatach będziemy się obracać. Scena wspólnych naparzanek księcia Filipa, Cyryla i Cypriana jest tak hardym wygłupem trzech młodych chłopców, że momentami aż trudno patrzeć, bo człowiek – kolokwialnie mówiąc – kiśnie mocno. Nie da się tego nie zauważyć: Paweł Paprocki,* Kamil Mrożek i Grzegorz Kwiecień zdają się świetnie czuć w swoim towarzystwie, co wpływa na przecież ledwie naszkicowaną w oryginale relację między ich bohaterami. Ale jednak to nie oni kradną resztę spektaklu. Na pewno nie sami, choć dajmy na to taki Kwiecień wraca jeszcze w drugiej smacznej roli – narzeczonego Iwony o wdzięcznym imieniu Innocenty, równie nieudanego jak jego dziewczyna, choć zdecydowanie lepiej ubranego. Później pałeczkę przejmuje para królewska. Zwłaszcza Król Ignacy. Bo chociaż grającej Królową Małgorzatę Ewie Bułhak nie brakuje niczego, to Jerzy Radziwiłowicz w konwencji komediowej bardziej zaskakuje. I zapewne przez to znacznie bardziej niszczy widza, który nie będzie na takie coś przygotowany. Nie bez powodu swego czasu (przy okazji czytań „Pana Tadeusza”, zdaje się) wysnułam teorię, że ten pan tak rzadko grywa role komediowe, żeby po stronie widowni nie było za dużo ofiar w ludziach. W „Iwonie…” znów staje się to aż nadto jasne. Nie miałby zbyt dużo do roboty ten, który chciałby w całej partii Króla zliczyć momenty nie budzące powszechnej wesołości. Bo nagle okazuje się, że nawet zwykła kwestia, odpowiednio zagrana czy nawet tylko zaintonowana, może stać się komediowym złotem. Choć tutaj palmę pierwszeństwa niepodzielnie dzierży Szambelan Marcina Hycnara. Zakładam, że co najmniej połowa jego ripost – nie zawsze ciętych przecież – nie miałyby takiej siły rażenia, gdyby nie ten ton. Ten natrętnie podwyższający się, lekko irytujący głosik, idealnie wpasowujący się w tendencję pod tytułem „Jak coś palnie, to można nogi połamać”. Nie muszę chyba wspominać, że do tego Hycnar ma idealną intuicję w kwestii używania tego środka wyrazu tak, żeby nie zamienił się w zwykłą manierę? Dzięki temu wszystkiemu po raz pierwszy w moim obcowaniu z tym dramatem postać Szambelana utkwiła mi w pamięci. Przy wcześniej oglądanych czy słuchanych adaptacjach – niekoniecznie.**
(Jeszcze z kategorii detali, które zapewne nikogo nie obchodzą – pewien rodzaj dziwnego, nie do końca dającego się opisać podobieństwa, jakie dostrzegam pomiędzy Mrożkiem i Hycnarem, uderzył mnie tu o wiele mocniej niż przy „Kordianie. Paradoksalnie, bo teoretycznie to w tamtej inscenizacji taka rzecz bardziej powinna rzucać się w oczy. A jednak!)

„Iwona, księżniczka Burgunda” w Narodowym okazała się być nadspodziewanie przyjemnym i udanym przedstawieniem. Abstrahując zupełnie od tego, co reżyserka robi poza tą szacowną placówką, a czego zwolenniczką bynajmniej nie jestem. Po raz pierwszy, od kiedy sięgam pamięcią, Gombrowicz-dramaturg stał się autentycznie zabawny i dający się od jakiekolwiek strony ugryźć. Bo do tej pory – możecie mnie zastrzelić, ale takie są fakty – za każdym razem, kiedy czytałam jego dramaty tudzież oglądałam je przeniesione na deski czy ekran, jawiły mi się one dość prędko jako małe chaosy zaludnione nadmiernie przerysowanymi postaciami, którym nie wiadomo, o co chodzi i z których problemami ciężko się w jakikolwiek sposób identyfikować. Też dlatego, że do wariactwa obecnego już w tekście realizatorzy przy inscenizacjach chętnie dokładali swoje, co nie ułatwiało mi jako odbiorcy absolutnie niczego. A tutaj… Historia staje się jasna, bohaterowie – soczyści, choć mimo wszystkich dziwactw całkiem prawdziwi, zaś otoczenie – podejrzanie wręcz znajome. Jednocześnie z oryginału zostaje wypchnięte na pierwszy plan to, co najlepsze. Ktoś powiedział wam, że nie można się doskonale bawić na klasyce literatury, wręcz niczym na najlepszej komedii?
Kłamał. Nie widział „Iwony…”.

 

* Zdaje się, że miałam wielkie szczęście i trafiłam na spektakl z udziałem Paprockiego, bo ze strony Narodowego wynika, iż gra księcia Filipa w dublurze. I choć do Piotra Piksy nic nie mam, to jednak niezapomniany Karol ze „Zbójców” widziany po czterokroć wzbudził we mnie apetyt na więcej.
** W tej wersji słuchowiskowej „Iwony…”, z którą miałam do czynienia, Hycnar też był. Ale jako książę Filip. Taki śmieszek.

2 myśli na temat “Iwona kontra świat”

  1. WoW 😀 Też jakoś do Gombrowicza nie mam podejścia, wcale. „Ferdydurke” się obejrzy, jak się napatoczy, a o innych nic nie wiem. Dzięki twojemu opisowi wiem przynajmniej, o czym ta „Ivona” 🙂
    I jak się fajnie reżyserce poplątało! Sztuka zyskała nowe, sensowniejsze znaczenie – może niezbyt ładne, żeby zwyczajną dziewczynę ci „lepsi” odtrącali, ale przynajmniej niespotykane.

    1. Osobiście polecam „Trans-Atlantyk” i odradzam „Pornografię” – tą drugą ewentualnie można w wersji filmowej, gdzie Kolski poratował co się da. Mimo mojej niegdysiejszej fascynacji Gombrowiczem teraz wiem, że części jego twórczości w wersji wyjściowej nie da się wybronić. Ekranizacje i inscenizacje już prędzej.

      Nie wiem, czy takie niespotykane, bo jeśli, to jednak się zdziwię. Nie urodziliśmy się wszyscy wczoraj i wiemy niestety lub stety, jak świat działa 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *