Filmem i Wężem

Witam was, moje kochane robaczki, w piękny słoneczny dzień, kiedy ja muszę siedzieć za kompem i pisać prace na poetykę/historię literatury/robić notatki z gramatyki/niepotrzebne skreślić. Studencka wiosna, eh. A mówili: „Idź na studia. Będziesz miała fajne życie, a kucie tylko przed sesją”. Ha. Ha. Ha. Trzeba było dodać tylko, że to nie dotyczy filologii polskiej.

Jedna dobra wiadomość, że chwilowo jestem na czysto z łaciną. Oczywiście do kolejnego kolokwium…


Z tym wszystkim wiąże się rozkoszne oglądanie filmów z doskoku w weekendy, w dodatku nie z listy tych planowanych, bo tych oczywiście nie ma kiedy. Chociaż nie, stój, od dwóch tygodni co sobotę oglądam kolejne części „Hornblowera”, za którego prędzej czy później miałam się zabrać i tak. Wprawdzie dopiero od „Mutiny”, czyli od piątego epizodu, a nie od samego początku jak Bozia przykazała, ale to akurat mało istotne. Bo podoba mi się, chociaż tematy marynistyczne nigdy nie były jakoś szczególnie w moim guście. Trochę przygodówki, więcej obrazków z twardego życia na okręcie i mundury z epoki. Z czego jeden na Ioanie Gruffuddzie. A drugi na Paulu McGannie, tylko poczekać trzeba jeszcze te dwie części.

Ogólnie przerwa świąteczna i jej okolice sprzyjały akcji pod tytułem „Siedzę przed telewizorem z książką i udaję, że się uczę, a tak naprawdę oglądam i cieszę się pudłem, którego we Wro ciągle nie mam”. Napatoczył się przypadkiem „Specjalista” z Sylwkiem Stallone, po 90s-owemu uroczo kiczowaty, chociaż w zasadzie z całości najbardziej interesowała mnie ścieżka dźwiękowa i Eric Roberts w roli tak zwanego niezłego luja.* Już zupełnie nie przypadkiem zaliczyłam „Jak zostać królem”. Bo wcześniej jakoś trafiłam w połowie, patrzę, Colin Firth, gra króla, jąkałę w dodatku, to sobie myślę: „Oż, cholera, to może być dobre, trzeba by obejrzeć”. I obejrzałam. Rzadko używana na Filmwebie nota 9 na 10 poleciała bez chwili zastanowienia. Świetnie opowiedziane, świetnie zagrane (nie tylko Firth, bo i partnerujący mu Geoffrey Rush bardzo dawał radę), a i historia nienadęta, bo chociaż o monarsze, to z bardzo ludzkimi problemami, nie tylko natury logopedycznej. Z kolei w ramach odbębniania wszystkich napotkanych adaptacji prozy o Sherlocku Holmesie zaliczyło mi się „Psa Baskervillów” w wersji z 1959, to znaczy z Cushingiem. I cóż. Ja myślałam, że adaptacja z 2002, z fatalnym Richardem Roxburghem zarzynającym głównego bohatera i cholernie niewykorzystanym Richardem E. Grantem w roli Stapletona (który nawiasem mówiąc zrobiłby na pewno dużo lepszego Sherlocka niż główny aktor), to jedyny drastyczny przykład przerabiania oryginalnej fabuły bez sensu. Nie, nie, Ameryka zrobiła to już wcześniej. Z tym, że tutaj chociaż Holmes dobrze obsadzony i Watson nie jest tylko przygłupem zachwyconym swoim kumplem detektywem. Dobra, okej, lwia część ekranizacji nie jest wierna (klasyczne filmy z Rathbonem na przykład – ale i tak kiedyś je obejrzę). Ale póki adaptacji dokonuje się z pomysłem i umiarem, problemu nie ma. Gorzej, kiedy scenarzysta zaczyna nad oryginalnym tekstem kombinować jak koń pod górę. I z tego chociażby powodu do tej wersji chyba nie będę za często wracać. Zaś z serii nadrabiania filmów, które chciało się zobaczyć w okresie największego bumu na polskich idoli mogę spokojnie odhaczyć „Historię żółtej ciżemki” – wprawdzie stare, ale ciągle jare, taka przyjemna bajeczka, w dodatku z gwiazdorską obsadą i małym Kondratem – oraz „Ja wam pokażę!” – lipa, zwłaszcza porównując z późniejszym serialem, ale było kilka zabawnych scen (rodzice Judyty i ciotka z Ameryki FTW) i trochę smętnej nostalgii, bo patrzę, patrzę, patrzę, jakoś leci to filmidło i nagle bum, cytując językiem tumblra „I have a lot of feelings”, bo mi na ekranie wyskakuje nieodżałowany Tadek Szymków, a ja przypominam sobie, że właśnie, nieodżałowany i to już od trzech lat. Tym bardziej przykro, że polska kinematografia w ostatnich latach jego kariery była w stanie mu zaoferować głównie tego typu role. Czytaj: bardzo drugi plan w często wątpliwego sortu obrazach. Zresztą nie tylko jemu. Mało komu z tego lepszego rzędu polskich aktorów dostaje się teraz propozycje adekwatne do jego możliwości.


Tak apropos polskiej kinematografii to ostatnio nieźle ubawiłam się – jakkolwiek chyba używam tu tego słowa ironicznie – na wieści o nagrodach, które ostatnio sobie wymyśliło środowisko krytyków. A właściwie to antynagrodach. Ta. Słynne „Węże”. W sumie nie ma co nad tym się zbytnio rozwodzić, więc powiem krótko. Jak się robi te wszystkie w pytę mądre, życiowe i prawdziwe filmiszcza o Tereskach, Komornikach i Placach Zbawiciela, a widz nie chce iść do kina, bo to w lwiej części nadęte, pseudointelektualne wybryki, to jest płacz, że polski widz nie ogląda polskich widzów. A gdy ktoś zaczyna trochę główkować i próbować zrobić coś innego (nawet, jeśli też wyjdzie z tego chałka), a ludzie nawet, jeśli tego nie kupują, to chociaż z ciekawości idą obejrzeć, to znowu ryk, tym razem że zalewa się polską kinematografię falą gówna i tym samym ją niszczy. Swoją drogą to zabawne, że dopiero obejrzawszy „Kac Wawa” i „Wyjazd integracyjny” państwo krytycy stwierdzili że trzeba zrobić szum, a przez lata klepania tak zwanych komedii romantycznych pokroju „Dlaczego nie!” jakoś im to się nie rzuciło w oczy. Fajnie skomentował to w wiszącym aktualnie na Onecie wywiadzie Michał (już nie Misiek) Koterski. Warto na to rzucić okiem, bo chłopak krótko i na temat to ogarnął: klik!

Z tej całej „wężowej” zabawy chyba najbardziej zryła mnie nagroda za „występ poniżej godności”. Dla Jana Frycza za latanie w sukience. Ojezu. OJEZU, jakie to poniżające, facet, w dodatku aktor, biegający w filmie w sukience. No ale tak, w komedii i to takiej, co to się niektórym bardzo nie spodobała. A nuż gdyby przeleciał po ekranie w żeńskim przyodziewku w jakimś ambYtnym filmie znanego i uznanego reżysera, to by się towarzystwo rozpływało, jakie to było głębokie… no i jakie odważne! A tak to „poniżej godności”… Krytycy decydują, gdzie się zaczyna i gdzie kończy godność aktora. Wow. Dobrze rozpisał się o tym Zwierz na swoim blogu i o ile z całością notki niekoniecznie się zgadzam, o tyle pod tym jednym akapitem podpisuję się rękami i nogami: jeszcze raz klik! A tak poza tym to szanowne państwo krytykowstwo wywołało tym wszystkim efekt raczej odwrotny do zamierzonego. Na skutek tego całego zamieszania dotarło do mnie, że jest taki film z Fryczem, że jest tam taka scena i teraz ja chcę całość zobaczyć. Chociażby tylko dla tego momentu.


Dobra. Wygdakałam się. Teraz mogę spokojnie na powrót wgłębić się w meandry historii i genologii takiego babadziwa jak bajka, a przy okazji pogdybać, jakby tu zaoszczędzić trochę grosza. Tak, to ten dziwny moment, kiedy zapragnęłam całą swoją spleśniałą duszyczką płyty DVD z „Obcym 3” w wersji reżyserskiej. Bo ma więcej Golica. Heh.



* Zagraj Doktora lub Mistrza – masz u mnie +50 punktów na starcie. Ot, proste.

3 myśli na temat “Filmem i Wężem”

  1. Nadal wyłapujesz Paula 😉 To już zaczyna podbiegać pod… Mistrzostwo.Hehe, dopiero zauważyłam to „Ciocia Daga przypomina, że ten blog najlepiej wygląda pod Internet Explorerem” 😀 Dawno temu też sobie miałam zamiar coś takiego wrzucić. Tyle że koniecznie z dopracowaniem, że chodzi o 6.0 – nie ma to jak latać po Internecie niebieskim starym psującym się ciągle gratem, którego już nikt normalny z twojej planety nie używa XD

  2. No proszę, tylko przypomniałaś mi o Ericu Robertsie i już wyłapałam jego nazwisko w filmie reklamowanym na Pulsie. 22:00, „W pułapce zła” – oglądałaś? ;>

    1. Nie. I nie obejrzę, na tym wrocławskim zadupiu nie mam telewizora oczywiście ;A;Z tymi przeglądarkami to popaprana sprawa. W sumie mogłabym przerobić całego bloga pod Operę (bo teraz Opery głównie używam), tylko po co. Leń ze mnie, cóż 😛 A tak w ogóle to do niedawna też używałam jakiejś przestarzałej wersji IE, przynajmniej dopóki ten drań nie zaczął sam sobie cichcem aktualek robić… Nowsze jest wrogiem lepszego, jak zwykle 😛

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *