Królowa tysiąca barw

Jesteśmy – przynajmniej w teorii – dorosłymi ludźmi. Zajmujemy się bardzo poważnymi rzeczami, mamy bardzo poważne plany na przyszłość, a w teatrze oglądamy bardzo poważne przedstawienia. Aż chciałoby się zapytać, czy w sumie nie za dużo tu tej powagi. Czy aby czasem nie gniecie nas ona zanadto w plecki. Zwłaszcza, że coś takiego wcale nas duchowo nie ubogaci ani nie poprawi nam nastroju. Wszystko, na co możemy liczyć, to tylko frustracja, choroby na tle nerwowym i garb na plecach. Im dalej w las, tym bardziej. Dlatego być może nadeszła właśnie najwyższa pora, aby oczyścić sobie głowę z tego całego syfu. Można odpalić sobie maraton najdziwniejszych kreskówek czy młodzieżowych sitcomów. Można pożreć całą górę słodyczy albo pójść do wesołego miasteczka (placu zabaw w dzisiejszych czasach z oczywistych względów nie polecam – jeśli wiecie, co mam na myśli). Ale sądzę, że nic nie zadziała skuteczniej niż wybranie się do teatru na przedstawienie skierowane – przynajmniej teoretycznie – do dzieci.
Tak właśnie zrobiłam pewnej styczniowej niedzieli. Po zajęciach ruszyłam prosto do głównej kasy Teatru Narodowego i wykupiłam wejściówkę na „Królową Śniegu”.

Zamierzałam się na ten spektakl już od dłuższego czasu, z różnych przyczyn do tej pory bez skutku. Wiadomo, że tradycyjnie przede wszystkim kusiło mnie parę miłych mi nazwisk w obsadzie. Ale jakiś taki nostalgiczny myk w stronę literackiego pierwowzoru i rozwalającego się na zszyciu wydania „Baśni” z ilustracjami Szancera też się pojawił. Ot, taki przyjemnie ciepły miks, na przekór panującej tamtego dnia arktycznej aurze. Tak, pogoda idealnie pod tytuł. Albo tytuł pod pogodę.

Choć jestem małym i podłym ateuszem już od wielu lat, sam pcha mi się na język wykorzystany w inscenizacji biblijny fragment: „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego”. I choć całkiem prywatnie mogłabym dorzucić do tego cytat całkowicie innego pochodzenia, czytaj z Szymona Wydry i zespołu Carpe Diem, to trzeba przyznać jedno. Kwestia powrotu do dziecięcości jest w wypadku tego konkretnego spektaklu wyjątkowo w punkt. Dziecięcości i tych wszystkich pozytywnych rzeczy, które zwyczajowo z nią wiążemy. Dlatego dzisiaj nie będę mędrkować. Nie będę rozgryzać, co zniknęło w adaptacji słusznie, a co nie. Daruję sobie rozważania o tym, jak to historia, którą wspominam jako wyjątkowo długą, zamknięta w tych dwóch godzinach pozostawiała pewien niedosyt. Bo to nie jest istotne wobec faktu, że po raz pierwszy od dawna wyszłam z teatru zasłodzona i uchachana bezwzględnie, zupełnie zapominając o bożym świecie. Tak właśnie działa „Królowa Śniegu”. Mimo zamiaru przemycenia jakiejś głębszej historii o wychodzeniu z dzieciństwa, paradoksalnie owo wewnętrzne dziecięctwo wyjątkowo mocno syci. A może wcale nie paradoksalnie? Może właśnie o to chodzi, żeby dzieciaka w sobie nie zgubić, bez względu na wszystko? Bo dziecko – na przykład takie, jak Gerda – jest otwarte na świat i na ludzi? Nie spina się bez potrzeby w obawie przed chłodem (he, he), nieżyczliwością, jakąś ogólną niefajnością ze strony innych? Albo przed wymaganiami lub brakiem aprobaty innych z powodu niepowodzenia? Czy właśnie nie takiego podejścia nam czasem potrzeba?

Powiem krótko. Jeżeli pokochałeś „Opowiadania dla dzieci” tych samych twórców, to i „Królowa Śniegu” przypadnie ci do smaku. Sceniczna wersja baśni Andersena nie tylko zawiera w sobie wszystkie zalety „Opowiadań…”, ale i dokłada do tego sporo własnych. Przede wszystkim te kawalkady kolorów, kształtów i dźwięków! Świat przedstawiony w „Królowej…” jest różnorodny i rozbuchany jak kalejdoskop. Tu ciągle coś się dzieje. Nieważne, czy to miasteczko, rzeczka, królewski pałac czy kryjówka rozbójników. Nie brakuje tu scen stosunkowo kameralnych, ale mam wrażenie, że zawsze muszą się one skończyć w podobny sposób: w każdym nowym dla Gerdy miejscu zza winkla wypada stado tubylców dowolnych kształtów i rozmiarów. Nie da się ukryć – im więcej, tym weselej. A przez to, że poza grupą odtwórców głównych postaci wszyscy aktorzy mają poprzydzielane po kilka ról na łebka w przeciągu całego spektaklu, wrażenie tłumu na deskach ma swoje podstawy. „Królowa…” – tak, jak „Opowiadania…” – to taki fajny przykład przedstawienia, w którym najwięcej smaku daje gra zespołowa. Rozumiana dosłownie i w przenośni. Scena oglądania kwiatów w ogrodzie staruszki jest chyba najwyraźniejszą kwintesencją takiej koncepcji. Fragment, który w oryginale nie odgrywa większej roli ponad to, aby dać do zrozumienia, że kobieta z pewnych powodów pozbyła się róż, tutaj staje się istną rewią. Zresztą chyba każda konstruująca nową lokację scena zbiorowa to reprezentatywna próbka tego, co się w „Królowej…” wyprawia. Masa przebieranek. Tu kwiatki. Konwalie (chyba dobrze pamiętam?), rozbuchane piwonie, ślepe niezapominajki. I inne roślinki, bo choć Pan Czosnek jest kwitnący, to raczej pod kwiaty nie podpada. Tu zwierzątka. Wrony, ich oswojone narzeczone, renifery i gołębie z chorobą sierocą. A tu człowieki. Przechodnie. Zbójcy. Eskimosi. Jeźdźcy na małych konikach. Czy wspomniałam o lnianowłosych książątkach i księżniczkach jak z cukru, które robią głośne i pełne wiotkiego zachwytu „ach”? Takie towarzystwo wpuszczone w potężne, często niezwykle efektowne scenografie, budują iście zaczarowany świat.
No i właśnie, tak a propos – teraz już przynajmniej wiem, skąd pochodziła co najmniej połowa dekoracji do czytań „Pana Tadeusza”.


To i wszystkie kolejne zdjęcia autorstwa Krzysztofa Bielińskiego, pożyczone ze strony teatru: [klik!] bądź z fanpejdża: [klik!].

Ale to nie są do końca obrazki z dawnej baśni. Takiej toczącej się za siedmioma górami i siedmioma lasami, czyli trochę gdzieśtam i nigdzie. Tu pojawia się kolejny punkt wspólny z „Opowiadaniami…” – cała kupka bardzo współczesnych domieszek. W warstwie scenografii, kostiumów czy nawet czasem adaptacji. Bardzo współczesnych, ale wcale nie rażących. Są zawsze na tyle dobrze wpasowane, że zamiast mierzić urzekają. Kaj i Gerda żyją na osiedlu bloków mieszkalnych? Super. Na ulicach krzątają się całkiem współcześnie ubrani ludzie? Świetnie. Narratora na samo dzień dobry po scenie ścigają ochroniarze? Wspaniale. Pośród śmieci w kryjówce zbójców wala się puste pudełko po pizzy? Idealnie. Czasami owocuje to przekazami zdecydowanie bardziej trafiającymi do dorosłych, niźli do dzieci. Bo takiego smaczku, jak chociażby chaber powtarzający słowa: „Higiena i bezpieczeństwo!”, nieletni widzowie raczej nie wyłapią.

Taka konwencja jest dla obsady bardziej niż wymagająca. Wszak kreowanie magicznych światów bez absolutnej konsekwencji w każdym aspekcie jest niemożliwe. Dlatego aktorzy prezentują niezwykły poziom sprawności. Tańce, biegańce, inne gimnastyczne wręcz sprawy. Ba, nawet podwieszanki! Serio. Jeśli nigdy nie byłeś świadkiem czegoś takiego, jak Jarosław Gajewski dyndający sobie gdzieś pod sufitem, to guzik w życiu widziałeś. Wszak cóż to za Wrona, która nie lata? Nie należy zapominać, że większość obsady dodatkowo musi pogodzić powyższe z nieustannymi zakulisowymi przebierankami we wcale nie takie proste stroje. I mimo takiego natężenia zadań wszystko jest – hehe – dopięte na ostatni guzik. Dopracowane, przećwiczone jak trzeba, nazwijcie to, jak chcecie. Liczy się efekt końcowy. Żadnych niedociągnięć, żadnych fastryg, żadnego „puszczania” ról. Precyzyjnie poskładany świat rodem z najbarwniejszych wyobrażeń, które mogłyby przyjść do głowy podczas lektury baśni Andersena.


Gwoli wyjaśnienia – oto pani Piwonia i jej orszak. Chociaż przychylam się bardziej ku stwierdzeniu Dominiki, że każdy z tych chłopców jest Księciem Kapusty.

W ramach wisienki na tym pełnym smacznego lukru torcie należy pogłaskać czule całą obsadę. Bo jakby na to nie patrzeć, ta złożona z wielu trybików maszyna funkcjonuje absolutnie nienagannie. Mimo, że nie w stu procentach składa się z profesjonalnych aktorów. W początkowych scenach Kaja i Gerdę grają dzieci – i chociaż z tego, co doczytałam sobie później, niektórych recenzentów bolało to ponad miarę, ja osobiście nie czułam szczególnego dyskomfortu. Ba, uważam to wręcz za wyjątkowo uroczy pomysł.
Oczywiście zespołowość zespołowością, ale zawsze jest tak, że ktoś bardziej lub mniej wbije się w pamięć. Chociażby z tak banalnego powodu jak to, że w ogóle się go tu nie spodziewałeś. Ot, taka zabawna historia. Przedstawienie się rozpoczyna, Narrator zmyka po kulisach przed ochroniarzami, a ja zaczynam przyglądać się jednemu z nich, bo coś mi tu nie styka. Myślę sobie: „Ej, ten młodszy to do Gajewskiego podobny, ale to niemożliwe, on przecież tu nie gra”. A tu, jak możecie się domyślić, niespodzianka. Okazało się, że trafiłam na pierwszą transzę „Królowej…”, gdzie wspomniany aktor przejął po Tomaszu Sapryku wszystkie jego postacie. Trochę niespodzianka… i trochę nie. Bo nie jest żadną szczególną tajemnicą, że Sapryk wyemigrował do innych teatralnych placówek, a w Narodowym jego role dostają się powoli innym kolegom.* Ale ogółem z tytułu tej zmiany nie ma bólu, bo to jednak Jarosław Gajewski. Jeden z tych, których można oglądać do oporu i się nie znudzić. Tym bardziej, że jego Wrona jest jedną z zabawniejszych i pocieszniejszych rzeczy, jakie w tamtym czasie widziałam. Równie mocno, jak Jerzy Łapiński pojawiający się w „Królowej…” przede wszystkim w rolach… kobiecych. Tak. Dobrze przeczytaliście. Staruszka od kwiatowego ogrodu i Laponka vel Eskimoska (w tej adaptacji stanowiąca jedną postać z książkową Finką) były grane przez mężczyznę. Co więcej, ten teoretycznie szalony pomysł w praktyce okazuje się być czystym złotem. A to wszystko bez przerysowanych środków wyrazu, które wydawałyby się w tej sytuacji dość kuszące, acz najpewniej nie do końca miłe dla oka, ucha i całokształtu.
Trochę głupio po tak soczystych wyróżnieniach zbyć resztę obsady krótkim stwierdzeniem, że byli i tyle. Rzecz jasna nie każdego zapamiętałam w równym stopniu, ale jestem w stanie sypnąć garścią nazwisk. Zamachowski, niezawodny jak zwykle. Kluźniak, takowoż. Kownacki, który nadspodziewanie dobrze sprawdza się w roli renifera. Gryszkówna, Bułhak, Stippa, Jarociński w całym wachlarzu wcieleń, w dodatku najczęściej skrajnie różniących się od siebie. Po prostu… aż miło popatrzeć.


Nadal zastanawiam się, czy to były pingwiny, czy Eskimosi.

Wprawdzie obejrzane niegdyś w telewizji „Opowiadania dla dzieci” urzekły mnie bardzo, jednak nie sądziłam, że podobne przedstawienie widziane na żywo zadziała jeszcze mocniej. „Królowa Śniegu” nie tylko mnie rozbawiła w możliwie najbardziej uroczy sposób i nie tylko otoczyła wcale nie mdlącą słodyczą. Zrobiła coś więcej. Wyłączyła mnie ze świata zewnętrznego na prawie dwie godziny i przez ten czas totalnie rozładowała ze wszelkich napięć, zmęczeń i innych dorosłych świństw. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz opuściłam jakikolwiek teatr w tak bezwzględnie dobrym nastroju, nieskażonym absolutnie niczym. To chyba najlepsza rekomendacja, jaką można dać przedstawieniu. Wyciszanie nazbyt wytężonych umysłów i kojenie zbytnio rozhuśtanych nerwów to wszak większa wartość niż czysty dydaktyzm, który trochę za często kojarzony jest z tym, co skierowane do dzieci. Może właśnie za sprawą tych właściwości „Królowa…” zamiast być spektaklem tylko dla najmłodszych jest produkcją znacznie bardziej uniwersalną. Wielki jest to atut, bo wychodzi na to, że nie tyle z tej inscenizacji nie da się wyrosnąć, co… wcale nie trzeba. Bo to, co łączy się z byciem dzieckiem, wcale nie jest infantylne czy zawstydzające. Jest zupełnie, zupełnie ok.
Pozwólcie sobie na niezbędną dawkę dziecięctwa w Teatrze Narodowym. Bo działa. Polecam i pozdrawiam, ja.

A jeśli jesteś metrykalnym dzieciakiem i usiądziesz na przedzie, to i może watę cukrową od Kaja czy Gerdy dostaniesz.

 

* Jakkolwiek mam szczerą nadzieję, że w czerwcu zobaczę w „Opowiadaniu brazylijskim” jego i nikogo innego.

4 myśli na temat “Królowa tysiąca barw”

  1. No i właśnie uświadomiłam sobie, że w zasadzie nie znam tej historii… Każdy zna ten główny plot, ale jeśli chodzi o to, co Gerda musiała przechodzić w międzyczasie, to wiem tyle, co mi przemknęło na jakichś ekranizacjach telewizyjnych. Nieciekawych moim zdaniem – jakoś mnie wtedy ta rewia wszystkiego nie wkręcała i teraz widzę, że autorzy zwyczajnie nie mieli pojęcia, że coś jeszcze powinno to ze sobą nieść. Jakoś tam się intuicyjnie orientowałam, że to coś w stylu „Małego Księcia”, tylko jakoś tak niepopularne, zawsze traktowane po macoszemu. Fajnie, że wreszcie ktoś wreszcie podszedł do tego, jak należy. A do tego ty jak zawsze opisałaś to tak, że aż mi szkoda, że nie mogę iśc.
    Jeśli chodzi o uwspółcześnienie scenografii, to bardzo się cieszę, że ją zrobili. Jak mówisz, jest „bardzo współczesna, ale wcale nie rażąca”. O ile zazwyczaj łączenie wszystkiego z jakimiś konkretnymi „aktualnymi” motywami i współczesne przebrania strasznie mnie wkurzają, tak tutaj jest to po prostu, no, opowiedzenie danej historii adekwatnie do odbiorców. Bardzo podobało mi się zdjęcie Królowej Śniegu w limuzynie. Tak ileśset lat temu była odbierana ta postać, gdy siedziała w tych swoich wielkich saniach – jako bogata, potężna, kusząca wytwornością i władzą – ale też tylko ileśset lat temu, bo dzisiaj już takie podejście, przy dzisiejszym odbiorcy, nie sprawdziłoby się. Tak samo jak z tymi zbójcami – dziś te „stare” elementy zyskały u nas ogólne piękno baśniowości, wdzięk i magię, tymczasem umieszczenie tego we wpółczesności przywraca poszczególnym elementom ich właściwe znaczenie, nie jest to tylko kolorowy popis przebrań (czy to zbójcy, czy królowej), tylko coś, co znów jest dla nas w stanie przemówić.

    „Narratora na samo dzień dobry po scenie ścigają ochroniarze?” – totalnie od czapy, ale dobre ^^

    „to wszak większa wartość niż czysty dydaktyzm, który trochę za często kojarzony jest z tym, co skierowane do dzieci” – ale ty wiesz, że Andersen nie lubił dzieci (choćby bardzo oburzył się, kiedy zaproponowano mu pomnik, gdzie miał być przedstawiony z maluchem na kolanach) i generalnie uważał się za twórcę dla dorosłych. Nie wiem, jak miało się do tego to, co pozostało w przedstawieniu, ale u niego ten słynny lodowy całus miał ponoć o wiele bardziej erotyczny charakter.

    I tak oto twoja recenzja wyłączyła mnie z pracy na około dwie godziny, bo zauważyłam, że coś jakoś szybko się ta 14:00 zrobiła ;D

    1. Polecam się na przyszłość 😉

      Jednak jakby nie patrzeć baśnie wylądowały w szufladce z literaturą typowo dziecięcą i mało komu chce się je z niej wyciągać albo nawet próbować. Co jest o tyle zabawne, że nikt o zdrowych zmysłach nie zrobił tego z baśniami Grimmów… a przynajmniej z większością z nich. Ot, to chyba kolejna odnóżka naszej ostatniej rozkminy nad teoretykami i tym, jak ich gadanina ma się do życia – z tym, że tutaj mamy wannabe-teoretyków z gatunku tych, którzy kreskówki nazywają „bajkami” 😉

      1. Hehe, no właśnie – Grimmy są jakoś popularniejsze, coraz śmielej eksploatowane (zwłaszcza ta niemiecka seria, która lata chyba na Pulsie), a i tak co chwilę jeszcze załapują się na jakieś „udoraślanie”, przerabianie ich na bardziej krwawe („Śnieżka” i „Kopciuszki” to już w ogóle). Coś się Andersenowi nie poszczęściło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *