Ciachem, mości panowie

Ten moment, kiedy wreszcie zdajesz wszystkie zaległe egzaminy i okazuje się, że masz mniej więcej półtorej tygodnia wolnego jest… minimum specyficzny. Pomijając fakt, że to jst naprawdę popierdolone, żeby ktoś mojego pokroju – nie da się ukryć, oczytany i kumaty – męczył się przez trzy podejścia, podczas gdy ludzie, których mam za totalnych moronów, zaliczają za pierwszym razem. No cóż, nikt nie obiecywał nam równości i dobrze o tym wiem, ale i tak mnie to wkurwia. Zresztą nie ma się czym podniecać, bo i tak dopicowywuję tę notkę siedząc na stancji we Wro, mając przed sobą malowniczą perspektywę użerania się z tak zwanym życiem, drugim rokiem studiów, lektoratem z wf-u na drugim końcu miasta i niedorobionym USOSem. Ale cii, na wieszanie psów jeszcze przyjdzie czas.

Bo na szczęście – jak gdyby na pociechę – JCK sprawił mi naprawdę miłą niespodziankę. Po raz pierwszy od… uhuhu, nie pomnę w ramach Barejady zaprosili kabaret. I po raz pierwszy od równie wielkiego ‚uhuhu’ zaprosili kabaret w ogóle.* I to w dodatku Ciach. CIACH, proszę państwa. A tych to ja ostatni raz widziałam ‚live’ grubo ponad rok temu na Kabaretobraniu. Dawno. A na normalnym występie to i dawniej. Szybki rzut oka na cenę biletu… i już w ogóle nie było się nad czym zastanawiać. 25 złotych. Tylko tyle. W czasach, kiedy teatr i jedna jedyna agencja położyły na wszystkim, co kabaretowe w Jeleniej łapę i bilety chodzą po minimum 35 złotych (a jeśli chcesz coś widzieć, to 50), to zabrzmiało jak jakiś cud czy zbawienie. Więc długiego rozważania nie było.
Ostatni raz na Barejadzie byłam… też dawno temu. I to tylko na pokazie jednego filmu, dobrego wprawdzie, ale jednego. Twórczość Barei jakoś nigdy mnie nie ekscytowała, a przynajmniej nie na tyle, żeby jakoś namiętnie latać tam rok w rok. A już zupełnie przestała mnie ta impreza interesować, od kiedy parę lat temu dali sobie spokój z zapraszaniem kabaretów na galę finałową. Bo skoro nie było kabaretów, to jaki miałabym cel w pojawieniu się tam? Chociaż nie da się ukryć, że wystawa pamiątek, na którą nadziałam się w hallu przed wejściem na salę, mogła się podobać, nawet bardzo. Bo filmy to eee tam, ale kiedy dostajesz pod nos licealne zdjęcia i pisane wierszem listy do córki (z robionymi kredką i długopisem ilustracjami), to już zupełnie inna sprawa.
Rozdanie nagród, chociaż zabawne i w konwencji (z milicjantem na konferansjerce gratis), przeleciało mi tak mimochodem. Tyle tylko, że sobie przypomniałam, jak fajnie byłoby nakręcić jakiś krótki metraż i wysłać go w przyszłym roku. Tylko skąd tu wziąć fajny pomysł, oto jest pytanie. Ale pal sześć z tą prywatą. Występ. WYSTĘP to było to. Jak się potem okazało, składak ze skeczy z różnych programów, bo Gosia odchowała dzieci i wróciła, a ostatnie… eee… dwa programy chyba? były robione pod samych chłopaków. Ale wyszedł z tego taki bardzo fajny, schludny składak. Rzeczy z TV i nie z TV. Skecz o prezencie dla żony był. I o piwnicy też. I o sąsiadce. No i ten w 3D tym bardziej, wszak w warunkach „na żywo” to działa jeszcze lepiej. Ja wprawdzie siedziałam w pierwszym rzędzie, ale nie ucierpiałam za nadto, jeśli nie liczyć jakichś odprysków z chlapnięcia wodą z konewki przez Jasia, ale dwie panie po mojej prawicy już nie miały tyle szczęścia. Czytaj: pełno liści i wszystko w drobinkach styropianu. Z rzeczy mi nieznanych skecze o upierdliwym współpasażerze, teściowej i samobójcy. A może i znanych, ino już nie pamiętałam. Gratisowo na początek znany już z jakiegoś zamierzchłego wydania KKD filmik o miłości i zdradzie z menu DVD. I naturalnie spec od feng shui na bis. Ja już miałam taka dobra energia, że nie musiałam brać zielona herbata i naciągać 😀

A tak w ogóle, to po występie przez chwilę gadałam z Gosią Czyżycką. Z GOSIĄ. TĄ GOSIĄ. Wybaczcie mi, kiedy zrobię asdfghjkl. Druga z trzech moich ulubionych kabaretowych kobiet, które udało mi się spotkać. Wprawdzie etap jarania się żeńskimi idolkami mam już dawno za sobą, ale cholera, cenię nadal i nadal jaram się zarówno oglądaniem na żywo, jak i możliwością zagadania. Wcześniej upiekło mi się tak z Beatą z Wyrwigrosza, została tylko Marylka. Co mam nadzieję kiedyś mi się uda.

To było dobre. Normalnie, zwyczajnie, po prostu dobre.
Myślałam, że tego aż tak bardzo mi nie brakuje. Troszeczkę, czasem, ale to wszystko. A tu niespodzianka. Są takie grupy, w wypadku których dopiero, kiedy po roku czy dwóch znowu lądujesz na występie, zdajesz sobie sprawę, jak za tym tęskniłeś. Ciach to najwyraźniej jedna z nich. I chwała im za to. Bo kiedy widzę, że są takie rzeczy, których byłoby żal, gdybym pewnego pięknego dnia zdecydowała się zupełnie rzucić sprawy kabaretowe w pizdu, to naprawdę dobrze przeciwdziała podjęciu takiej drastycznej decyzji.

I pamiętajcie – Kate Bush to dobra muzyka. I Kraftwerk. I Queen. I Clannad. A w „Odysei kosmicznej” Kubricka mieli lepsze efekty jak w „Gwiezdnych Wojnach”. Podobno, bo nie widziałam, ale wszystko jest jeszcze do nadrobienia.
To nie ma nic wspólnego z tym wszystkim, powiecie. Oj, się mylicie. Oj, jak się mylicie…

* znaczy nie, w sumie gdzieś tam po drodze Ani Mru Mru było, ale co to tam. Wiecie, „jedna jaskółka…” itp. Chociaż z drugiej strony w momencie, kiedy kończę tę notkę, mam już świadomość, że na budynku JCK widziałam plakat Wyrwigroszy i to wcale nie był żart. Czyżby jednak kabarety wracały w bardziej ekonomiczne miejsce? Kto wie. Ale byłoby naprawdę fajnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *