Tell me why I (don’t) like Mondays

Dzieci. Na początek taka dobra rada. Nie idźcie na studia. Wybierzcie łopatę. To się tylko wydaje, że to taka fajna opcja. Jak mówicie komuś, że jesteście na uniwersytecie, to pewnie pomyśli, jacy to jesteście mądrzy. A kiedy sami siedzicie na zajęciach/wykładach (niepotrzebne skreślić), to się dowiadujecie głównie tego, jak bardzo jesteście głupi.


Dlatego trzeba ratować się innymi rzeczami. Zwłaszcza w poniedziałki. Na szczęście wbrew temu, co śpiewają The Boomtown Rats w pewnej piosence, dzięki tumblrowi nawet najbardziej zasrane poniedziałki potrafią się chociaż troszkę ufajnić. I to ma zazwyczaj dużo wspólnego z Paulem McGannem. Ludzie spoza tej platformy raczej nie załapią idei McGann Monday, jak i w ogóle tematycznych dni. To taki… nasz tumblrowy, fandomowy folklor, nieznany na innych obszarach Wszechświata.

Dzisiaj „ufajnienie” owo miało z tym skądinąd sympatycznym panem ponadprogramowo dużo wspólnego. Od jakiegoś czasu było wiadomo, że McGann ma pracować nad rolą w musicalu „Art is…”. Sama wzmianka brzmi elektryzująco dla każdego, kto chociaż raz w życiu słyszał, jak ten facet śpiewa. A już zupełnie totalnie dla kogoś, kto fanowanie zaczął nie od żadnej roli filmowej, a od piosenki właśnie (kochane, szmutne „Neighbourhood”, macie szczęście, że jest na YT). W piątek na oficjalnej fejsbukowej stronie filmu pojawiły się zdjęcia z sesji nagraniowej, podczas której zarejestrowano zdaje się dwie piosenki, które mu przypadły w udziale. A dziś było jeszcze lepiej. Zdjęcia z planu. ZDJĘCIA Z PLANU. Premiera ma się odbyć jakoś na jesieni i mam obawy, jak to przetrwam, bo fotki zapowiadają coś… fajnego. Bardzo. Cholera. Nawet, gdy za młodu przechodziłam ostrą fazę na rodzimych aktorów, to chyba aż tak się nie cieszyłam na dopiero kręcące się rzeczy. No, ale żaden z tamtych nie grał w musicalu, jeśli jeszcze dobrze pamiętam.
(A co mi tam, zrobię im reklamę: [klik!]. Wprawdzie nie mam pewności, czy „Art is…” doczeka się premiery w Polsce, ale nadzieję mieć zawsze można. Poza tym zawsze można jeszcze podszkolić angielski do tej jesieni…)

Oprócz tego, w przypływie nagłej potrzeby (czytaj: jeśli się wkurwię, to dziwnym trafem kupuję płyty z filmami) w moje łapki wpadło DVD z „Lesbian Vampire Killers”. Czyli można się spodziewać paru słów na ten temat w najbliższej przyszłości, bo Paul McGann też tu jest. Czyli wiadomo, dlaczego padło akurat na ten film i dlaczego mam najzupełniej w świecie wyjebane na słabe recenzje 😀 To drugie w sumie też dlatego, że z zasady nie wierzę recenzjom. Zbyt często się zdarza, że chwalą coś, co okazuje się być totalnym chłamem i dissują rzeczy w gruncie rzeczy ciekawe. Ale ciii.


To może coś jeszcze, co też ma coś z Paulem wspólnego. W piątek TVP Kultura ponownie puści „Withnail i ja”. Pora znowu bardziej niż chamska (pierwsza w nocy, ostatnio było o wpół do pierwszej) i nawet wciśnięcie w pasmo kina nocnego, które obejmuje filmy „dla wymagających widzów, którzy od kina oczekują poważnych analiz rzeczywistości” jakoś niezbyt mnie pociesza, ale w sumie to piątek. W sobotę można odespać. Znaczy ja niekoniecznie, bo już widziałam, znam i kocham. Ale reszta świata czemu nie. Wprawdzie z tego, co do mnie dotarło wynika, że Kultura z translacją się co najmniej nie popisała (panie tłumaczu, „ponce” bynajmniej nie znaczy „ciota”…), ale uroku filmowi to aż tak bardzo nie ujęło, więc na pierwsze spotkanie ta wersja się nadaje. Wszak nie każdemu chce się ściągać napisy z Neta, wiem po sobie. Reasumując – ogłaszam wszem i wobec, że kto nie obejrzy, ten dupa. Aktualnie to jeden z moich trzech najbardziej ulubionych filmów, kawał naprawdę świetnego, acz zupełnie u nas niedocenionego kina i będę upierdliwie nawracać na niego wszystkich na swej drodze. A w wolnej chwili muszę się szarpnąć na jakiś grubszy pean jemu poświęcony. Bo warto, jak sądzę.

(I w dodatku pierwsza… no, prawie pierwsza rola Richarda E. Granta, jaką widziałam. Po takim wstępie nie idzie nie pokochać gościa.)


Skoro już jesteśmy przy brytyjskim kinie, to coś z cyklu „Ostatnio obejrzane”. Padło na „Pokój z widokiem” w klasycznej wersji z 1985. Nie do końca przypadkiem. Młody Rupert Graves, ot co. Ale każdy powód jest dobry, zwłaszcza, że fajnie się oglądało. Chociaż filmy kostiumowe w lwiej części cholernie mnie nudzą, ewentualnie wkurzają słabo napisanymi rolami kobiecymi, tutaj na szczęście obyło się bez tego. Takie pogodne. Przyjemne. I scena nad jeziorkiem, poniszczyło mnie toto do reszty.

W przyszłym tygodniu inna kostiumówka z młodziutkim Gravesem, „Maurice” i chociaż wielką fanką tego pana nie jestem, to zaliczanie kolejnych filmów nawet mi się podoba. „Sherlock” zrobił swoje czy jaka cholera…


I na koniec, chociaż przy pisaniu tej notki zastała mnie północ, wszystkiego najlepszego wszystkim Whovianom, którzy zaczęli fanowanie dzięki „nowemu” Doktorowi – dokładnie 7 lat temu, 26 marca 2005 roku, BBC wyemitowała pierwszy odcinek reaktywowanej serii. Albo, jak to mówimy, Dziewiąty Doktor poznał Rose Tyler i kazał jej biec 😀
Ech, sentymenta. Ale co by nie mówić, Krzysiek Eccleston był, jest i będzie moim pierwszym Doktorem. A jak wiadomo, pierwszego Doktora kocha się w szczególny sposób. I ten krępujący moment, kiedy zdałam sobie sprawę, że gdy Jedynka jakiś rok czy dwa lata po brytyjskiej premierze puszczała pierwszą serię u nas, to obejrzałam jeden odcinek i stwierdziłam, że było ok, ale mnie to nie interesuje… Można powiedzieć, że byłam jakaś dziwna, ale po prostu chyba miałam wtedy w tym względzie inne priorytety. Też było fajnie.

2 myśli na temat “Tell me why I (don’t) like Mondays”

  1. Podoba mi się blog 🙂 Fajnie, że należę do tajemnego i niepojmowanego we Wszechświecie folkloru wielbicieli pana PMG. Trzeba będzie jeszcze coś z cudnieśpiewającym Paulem obejrzeć (ale przy takim Internecie i zestawie kanałów telewizyjnych…).Ło masz, i przegapiłam rocznice reaktywacji Doctora! Ale za to jaka za rok będzie ładna rocznica 😀 Jak ja uwielbiałam Rose i Dziewiątego. A właściwie to do dzisiaj te ich relacje z pierwszej (i też może drugiej) serii wydają mi się takie naturalne, idealne. Trochę jakby tak naprawdę nowe serie zaczęły się wraz z Jedenastym. I nieszczęsnym Moffem :qA tak nawiasem – ładne rysunki 😉

    1. A ja się cieszę, że się podoba 🙂 Taki trochę… rozciaptany ostatnio jest. Nas to jest na tym kawałku świata bardzo mało, tak z ręką na sercu to poza Tobą znalazłam z Polski jeszcze fankę, jakkolwiek ona od jakiegoś czasu chyba wiedzie życie pozainternetowe, bo blog nieaktualizowany od stycznia jakoś. Dlatego lubię Tumblr, zbiera nas wszystkie z całego świata do kupy, toteż ubolewam, że jeszcze Cię tam nie ma, chociaż jak znam życie już pierwszego dnia groziłaby Ci śmierć z przedawkowania… xD A w momencie, gdy to piszę, jest rocznica powołania Tennanta na Doktora. Chyba. No i zaraz będą jego urodziny :D(A Moff mam nadzieję dostał już jakiegoś otrzeźwiającego kopcura w tyłek i 7 seria będzie przynajmniej normalna. Eh, płonne nadzieje, ale jednak je mam…)Podziękował 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *