W odcinkach do lata

Na dobry początek muszę wam rzec jedno. Aaaaa. AAAAAA. Przez to cholerne Euro (które i tak będzie klapą, coś czuję) i skrócony rok akademicki mam już w maju – zamiast czasu odpoczynku i korzystania z coraz piękniejszej pogody – totalny, absolutny zapierdol. Prace do oddania, koła do zaliczenia, materiał do wyrycia na egzaminy, lektury do przeczytania. Nagle wszyscy czegoś chcą. Do tego stopnia, że nie wiadomo, od czego zacząć i czy się człowiek wyrobi. Ale nie jest najgorzej, nie jest, ostatnio udało mi się zdać aż dwa kolokwia w pierwszym terminie. W tym jedno z łaciny. A i ledwie dwustronicowa praca o „Czerwonym złotym” Krasickiego została uznana za krótką ale treściwą oraz wartą oceny 4,5. Cuda, panie, cuda.
Na filmy też nie ma czasu, oczywiście. Lista rzeczy do najpilniejszego zaliczenia, która wisi tu gdzieś nad notką, jak sami widzicie wcale nie chce zmaleć. Tych do mniej pilnego po troszku się skraca. Głównie dzięki taktyce pod tytułem „uczę się przed telewizorem”, a nie tak dawno ze względu na tak zwany długi weekend telewizje hojnie sypnęły stuffem, w którym i coś dla mnie się znalazło. Zdaje się, że ostatnio przy jojczeniu na „Psa Baskerville’ów” z Cushingiem napomknęłam, że ‚Sherlocki’ z Rathbonem też zamierzam obejrzeć? No to już zaczęłam, wprawdzie nie po kolei, bo od „Kobiety w zieleni”, ale fakt jest faktem. I cóż. Wierne kanonowi do końca to nie było, fakt. Krzywdzące przedstawienie Watsona, które utrwaliło na lata stereotyp przygłupiego pomagiera, też fakt. Ale oglądało się na tyle przyjemnie, rozbieżności z oryginałem nie wkurzały, a fabuła była fajna, że nie mogę uznać tego czasu za stracony. No i bankowo wezmę się kiedyś za resztę.

Kontynuuję za to zabawę z innym cyklem filmów, znaczy się z „Hornblowerem”. Ostatnie tygodnie przyniosły mi kolejno: „Żabojady i homary” – jak na razie najsłabszy z cyklu, z irytującą postacią Mariette i finałową sceną, gdzie Horatio prezentuje całkowite ‚out of character’, „Bunt”, na którym z kolei bawiłam się prześwietnie, „Odpłatę” aka „Odwet”, po którym złapałam całkiem niezłego doła i „Lojalność”, czyli odcinek pół na pół – bo mamy fajną fabułę, ale znowu z dodatkiem postaci żeńskiej równie fascynującej jak sprany gobelin. A ogólnie nie jest źle i to wcale nie dlatego, że na scenie wreszcie pojawia się porucznik Bush, grany przez nie kogo innego, jak boskiego Paula McGanna… chociaż nie da się ukryć, że to ważny czynnik, wszak to jego obecność skłoniła mnie do zapoznania się z całą serią 😀 Poza tym z każdym kolejnym filmem zaczynam odczuwać pewną słabość do Ioana Gruffudda i Jamiego Bambera, jak i również do znanego mi wcześniej tylko z drętwej „Mojej rodzinki” Roberta Lindsaya. Jak utwierdzają mnie w tym przekonaniu napotkani na Tumblrze fani serii, zupełnie słusznie. A i czasami podsuwają mi dodatkowe dowody, coby jeszcze bardziej pozbawić mnie wątpliwości. Na przykład takie bardzo śpiewające i roztańczone jak ten: [klik!]. I cóż by tu rzec… Chyba tylko: Oh, mister Lindsay! 😀
Z reszty, w telegraficznym skrócie ujmując, niezła różnorodność. Była „Irena do domu!” – urocza ramotka. Był „Mów mi Rockefeller” – może głównie z sentymentu, bo pamiętam go z dzieciństwa, może ten klimat, ale kupiłam całość od razu bez marudzenia. „Gremliny rozrabiają” – to z kolei z cyklu filmów, które są kultowe (i to tak seryjnie, a nie z powodu mody na szastanie tym słowem), a ja jakimś dziwnym trafem przez tyle lat na nie nie trafiłam. Tam jeszcze parę innych, animacje poważniejsze („Odlot”) i mniej poważne („Gnomeo i Julia” – mój wewnętrzny fan Szekspira pękał ze śmiechu na nawiązaniach), trochę klasyki pokroju „Wesela” (ale Wajdy, nie tych pomyj Smarzowskiego), po drodze jeszcze napatoczył się „Dziki cel” z Martinem Freemanem i jego lśniącym uśmiechem, „Inni” z przemazującym się przez chwilę Chrisem Ecclestonem, „Śmierć jak kromka chleba” vel jeden z nielicznych polskich filmów o historii najnowszej, które nie walą mdlącym patosem na kilometr, a z tak zwanych ładnych filmów o zwierzątkach „Czarny Książę” z 1995. Nawet bardzo ładnych, bo do mnie do przemówiło – a każdy, kto zna mnie trochę lepiej wie, że taki film musi być naprawdę dobry, żeby mógł zrobić na mnie jakiekolwiek wrażenie.

Pomiędzy książkami, notatkami, filmami i egzaminami złoszczę się nieco. Bo pamiętacie ten pisk, że David Tennant ma coś kręcić w Polsce? No to kręci. Nie dokument o Hamlecie, a cały serial, robiony w koprodukcji BBC z naszą TVP, a zwie się toto „Szpiedzy w Warszawie”. Więc i kręcą głównie w Warszawie. Był też Kraków, ale to głównie ze stolicy płyną pojedyncze wieści od szczęściar, które krążyły, krążyły, aż w końcu go znalazły i miały dość odwagi, żeby podejść po fotkę i autograf. Agh. Aghhhhh. AGHHHHH. Miejscowym to kuźwa dobrze. Nawet, jeśli są zarąbani studiami po uszy jak ja (w tym miejscu pozdrawiamy Olę), bo nie muszą się głowić nad ewentualnym dojazdem.

Aha. I znowu pewna część fandomu sherlockowego ma sraczkę z powodu „Elementary”. Tym razem winny jest trailer, który poszedł do Sieci. I cóż, znowu jest, he he, śmiesznie. Najbardziej mi się chyba podoba obwinianie o fake’owy brytyjski akcent rodowitego Angola. Wszak kiedy nie można znaleźć sensownych wad, trzeba szukać jakichkolwiek, choćby w rzeczywistości nie istniały.
Do tego „House” się skończył. Aż mam ochotę zapytać: „Dopiero?”. Wprawdzie serial mi się podobał, nawet bardzo, ale tylko do trzeciego sezonu. Potem zmiana ekipy z tej, którą niby nie do końca się lubiło (Cameron…), ale była ciekawa, na jakieś wynalazki typu durna Trzynastka i tych dwóch pozostałych, którzy byli tak fascynujący, że nie pamiętam nawet ich imion, Cuddy ze swoją dramą pod tytułem: „Ojezu, ojezu, chcę mieć dziecko” (chociaż biorąc pod uwagę jej poziom emocjonalny, właściwsza byłaby lalka), inne takie wybryki, aż po zabranie Gregowi vicodinu i wysłanie go do psychiatryka jakoś zdaje się w szóstym sezonie plus wynikające z tego próby naprostowywania mu charakteru – seriously, what the fuck? Taki dowód na to, że każdy serial można spaprać, kiedy telewizja wyczuje, że jest „zyskowny” i zaczyna go ciągnąć na siłę.

… Dobra, to może na koniec coś przyjemnego.
Po pierwsze Brytole będą robić film o kasiarzu, który po wyjściu z paki postanawia się doprosić o to, co mu się należy. Czarna komedia, oczywiście, nie żadne głębokie psychologie. Zwać się toto będzie „Dom Hemingway”, główną rolę zagra Jude Law, a partnerować mu będzie… Richard E. Grant. Zdjęcia zaczynają jesienią, ale ja już się cieszę. Bardzo 😀
A po drugie w ostatnią niedzielę mój wciąż ulubiony teatr w Jeleniej zapremierował kolejną w swoim repertuarze farsę Francisa Vebera. Sztuka nosi tytuł „Zakała” i publiczność ponoć przyjęła ją świetnie. Obsada to w zasadzie większość castu z granej już równo dwa lata kochanej „Kolacji dla głupca”. Pan Konieczyński znowu jest Francoisem Pignonem. To wiele wyjaśnia. I cóż, trzeba by na dniach zebrać się do kupy i zobaczyć, co tam mój ulubiony zespół wymodził tym razem…

Na ładne zakończenie będzie piosenka. Pomysł po części podebrany od Astroni z Dziennika Superbohaterów, której notki notorycznie poczytuję, po części wygrzebany ze starych, stareńkich moich wpisów, gdzie zdarzało mi się to czasem… Ostatnio mam niesamowity wręcz talent do odkrywania utworów, które są starsze ode mnie i które teoretycznie powinnam znać jeśli nie od kołyski, to przynajmniej od dzieciństwa.
Dzisiaj: Kim Carners i „Bette Davis’ Eyes”. Czyli lżejsza, mniej naszprycowana elektroniką strona lat 80. Aż chciałoby się wyjść na przyjemny, letni, popołudniowy spacerek…

P.S. Ogłoszonko małe jeszcze. Niejaki Tim Hewitt realizuje film krótkometrażowy zatytułowany „A Little Place Off The Edgware Road”. Niestety brakuje mu funduszy na ukończenie go – wiecie, postprodukcja i te sprawy. Tutaj: [klik!] znajdziecie szczegóły. Aha. W obsadzie jest Paul McGann. Teraz wiecie, dlaczego mi tak na tym zależy. Pomóżta, ludzie. Ładnie proszę. *mangowe, wielkie, słodkie oczka*

11 myśli na temat “W odcinkach do lata”

  1. Dziękuję za pozdrowienia, modlę się tylko, żeby nie wyszło tak, że ani Tennanta, ani studiów nie będzie (że też się nie zdobyłam na to, żeby do niego podejść! :().Widzę, że strasznie dużo filmów poprzegapiałam, ale wierzę, że kiedyś telewizja znów rzuci się na maraton ciekawych rzeczy. (Zwłaszcza „Dzikiego celu” żałuję, bo przez „Sherlocka” oglądam wszystko, w czym grał Martin Freeman. I wszystko mi się podoba, nie wiem, czy przez „Sherlocka”).A jeśli w „Hornblowerze” gra Ioan Gruffudd, to chyba się na to skuszę.Ech, tyle rzeczy do obejrzenia, przeczytania, a tak mało czasu (i gdzie tu tę naukę wcisnąć? ;)).

    1. Dasz raaaadę.Dużo, ale podejrzewam, że za to masz lepsze oceny niż ja 😀 „Dziki cel” podejrzewam wkrótce powtórzą, zdaje się, że Canal+ dopadł licencję i męczy ten film już od jakiegoś czasu. (Też oglądam wszystko z Freemanem. Chociaż „Sherlock” już mnie przestał tak podniecać.)Ioan <3 Tylko nie próbuj teraz na Filmboxie, jeśli masz możliwość, w tę sobotę leci ostatnia część.Chrzanić studia. Zostańmy ninja 😀

  2. No tak, kochane Euro… Już nie pierwszą skargę słyszę, jak to ktoś końcówkę roku szkolnego ma skopaną z powodu (nomen omen) kopania piłki. Jak zwykle o młodzieży nikt nie pomyślał. Widocznie nie będzie z nas przyszłej reprezentacji, więc po co sobie zawracać głowę.A co do Warszawy – cóż rzec, mnie też tam nie ma Z „Housem” tak samo mam. Niektóre seriale tak mają, że ich oryginalne podejście do życia, Wszechświata i całej reszty pozwala im dojechać tylko do trzeciego sezonu, a potem dzieją się z nimi rzeczy straszliwe. (Kiedyś był taki serial „Xena, wojownicza księżniczka”, który skończył iście podobnie.)Awww. I piosenka na wzór mnie. Jakże mi teraz dumnie.

    1. Przez dojrzewanie rozumiesz zejście do poziomu podobnych tobie? Oh, to doprawdy interesujące. Na szczęście wierzę, że nigdy do tego nie dojdę. Nie potrzebuję do szczęścia twojej, hehe, aprobaty.Nie pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *