W czterech smakach. Olimpiada. I inne takie.

Ostatnie dni rozdzielam między podjarką Richardem E. Grantem w różnych formach, historię literatury i mało udane próby zorganizowania sobie wolnego czasu.

Różne formy to zasadniczo cztery formy. Jeden, Richard w niusie. Znaczy się coś, co w zasadzie dopiero przyjdzie wraz ze świątecznym odcinkiem specjalnym „Doktora Who”. Dwa, Richard w książce. Nareszcie dotarł do mnie mój egzemplarz „With Nails”. Wprawdzie lekko nadszarpnięty pocztową podróżą z UK, ale jednak. Miałam tylko przekartkować póki co. Skończyłam ślęcząc nad większością z opisanych filmowych przygód, smarkając ze śmiechu nad uroczo bezpardonowym językiem i historyjkami, z przerwami na smarkanie nie ze śmiechu na kilku bardziej osobistych wycieczkach. Zwłaszcza, że spokojnie mógłby się w jego sytuacji rozmazać jak baba. A się nie maże. Zuch chłopak. I jeszcze tak fajnie pisze. OJ, JAK FAJNIEEEE. Trzy, Richard w „How to Get Ahead in Advertising”. Film chory na banię i całą resztę, ewidentnie musiał być inspirowany doświadczeniami Robinsona z lat 60. – prochy, prochy, Jimi Hendrix i takie tam – ale nie mogę, no nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało. Nawet, jeśli przez sporą część seansu watchalongowy chat (tak, znowu wspólne oglądanko) wypełniał się wypowiedziami pod tytułem „What the fuck am I watching?”, a przy jednej scenie zwyczajnie wymiękłam, ukryłam twarz w dłoniach i stać mnie było tylko na komentarz typu: „KURWA, KURWA, CO TO JEST, CO TO KURWA JEST, CO JA OGLĄDAM, CO JA KURWA PACZĘ, IEEZZZU”. Nieczęsto mi się to zdarza, uwierzcie mi, a jeszcze bardziej nieczęsto zdarza mi się po takich reakcjach film uznać jednak za dobry. A że nie dla wszystkich… No cóż. Grant miecie, ale ciocia Daga ostrzega, oglądanie na własną odpowiedzialność. I wreszcie cztery, Richard w „Posh Nosh”. Komediowa seria parodiująca szykowne programy kulinarne, którą zaczęłam jakiś czas temu i mimo zarówno małej ilości odcinków, jak i ich długości (ledwie 8 epków* po 10 minut każdy) jakoś nie skończyłam. Tak zwane lenistwo maskowane wymówką o braku czasu. Na szczęście któraś koleżanka wymyśliła, żeby na sierpniowych wspólnych oglądaniach, które tym razem poświęcone są naszemu kochanemu REGowi, robić po dwie pozycje na raz… Tak ciurkiem po chorej fazie o świecie reklamy ciurkiem zrobiliśmy cały serial. Po co było odwlekać tyle. No po co. To taka fajna komedyjka jest. Zwłaszcza, jeśli komuś zdarzyło się oglądać programy, z których się tam nabijają. A robią to naprawdę dobrze. Od czołówki aż po napisy końcowe, których lepiej nie wyłączać, bo w trakcie zawsze coś jeszcze się dzieje 😀 Aha, i jeszcze coś. Panie i panowie, Richard E. Grant, człowiek, który w ogóle nie pije, w swoim już ponad pięćdziesięcioletnim życiu urżnął się tylko jeden jedyny raz (w dodatku na potrzeby roli, bo przy „Withnail i ja” kolega Robinson stwierdził, że żeby dobrze zagrać alkoholika, musi zobaczyć, jak to jest), niemal w każdym swoim filmie ma scenę, gdzie jego bohater jest pijany i gra to lepiej niż niejeden zaprawiony w alkoholowych bojach. Tak, wspominam o tym, bo w „Posh Nosh” też jest taki odcinek… 😀

Historia literatury nie jest warta wspomnienia. Chyba, że tylko jednym słowem. Syf. Po raz kolejny zadaję sobie dramatyczne pytanie, po kiego chuja mi te studia.

Największą zaś z tych niedoszłych prób zajęcia sobie trochę czasu był wyjazd na Kabaretobranie, o którym pisałam w ostatniej sensownej notce. I co zabawne, zrezygnowałam dzień po jej wrzuceniu. Głównie, bo odpadło towarzystwo, z którym się wybierałam, a wizja pałętania się o pierwszej w nocy po Zielonej w pojedynkę mało mi się uśmiechała. No i kasa, kasa. Sam bilet za 65 złotych, jeszcze nie tak wiele, ale drugie tyle poszłoby na dojazd. Trzeba byłoby tam jeszcze czymś się pożywić… A ostatnio, cóż, bida z nędzą pod kryptonimem „parę wydatków ważniejszych niż szlajanie się po kabaretonach”.
Trochę szkoda. Bo Andrus, co śpiewa, tańczy, recytuje i ma platynę oraz agresywną publiczność. Bo Ciachy, z budowlańcami i bez. Bo Jurki. Bo Krzysztof „Hańba! Hańba! Zdrada! Zdrada!” Daukszewicz. Bo nawet Bałtroś i jego apetyczne suchary z bluzgami grubo przed dwudziestą trzecią (bo, cytując psiółę, „Bałtroczyk się nie pierdoli”). Ale z drugiej mani pogoda tak dowaliła, patrząc po tym co się działo u nas, że żal mniej. Bo co to za przyjemność siedzieć w zimnie z mokrą dupą. Zwłaszcza, że nawet teraz pisząc to w teoretycznie ciepłym pokoju mam zmarznięte łapki. Matko Naturo, przypominam ci, że to dopiero sierpień.
Słoiczka nie szkoda, tylko zapowiedź Ibisza mnie rozwaliła na cząstki pierwsze. Kto oglądał, ten wie.

A tak poza tym to męczę od dwóch tygodni polską ekranizację „Mistrza i Małgorzaty”. Słowo „męczę” jest adekwatne, bo jak Wojtyszkę kocham, to to jest jakaś masakra. Pal licho efekty, które mają swoje lepsze i gorsze momenty – jakieś 75% obsady to pomyłka, a fabularnie nuda i totalne zero klimatu. Brnę do końca głównie dlatego, że zdanie najlepiej sobie wyrobić po całości, ale już teraz mogę ironicznie pozdrowić tych wszystkich, którzy pieprzą, że to „najlepsza”, „najwierniejsza” i „najbardziej klimatyczna” adaptacja, jak i tych, którzy stawiają ją wyżej od rosyjskiej wersji. Pozdrawiam. I zmieńcie prochy. Ten towar wam naprawdę nie służy.

No i igrzyska. Skończyły się, ceremonia zamknięcia może nie tak odjechana jak otwarcia, ale chyba nikt nie mogę powiedzieć, że bawił się źle przy TAKIEJ muzyce. Wiadomo, Queen, Bowie, Madness, Annie Lennox, nawet Kate Bush się przewinęła gdzieś… ale u licha, prawie się poryczałam, kiedy zajechały Spice Girls. SPICE GIRLS, SPICE GIRLS, SPAJSETKI, MOJE KURWA MAĆ DZIECIŃSTWO, PAMIĘTASZ, ZAWSZE BYŁAŚ EMMĄ, CHOCIAŻ LUBIŁAŚ TEŻ OBIE MELKI, NIE WIERZYŁAM, ŻE NAPRAWDĘ TO ZROBIĄ. Zrobiły. O ja cięż pierdolę, zrobiły. Po czymś takim prawdę mówiąc przestało mnie aż tak bardzo obchodzić, kto jeszcze tam będzie na ceremonii. Znaczy oglądałam do końca, ale to już było tak jakby trochę kwestią drugorzędną…

Dlatego dzisiaj piosenka będzie dość oczywista:
– Spice Girls – Wannabe –

I w tym momencie znowu wraca nam tematyka filmowa, bo oczywiście ze Spice Girls kiedyś był film. A ich menadżera grał oczywiście Grant. Wszystko sprowadza się do jednego xD Nie, żebym jakoś szczególnie żałowała. Może tylko tego, że „Spice World” na liście pozycji do obejrzenia spędzi jeszcze sporo czasu, bo mój totalny brak motywacji do większości zaplanowanych rzeczy na polu filmów nadal działa.



* Zarówno IMDb, jak i nasz Filmweb podają jeszcze istnienie dziewiątego epizodu, bez daty emisji, jak można się domyślić wiadomo o nim, że jest, ale nikt go nie widział.

2 myśli na temat “W czterech smakach. Olimpiada. I inne takie.”

  1. Eeej! To zdolna bestia z tego Granta! Zdolniejsza niż McGann, bo co innego grać w filmach, a co innego mieć takie oryginalne projekty jak parodia programów kulinarnych (szkoda, że nie znam wyśmiewanych utworów, ale i tak bym chciała zobaczyć). Toż mi się to kojarzy z ZAZem i Leslie Nielsenem, heh. Może trochę na wyrost, ale się kojarzy.”Ze Spice Girls kiedyś był film. A ich menadżera grał oczywiście Grant.”Hahahaha, to masz z tymi zbiegami okoliczności niemal jak ja XDAha. I to nie jest tak, że nie czytam (i pewnie też nie jest tak, że nie czyta nikt oprócz mnie). Tylko przez to onetowe logowanie przebijać mi się nie zawsze chce, tak że muszę na prawdę mieć powód, żeby napisać.

    1. Aj, powinnam Cię trzepnąć za to 😀 Oba są zdolne skubańce, gdyby ktoś mi kazał wybierać, to by był ból jak stąd do Władywostoku. A „Posh Nosh” to w zasadzie serial, więc… no tego 😀 Ale zdolna bestia jest, potwierdzam.Eeeeh, rozumiem. Liczyłam się z tym, że część czytelników mi odpadnie z komentowania przez te wymagane logowanie, ale cóż, cena za święty spokój z Gallami Anonimami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *