Tydzień zbójecki (2) : Koniki

Notkę na dziś piszę już teraz, późną nocką, siedząc nad zeszytem do polskiego, bo pewnie za dnia nie zdążę albo zapomnę. No cóż. Podobno im krótsza pamięć, tym człowiek szczęśliwszy.

 

Doszłam ostatnio do wniosku, że mam problem z nadmiarem zainteresowań. Problem, bo przez to nie wiem, na co się ukierunkować w bliższej lub dalszej przyszłości. Przyszło mi to do głowy, kiedy ostatnio zastanawiałam się nad tym, czy powinnam kupić tablet. Bo przecież rysuję, ponoć całkiem dobrze, robię spore postępy od czasu, kiedy opanowałam sztukę kolorowania ręcznych szkiców w Gimpie… ale czy koniecznie trzeba mi tego tabletu? Tym bardziej, że na widok cen musiałam zbierać szczękę z podłogi. Trochę dużo kosztują. Trochę nawet bardziej, jak to mawiają. Toteż naprawdę musiałoby mi zależeć i naprawdę potem musiałabym z niego korzystać. A tak to chyba nie do końca jestem przekonana. Bo czy coś konkretnego mi to da? Chociaż z drugiej strony to nie jest mocny argument, bo właściwie każde z moich zainteresowań jest niepraktyczne. Kabaret? Możnaby założyć swój, ale chyba nie mam z kim. A w pojedynkę ciężko. Manga i anime? Sama pasja do „zboczonych chińskich kreskówek” (hehe, ten stereotyp nie gaśnie, wbrew pozorom) nie wystarczy, żeby iść na japonistykę. Swoją drogą był swego czasu dobry artykuł na ten temat w nieodżałowanym „Kawaii” – zwało to się bodaj „Japonistyka nienawidzi mangi”, numer 1 z 2002 roku. Teatr? Oj, stop. Akurat jeśli chodzi o tego „konika” i ten mój talent, to śmiem twierdzić, że będzie mi przynosić radochę i satysfakcję tylko wtedy, gdy nie wyjdzie poza ramy amatorstwa. Śpiewanie tak samo. Dubbing… hmmm… Chciałoby się, przyznam szczerze, ale chyba bez szans. Wnioskując po moich obserwacjach to bardzo zamknięte środowisko, gdzie ludzi nie mających papierka ze szkoły aktorskiej jest jak na lekarstwo. Nie organizuje się castingów (a przynajmniej ja nigdy o takowych nie czytałam), mało jest warsztatów dla młodzieży zainteresowanej podkładaniem głosów w filmach, rzadko angażuje się dzieci i nastolatków (nie licząc produkcji kinowych, sygnowanych przez wielkie wytwórnie). No i ze słyszalną wadą wymowy chyba nie mam się po co pchać. Ech. Może zostaje pisanie. Piszę dużo i z pewną łatwością, ostatnio nawet udało mi się „wskoczyć” ze sporym tekstem na KTH. Ale właśnie. Muszę pisać o czymś, co mnie ciekawi, pasjonuje, ewentualnie mierzi i wkurwia. Musi za tym stać mocna emocja. Czyli dziennikarstwo też odpada. Dziennikarz musi skrobać o wszystkim, także o tematach dla mnie zbyt banalnych, nudnych, bezwartościowych, syfiastych. Dziury w drogach, wizyta jakiegoś tam ministra rządu Turkistanu, głodujące szakale na pustyni Błędowskiej. Informowanie świata o takich rzeczach na pewno nie dałoby mi satysfakcji. Zresztą, z tego, co słyszałam od dwóch gości, których cenię, a którzy x lat temu skończyli dziennikarstwo, gdyby mieli teraz wybierać sobie kierunek studiów, na pewno nie poszliby na ten. Bo, jak to ujął jeden z nich, to nie jest niezbędne. A pisarstwo? Albo nawet scenariopisarstwo? Też można. Nawet mając wyuczony inny zawód. Jest u nas taka babka, była nauczycielka niemieckiego z mojej szkoły, która będąc już kobietą dojrzałą zaczęła pisać książki i nawet jedną z nich mam. Ale tutaj są trzy istotne sprawy. Po pierwsze – trzeba mieć o czym pisać. Coś mniej lub bardziej sensownego. Po drugie – trzeba jednak mieć jakąś humanistyczną podbudowę, odpowiedni zasób porządnego słownictwa. Akurat ja z tym problemu nie mam, ale jak widzę „dzieła” pokroju książek Masłowskiej, to uświadamiam sobie, że nie każdy spełnia ten warunek. A po trzecie i najtrudniejsze – trzeba mieć coś, co nazywa się weną. Coś nieprawdopodobnie kapryśnego, co przychodzi i odchodzi w sposób nieprzewidywalny, popychając pracę do przodu lub zupełnie ją zatrzymując. I właśnie to jest dla mnie sporym problemem. Moje tak zwane najważniejsze opowiadanie, liczące na chwilę obecną osiemnaście stron w Wordpadzie, rodzi się w bólach jak kamień nerkowy od końca lipca zeszłego roku i aktualnie utknęło, będąc już blisko końca. Hurra. I tak daleko zaszłam, bo zazwyczaj kończy się u mnie na dobrym początku. Taki mój fiź dotyczący nie tylko pisania, chociaż głównie niego – dobrze zaczynam, trochę w tym gmeram, po czym nadchodzi najczęściej moment, że porzucam na wieczne nieukończenie. Kto mnie zna, ten pewnie pamięta „Tablicę Mendelejewa” – duży i huczny projekt scenariuszowy, który stworzyłam mając lat szesnaście, wypełniony po brzegi rolami dla moich ulubionych podówczas kabareciarzy? I co? I nic, żarło, żarło i zdechło. Zostały zapisy niespełna czterech scen, charakterystyki najważniejszych bohaterów, plan zdarzeń obejmujący nieco ponad połowę przewidywanej całości i brudnopis z garścią lepszych lub gorszych kwestii. Jakkolwiek ostatnio po przeszło dwóch czy trzech latach od porzucenia znowu zaczęłam przeglądać te zapiski i zastanawiać się, czy coś z tego może wyjść. Tylko moje muzy mi się postarzały i trzeba by było poszukać nowych. No dobra. Marudzę. Jeden scenariusz w życiu napisałam do końca. Z tym, że to było dawno, nikt tego nie zrealizuje, bo zbyt hermetyczny dowcip w zamyśle, a i z perspektywy czasu wygląda troszkę… biednie?

No i reżyseria. Przecież oficjalnym celem zbierania oszczędności od kilku lat jest zakup kamery… Z tym, że chyba trochę straciłam przekonanie, czy to to, o co mi chodzi. Możliwe, że zraziły mnie kontakty z wiadomym tfuuuurcą… Ale z drugiej strony przecież to pojedynczy „wypadek przy pracy” i jest masa ludzi, którzy swoim działaniem motywują mnie do tego, żeby jednak spróbować, skoro tak lubię tworzyć nowe historię i ustawiać ludzi, których znam, w wymyślonych przez siebie rolach. Nie wiem już. Wygląda na to, że w tej kwestii się nieco pogubiłam. Może potrzebuję więcej czasu, żeby zapomnieć o swojej traumatycznej przygodzie z offem niskiego lotu, a może potrzebuję natknąć się na kogoś, dzięki komu przestanę wątpić. Kto wie, kto wie.

 

Dobra. Nieważne. Dość. Nie ogarniam. Idę spać. Dobranoc, moher na noc, Neonuchy pod poduchy.

2 myśli na temat “Tydzień zbójecki (2) : Koniki”

  1. Chyba najważniejsze jest to zeby robić to co się lubi…Chocież w sumie tak obserwując to widzę Cię w roli jakiegoś krytyka ;]Albo… idź na animację społeczno-kulturalną, poznaj tam kogoś z kim założysz kabaret, będziesz grać, śpiewać i cały czas utrzymywać że robisz to amatorski i z pasją. Potem Cię wezmą do jakiegoś szoł gdzie bedziesz miała okazję poreżyserować występy i miec w jakiś sposób na nie wpływ ;p

    1. Haha, tak też można 😛 Z tym, że do takich studiów też brak mi przekonania. W praktyce po tym kierunku najczęściej ląduje się w domu kultury na zadupiu, gdzie trzeba użerać się z bandą (cudzych) bachorów za marne grosze. I tu tkwi problem – robić to, co się kocha, ale jeszcze na tym zarabiać by się przydało.

Skomentuj ~kajoj Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *