Asylum of the Soufflés

Sto innych rzeczy, do napisania, ale…
Ten moment, kiedy połowa fandomu po pierwszym odcinku nowej serii „Doctora Who” sika z zachwytu, a Ty z niedowierzaniem kręcisz głową, bo wiesz, że odcinek był niedobry. Żeby nie rzucać od razu ciężkim słowem „zły”. Po prostu niedobry.

Tak, ta notka będzie w stylu „Samych swoich”. To znaczy nadziana spoilerami jak dobra kasza skwarkami. Nie tylko tymi premierowymi.

Oczekiwania były spore. Bo nowa seria, bo zapowiedź shitloadu Daleków, bo – wreszcie! – powolne wygaszanie wątku Pondów przed świątecznym specjalem, który miał nam zaprezentować nową towarzyszkę. Ale z drugiej strony drobne niepokoje. Bo wiadomo. Moffat. I względnie świeża pamięć o serii 6 i jej mało smacznym finale. Ale że ja gościa przez pamięć o „Empty Child” i innych jego pojedynczych odcinkach* nie potępiam do cna, liczyłam, że nie, że może ogarnie kuwetę i coś z tego będzie.

No cóż. Nie ogarnął.

Fabuła. Well. Jaka fabuła? Dziwna, nierówna, niejasna, porypana. Bardzo w stylu wujka Moffa, nie bardzo w stylu DW. Zapowiadano powrót wszystkich typów Daleków dotychczas nam znanych. Niet, zauważyłam głównie te nowe. Do klasycznych ponoć były jakieś odniesienia w dialogach. Nie wyłapałam. A co z tak zwanym „continuity”? Średnio. Teoretycznie Skaro – planeta Daleków – poszła się walić razem z Gallifrey w efekcie Wojny Czasu. Finałowy specjal z Dziesiątym „End of Time” pokazuje, że jednak nie do końca, ale koncepcja tam przedstawiona jest o tyle ryzykowna, że chyba lepiej byłoby jej już nie ruszać. Ale scenarzysta jednak ruszył. Prawdopodobnie, bo zdaje się, że otwarcie to się nikt tu nie przyznał, ale wiadomo. Dobra, Dalekowie sobie istnieją i nawet mają parlament. Tutaj też niektórzy to sobie tłumaczą zdarzeniami już przedstawionymi, to znaczy Davrosa nie ma, to jego dzieciaki harcują. Okej. Niech będzie. Ale u licha, czym mieli być ludzie przekonwertowani na Daleków? O ile mnie starcza pamięć nie byli, to chyba była domena Cybermenów z „nowego” DW, czyż nie? Pachnie powtórką. Brzydko pachnie. Równie brzydko jak finałowy pomysł skasowania im wspomnień o Doktorze, połączony z magicznie nadużywanym przez Moffa w jego sezonach „Doctor WHO?”. Cała ta zabawa z „ostatecznym pytaniem” już robi się zwyczajnie nudna. Pomijam już zupełnie prozaiczny fakt, że ludzie z dalekowymi „pałąkami” na czołach wyglądają najzwyczajniej w świecie głupio.

A pamiętacie, jaki był element obowiązkowy niemal każdego odcinka 6 serii? Oczywiście „głęboko poruszająca” i łzawa do zrzygania scena o wielkiej nieskończonej miłości Amelii Pond i Rory’ego Williamsa! Ta żenująca tradycja chyba będzie nam towarzyszyć aż do końca ich występów. Tym razem mamy papiery rozwodowe, łzy, „to ja kocham cię bardziej” i „pozwoliłam ci odejść, bo nie mogę dać ci dziecka”. Czyżbym oglądała „Barwy szczęścia”?…nie, nie, sorry, to jednak nie ten serial. Nic tak nie psuje smaku, jak wepchnięty w środek w gruncie rzeczy rozrywkowego serialu sci-fi wątek rodem z gównianej opery mydlanej. W dodatku z udziałem postaci, które zaczęły całkiem nieźle, zapowiadały się świetnie i na początku miały swoje momenty, a skończyły poprowadzone wbrew jakimkolwiek zasadom logiki tudzież psychologii. No i masz babo placek, Doktor nie dość, że musi użerać się z potworami, robotami i kosmitami, to jeszcze ma na głowie rozkapryszoną gówniarę i jej zupełnie od niej zależnego przydupasa. A my musimy to oglądać. Mówię to ze szczerym bólem, bo jestem zwolenniczką teorii, że w oderwaniu od Amy Rory byłby świetnym bohaterem. A tak? Został dodatkiem, który bezkarnie daje się chlastać po ryju. Aż mi przeszła ochota na odrabianie przedpremierowych zaległości. Bo pojawienie się nowego odcinka zapromowano na oficjalnej stronie serią 5 króciutkich epizodów pod wspólnym tytułem „Pond’s life”. Pierwsza reakcja była oczywista („Pondowie. Nie. WYPIERDALAĆ.”). Mniej więcej do momentu, kiedy na Tumblrze zaczęły pojawiać się obrazki ze scenami typu Doktor w studiu nagrań czy Ood w kiblu. Wtedy przez moment naprawdę mi się zachciało to obejrzeć. Dłuższy, ale jednak moment – bo ostatnie części zamiast komediowe ponoć znowu były tandetnie angstowe, a porcyjka z właściwego odcinka przywaliła mnie zupełnie. Pondowie. Odejdźcie. Zabierzcie córunię i znikajcie. Nawet Rory proponujący Dalekom jajka wam nie pomoże. I nie, nie jestem Tumblrem i bezpłodna Amy nie wyciska ze mnie łez. Co najwyżej torsje.

Tym bardziej, że mamy Oswin. Oswin Oswald Superstar, która ma twarz Jenny-Louise Coleman. Tak, tej Jenny-Louise Coleman. Niespodzianka. Zapowiadana nowa towarzyszka pojawiła się już teraz. Chociaż nie ma pewności, czy to na pewno ona. Wszak kończy jak kończy. Czyżby nasza nowa aktorka miała zagrać dwie postacie? Dwie spokrewnione? A może Doktor cofnie się w czasie i spotka ją, zanim ta umrze? Chwila, chwila. To już gdzieś było, nie? Jeśli faktycznie tak się zdarzy, to oznaczać będzie tylko jedno. Moffat znowu powtarza, tym razem po samym sobie. I nie tylko, bo nie zapominajmy, że River i jej porypana linia czasowa wcale nie była czymś nowym (Mel Bush, ludziki, Mel Bush). Niezależnie od wszystkiego niestety ja węszę w wątku Oswin zapowiedź totalnego pomieszania z poplątaniem w historii nowej kompanionki. Ku mojemu ubolewaniu, bo to robi się zwyczajnie męczące i cała idea wibbley-wobbley timey-wimey jest na tyle już nadużyta, że tęsknym wzrokiem zaczynam spoglądać w stronę jakiejś prostej historii. Co nie zmienia faktu, że panna Oswald promienieje fajnością i jej rudowłosa koleżanka może iść do domu. To nie jest Dziewczynka, która Czekała. To jest Dziewczynka, która Zamiast Czekać Zaczęła Piec Suflety i w Ogóle Się Nie Przejmowała, Że Jej Nie Wychodzą. Postać z humorystycznym, delikatnie flirciarskim rysem, rozgarnięta i zwyczajnie fajna. Tylko finałowe rozwiązanie niefajne. Dlaczego? Bo – pomijając wspomniane już podejrzenia, że może to być początek kolejnej towarzyszki spotykanej w odwrotnym kierunku – to było po prostu krzywe jak sama koncepcja „dalekowania” ludzi. Bo jak to wytłumaczyć? Wprawdzie się mówi: „nie stosuj logiki wobec DW”, ale zwykłego trzymania się kupy chyba mogę oczekiwać.


Finalnie do pieca dołożył jeszcze fandom. Znaczy ta jego część, którą pieszczotliwie nazywam tutaj ‚wojownikami o miłość i sprawiedliwość’. Bo nie rozczarowująco rozwiązana fabuła stała się problemem. Problemem stała się jedna kwestia Oswin. Na tyle nieduża, że pewnie prawie nikt nie zwróciłby na nią większej uwagi. „First boy I ever fancied was called Rory. (…) Actually she was called Nina. I was going through a phase”. I od tego „phase” niektórych zaczęła boleć dupa. Bo nie można mówić, że homoseksualizm/biseksualizm to „faza”. Bo Moffat zrobił to tylko dla taniego efektu. Bo Moffat w ogóle nie szanuje odmiennych orientacji i jest pieprzonym bifobem. Oczywiście nikt z nich nie zauważył, że eksperymenty/etapy przejściowe w tych sprawach absolutnie się zdarzają i że dziewczyna, która w wieku nastoletnim przed moment chodziła z taką Niną może koniec końców być hetero. Ale kto by tam się przejmował, grunt to znaleźć nowy pretekst do batów. Woda na młyn do starych też się znalazła. Wujcio Moff znowu jest seksistą, tym razem przez głębokie miłośne dialogi Pondów, a zwłaszcza te o braku dziecka jako przyczynie rozpadu ich związku. Bo – pomijając zupełnie nieadekwatność całego tego motywu do klimatu serialu – to wcale nie zdarza się w rzeczywistości. Pary wcale nie rozłażą się przez bezpłodność. To tylko wymysł trollującego homofobicznego seksisty, który jest obecnie najgorszym wrogiem DW. Nie robię sobie jaj, ta ostatnia fraza to żywcem spisana z jednej z tych apetycznie inteligentnych tumblrowych notek… Oczywiście pomijam, że dla autorki tego stwierdzenia RTD też jest wrogiem serii, bo nie poprowadził pairingu Doktor/Rose tak, jakby sobie tego życzyła i że w ogóle doprowadził do tego, że Krzysiek Eccleston odszedł z obsady i trzeba było Dziewiątego regenerować w Dziesiątego. Aż dziw, że wpisu o konszachtach Daviesa i Moffata z diabłem się nie doszukałam. Może ja jestem jakaś dziwna, ale od naszego głównego scenarzysty oczekuję dobrych fabuł i dobrze napisanych postaci, a cała reszta z poprawnością polityczną na czele mi zwisa luźnym kalafiorem. No cóż, taka nowa życiowa mądrość – są rzeczy, o których się nie śniło filozofom, a znajdziesz je w co bardziej niezdrowych na umyśle zakątkach każdego większego fandomu.

Ale chyba tym, co zabolało mnie najbardziej, to klimat. A raczej jego przerażający brak. To nie jest przygoda z dreszczykiem jak u Dziewiątego, to nie jest odkrywanie nieznanego wraz z Dziesiątym. To już nawet nie jest porypane rzucanie się w oko cyklonu rodem z 5 serii. To jest takie… pustoszejące nie wiadomo co. Smutno pustoszejące. Dlatego bardzo bym chciała, żeby „Asylum of the Daleks” było tylko jakimś biednym wypadkiem przy pracy, a nie reprezentatywną zapowiedzią dalszych części. Bo jeśli tak, to sorry, ja wysiadam. Zwłaszcza, że ponad 700 odcinków „klasycznego” DW nadal czeka i spokojnie będzie mi mogło te nowe epizody zastąpić w razie czego. Chociaż nie chciałabym, żeby to się tak skończyło.

Krótko mówiąc… Moffat. Nie idź tą drogą. To w ogóle tak nie działa.

Aha, zapomniałabym – mamy nową czołówkę z nowym logiem. Muzyka zdaje się została ta sama. Nic szczególnego w zasadzie, bo ten zabieg powtarza się co kilka lat od samego początku DW. Ale padła zapowiedź, że w serii 7 napisy początkowe będą ulegały lekkiej zmianie co odcinek, żeby dopasować się do klimatu epizodu. Jeśli mam być szczera, to nie wydaje mi się, żeby to było potrzebne. Ot, taka próba pakowania starego stuffu w nowe, błyszczące papierki, coby widz nie zauważył od razu, że z towarem coś jest nie tak. Chociaż jeśli nie daj Bóg okaże się, że cały sezon będzie lipny… to taka praktyka staje się zupełnie zrozumiała.

Ale na koniec uśmiechnijmy się mimo wszystko – w kolejnym odcinku będzie Rupert Graves i dinozaury!


P.S. Żeby nie było, że cały fandom DW to poszukiwacze zaginionych zniewag i inne upierdliwce: ktoś rzucił hasło na Tumblrze, żeby premierę uczcić poprzez Bad Wolf Day, czyli zostawianie napisów „Bad Wolf” – takich jak te, które pojawiały się w pierwszej serii – na murach i słupach. Odzew był naprawdę DUUUUŻY. Zresztą zobaczcie sami: [klik!]. Btw. sama też dołożyłam swoją cegiełkę, więc… jeżeli widzieliście gdzieś w Jeleniej jakieś napisy o złym wilku, to istnieje jakieś 90% szansy, że to moja niecna sprawka 😀



* Nie dotyczy „The Forest of Dead”. Za jedną scenę z Donną i ogólne mało sympatyczne przeczucie, że całą akcję ze zrobieniem z River „najważniejszej kobiety w życiu Doktora” Moff zaplanował o wiele wcześniej, niż przypuszczałam. Skubany.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *