Rozmyślinki pod koniec lata

Zień dobry.
Pozdrawiam wszystkich znad Długosza, hagiografii późnego średniowiecza i pierwszych podrygów pełnego baroku. Bleeeh. Me no gusta, naprawdę. Ale cóż poradzić, takie studenckie life. Można tylko odrywać się od roboty różnymi pierdołami. Zawsze mogę się pocieszyć, że to „tylko” egzamin, a nie egzamin i pisanie pracy z literatury, jak to sobie niektórzy koledzy poprzekładali na wrzesień. A ja swoje wymęczyłam w maju i potem mogłam mieć to w dupie. Zapobiegliwość, o.

Tylko ten ból, że lato się kończy, a z większości planów w zasadzie nic nie wyszło. Bo lenistwo, bo brak kasy, bo wszelakie siły wyższe. I te pe, i te de. Jeno na Lato z Radiem się wybrałam, bo wreszcie po latach zajechali do mojej skromnej mieściny i przywieźli tak zwane gwiazdy. Znaczy się w zasadzie interesowała mnie tylko Maryla Rodowicz, co by nie mówić, faktycznie gwiazda z masą prawdziwych hiciorów, którą w dodatku lubię, bo niejaką Anią Rusowicz otwarcie gardzę (copycat, copycat własnej matki, fuuuu), a Enej piosenki może i ma fajne, ale biorąc pod uwagę, kto tego słucha, lepiej się zbyt głośno nie przyznawać. Co nie zmienia faktu, że bawiłam się dobrze, bo jakimś cudem dotarłam na miejsce jeszcze zanim weszli na scenę, a byłam święcie przekonanie, że zjawię się po, w najlepszym wypadku w trakcie występu. Ale Maryla. MARYYYYLAAAAA. Jezu. Widziałam Marylę live, śpiewałam z publiką więcej jak połowę piosenek (wiadomo, przy takim wielkim repertuarze tylko fani znają wszystko) i mimo, że trochę mnie deszcz pokropił na początku ogólnie CZAD. No i Czejarka widziałam. I tego drugiego pana, co to jego nazwiska nigdy nie pamiętam.
Powrót do domu autobusem wypełnionym do połowy młodzieżą śpiewającą kawałki w rodzaju „Kierowco, kiedy jedziemy?”, „Kierowco, skręcaj do Tesco” czy „Kierowco, chcemy browara” też był dobry.

Sierpień zaś pożegnałam, oglądając po raz n-ty „Withnail i ja”. Tym razem przy okazji bacznie studiując tłumaczenie TVP Kultura, która to stacja btw. – O ANDRUSIE SŁODKI – puściła ten film wreszcie o ludzkiej porze, czytaj o 22.00, zamiast po nocy. I nie cichcem, bo nawet ładnie zmontowane promo latało tego dnia. No i uczucia mam ambiwalentne, bo translacja pierwszej połowy filmu była zjebana, a drugiej jak na standardy telewizji publicznej całkiem dobra. Znaczy się wulgary zostały. Chociaż to śmieszne, bo tam, gdzie oryginalnie były i być powinny (bo Withnail rzuca mięsem praktycznie bez przerwy i tak ma być, bo to element charakterystyki) znikały, a tam, gdzie nie, dokładano ich z naddatkiem. Za takie przełożenie sceny z „perfumed ponce”, jakie tu miało miejsce, należy się specjalne miejsce w piekle, włącznie z „I fuck arses” na ścianie. Plus notorycznie zdychające w akcji żarty. Norma prawie że. Ale efekty dobre są. Nie wiem, na ile korzystając z okazji, a na ile na skutek mojej nieustannej paplaniny o tym filmie, ale dwie osoby z mojego otoczenia obejrzały. I co najważniejsze – podobało im się. Zresztą spróbowałoby nie, mwehehehe.
Swoją drogą tak ciągle obiecuję, że kiedyś palnę dłuuugi pean na cześć tego obrazu, ale to chyba jeszcze na jakiś czas pozostanie jedną z tych wielu rzeczy odłożonych na bliżej nieokreślone „potem”.

Ogólnie leń, męka z tym całym literaturowym badziewstwem, nowy sezon „Doctora Who” (który zapowiada się źle, ale już o tym pisałam) i spoglądanie z politowaniem na jakieś nowe inicjatywki w środowisku okołokabaretowym. Ale chyba nie jest ze mną jeszcze tak źle, bo z autentyczną uciechą oglądałam jakieś skrawkowe relacje telewizyjne z Lidzbarka. Pomińmy fakt, że to mi rodzice musieli przypomnieć o Neonsach w TV, a nie ja im, jak to drzewiej bywało. Ale cicho, chłopaki i Andrus w pobliżu siebie zawsze bawią, nieważne, czy sama o tym pamiętam, czy nie bardzo. Zwłaszcza ten drugi, jednak wyrzuty sumienia za dwa występy, na których koniec końców się nie było, gryzą nieznośnie, szczególnie kiedy koleżanka po andrusowskim fachu chwali Ci się zakupem „Myśliwieckiej”. Au.
(Zaś po cichutku zacieszam z laureata pierwszego miejsca. Wprawdzie nie do końca mnie bawił, ale przynajmniej normalny, prawie-że-tradycyjny gość z monologiem, a nie kolejny pożal się Gatissie stand-upper, których ostatnio jak nasrał się porobiło.)

W ramach piosenki dzisiaj cofam się aż do ostatniego sierpniowego watchalonga i filmu „Jack i Sarah”, albowiem ten utwór został w tym filmie wykorzystany. Co tylko dodało mu zajebistości, bo pamiętam ten kawałek z dzieciństwa i zawsze jakoś mi się naprawdę dobrze kojarzył.
– Simply Red – Stars –
(A sam film szczerze polecam, bo chociaż fabuła z cyklu „fajnie, ale co to mnie obchodzi”, to reszta bardzo fajna – zupełnie nieckliwy klimat, parę świetnych scen stricte komediowych, Richard E. Grant i Ian McKellen, którego po roli Williama absolutnie kocham i szanuję.)

Dobrze chociaż, że na jeszcze kilka dni zapowiadają ciepłą, letnią pogodę. Nie mam ochoty na tę jesień jeszcze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *