Prehistorion: Hell yeah!

Zacznę poetycko – oh, kurwa. Jutro znowu będzie 1 listopada. No i się zaczęęęęłoooo <przybiera ton Karola Golonki w skeczu o Śrubie>. Już dzisiaj telewizja karmi mnie wspominkami o znanych zmarłych, rozmowami o śmierci itp. Jutro, jak co roku, czeka mnie sterczenie nad grobami tak zwanych przodków na cmentarzu w jakieś wietrznej pipidówie na Dolnym Śląsku. Normalnie sama radość, kurwa wasza/ich/nasza/whatever mać. Udział w epickim, rodzinnym festiwalu rozdrapywania starych ran i taniego szpanu (w końcu jeśli się tam nie pokażemy, to będzie „siara” i że niby nie interesujemy się rodziną). Miodzio. Chyba z tej radości przegrzebię szafę i na jutro przebiorę się za siostrę bliźniaczkę Myst albo nieślubne dziecko Plastica Bertranda, by pokazać, jak bardzo się cieszę. Bo to takie cudowne: wyznawać święty kult lastrykowych nagrobków i świeczek z Tesco. Ktoś powie, że o śmierci trzeba gadać. No trzeba. Ale cały rok, a nie przed dwa dni, bo nagle lud sobie przypomniał.

 

Miałam dzisiaj iść do Atrapy. Taka propozycja padła na klasowym wypadzie do Belfastu w czwartek ze strony Gabrieli – koleżanki, która chodziła przez miesiąc z nami, po czym przeniosła się do innej klasy. W sumie byłam za, z tym, że… później zapomniałam wziąć od niej numeru telefonu. A że na N-K jej znaleźć nie mogę, także dupa. No cóż. Bywa. Zresztą chyba dzisiaj nie nadaję się na imprezowanie. Przepraszam, może innym razem…?

Druga opcja brzmiała, że miałam dzisiaj iść do teatru na „Jesteśmy braćmi?”. Lenistwo górą. A może próżność, bo stwierdziłam, że jestem niewyjściowa i nie będę się tak pokazywać. Swoją drogą, to zabawne. Do klubu mogłabym być „niewyjściowa”, do teatru już nie.

 

 

 

Dobra. To prawie na koniec, skoro już padło nazwisko (a raczej ksywka) Plastica Bertranda, to…

Ça plane pour moi

 

I wesołego Halloween. Do mnie jeszcze dzieciaki nie przyszły, może wcale nie przyjdą, ale jakby co, to cukierki są. Wali mnie opinia przeciwników tego zwyczaju, mi się on podobał, podoba i pewnie podobać będzie. A jak słyszę o tej świdnickiej „Plejadzie Świętych”, czyli katolickiej „alternatywie”, to mi się chce śmiać. No i liczę, że coś takiego się nie rozpowszechni, bo przy obecnym podejściu niektórych skończy się to praniem mózgu wykonywanym na dzieciach. Nie ma tego złego, jak nie przyjdą, sama sobie zrobię „cukierek albo psikus”.

 

Taaak. To, że kolejni moi mistrzowie poodchodzili wcale nie znaczy, że jakoś cudownie „zrewidowały” mi się poglądy i stałam się zwolenniczką pielgrzymek na cmentarze. Nie potrzeba mi dodatkowych okazji do rozgrzebywania tego, co powinno stężeć, jakkolwiek głupio słowo „stężeć” w tym kontekście brzmi. Swoje wycierpiałam, dosłownie czy też w przenośni i dość, koniec, kropka, trzeba wracać do normalności. Oni sobie poumierali, a ja muszę jeszcze pożyć.

 

W dzisiejszej „Gazecie Wrocławskiej” był artykuł o zmarłych w tym roku znanych ludziach. Doszłam po nim do wniosku tyleż mi znanego, co zupełnie durnego. Że żeby znaleźć się między Maciejem Kuroniem, Tadeuszem Szymkowem, Markiem Edelmanem i Zbigniewiem Religą wystarczy pojechać do Pakistanu i dać się zabić Talibom.

Swoją drogą – w tymże artykule matka na zdjęciu pomyliła Szymkowa z Zapasiewiczem. … To wcale nie było takie głupie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *