Powiastka o przyjaciołach

Ludzie chyba naprawdę nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Nie, nie pozytywnie. Gdzieżby. Skąd. Ja chyba nigdy nie spotkałam człowieka, który zaskoczyłby mnie pozytywnie. I w takich momentach jakoś przestaję wierzyć, że na takiego trafię.

Nie rozumiem, skąd ludzie mają taką łatwość w wymienianiu sobie przyjaciół. I kiedy coś przestaje iść po ich myśli, kiedy przyjaciele mają wąty (nawet słuszne), to myk, myk, lecą do kogoś innego. Wiem, że ludzie zazwyczaj mają więcej niż jednego przyjaciela i żadnego nie chcą zaniedbywać, ale to wygląda tak, że „skoro spieprzyliśmy już sprawę u jednego, lećmy gdzieś, gdzie mamy czyste konto”. Bo wątpliwości nie biorą się przecież z powietrza. Biorą się z czegoś. A z jakiej racji miałoby ich nie być, jeżeli jedno nadwyrężyło zaufanie drugiego? Niby logiczne. Ale nie. Niektórzy wolą „radośnie” schować głowę w piasek.

A potem nagle, po dziewięciu miesiącach, dowiadujesz się, że jesteś okropny, że to ty nadużyłeś zaufania drugiej osoby, że to ty powinieneś przeprosić, chociaż w zasadzie nie masz za co i że nie nadajesz się na przyjaciela. Tak sobie myślę, co jest gorsze: to, że zostajesz znowu „tym złym”, chociaż w efekcie tego „wyskoku” to ty się więcej nacierpiałeś, czy to, że przez tyle czasu przyjaciel najzwyczajniej robił cię w chuja. A raczej w tym wypadku tak zwany przyjaciel. Albo „przyjaciel”. Ponad pół roku tajniaczenia się. U licha, czym to wyjaśnić? Jakby się zastanowić, są dwie opcje. Żadna nie jest wesoła. Według pierwszej, takie rzeczy zdarzają się tak dlatego, ponieważ jedna z dwóch osób w związku przyjacielskim nie potrafi rozmawiać otwarcie o problemach. Woli zamiatać je pod dywan i udawać, jakby się nic nie stało. Według drugiej ktoś tu kogoś przez ten „przemilczany” czas po prostu wykorzystywał. Jakby się tak zastanowić, to chyba wersja druga jest boleśniejsza. Bo w sumie wydaje mi się, że nie ma nic bardziej śmierdzącego niż z jednej strony gardzić kimś, a z drugiej uśmiechać się do niego promiennie dla różnych drobnych, ale jednak korzyści.

Chyba ludzie ogólnie lubią iść na łatwiznę. Bo po co się przyjaźnić z kimś, kto ma wątpliwości, zadaje niewygodne pytania, nie patrzy na wszystko bezkrytycznie, kiedy jest tylu innych, którzy zawsze przyjmą wszystko jak leci, a i jeszcze przyklasną, cmokną i mlasną, a w porywach posikają się ze szczęścia.

Tylko pojawia się jedno pytanie: czy tacy ludzie faktycznie nadają się na przyjaciół, skoro mają takie teoretycznie bliskie osoby za zabaweczki, które można pomiędlić, powykorzystywać, a kiedy przestają być potrzebne albo zaczynają wadzić, wywalić do kąta. To chyba jest jakaś odmiana przedmiotowego traktowania. Okej, ktoś powie, że nie powinnam tego potępiać, bo czasem sama mam podejście do ludzi jak do rzeczy. Tylko jest jedna mała różnica. Ja wprost im mówię, że są mi równie bliscy, jak kartonik po mleku pitym w wakacje dwa lata temu. Nie udaję, że ich kocham i takie traktowanie jest elementem tej „miłości”.

Słowa, słowa, słowa. Między przyjaciółmi może być ich dużo. Najczęściej są słodkie. „Ja cię kocham”. „Moja kochana”. „Dziękuję za wszystko”. „Lowe, wiesz?”. Tylko, że zawsze potem okazuje się, że im więcej słów, tym większe prawdopodobieństwo, że okażą się być puste.

 

 

Skąd nagle mnie wzięło na takie eseje? No cóż… Po dwóch latach, dziewięciu miesiącach i ośmiu dniach moja tak zwana przyjaciółka, wcześniej oznajmiwszy mi, że na przyjaciółkę się nie nadaję (po właśnie dziewięciu miesiącach siedzenia cicho), wymieniła mnie na „lepszy” model. Nie jest miło. I ciężko będzie przywyknąć, że osoba, którą jako jedną z nielicznych obdarzyłam zaufaniem, najprawdopodobniej traktowała mnie jak zabawkę, która okazała się niepotrzebna, zbyt problematyczna i została wywalona precz. Bo ja w przeciwieństwie do niej nie jestem zdolna do skakania z kwiatka na kwiatek i zamieniania przyjaciół na „wygodniejszych” dla własnego widzimisię. I mi ciężko będzie puścić w niebyt te wszystkie fajne rzeczy, które zrobiłyśmy razem. Bo – nie oszukujmy się – udawać, jakby nic się nie stało, się nie da. No po prostu się nie da.

Tak w ogóle… Wydaje mi się, że osoba, która właśnie zasadziła mi kopa zdecydowanie nie przypomina osoby, z którą zawierałam ciche pakty i knułam plany dwa lata, półtorej roku, rok temu… Coś się zepsuło. Albo ktoś ją zepsuł. Głupio to teraz mówić, ale… zawsze tak czułam przez skórę, że jest podatna na wpływy innych. I że jeśli wpadnie na nieodpowiednie osoby, istnieje naprawdę spora szansa, że stanie się taka, jak one.

W takich chwilach cholernie zazdroszczę pewnej mojej kumpelce, w zasadzie serdecznej, zwanej w szkole pieszczotliwie Wyziewem Szatana, pewnej cechy. Ona ma ludzi w dupie i totalnie nie angażuje się w kontakty międzyludzkie. W efekcie nie rozczarowują jej i nie bolą ją niepowodzenia. Też był tak chciała. Tylko żeby to kurwa było takie łatwe…

Napisałam na początku: ludzie chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Bo niby się wie, jakie drzemią w nich pokłady skurwysyństwa. Ale z drugiej strony kiedy kopniak przychodzi ze strony, z której powinno płynąć tylko to, co dobre, to aż chce się przemówić słowami kardynała Richelieu: „Boże, strzeż mnie od przyjaciół, z wrogami sobie poradzę”.

 

 

Ale z drugiej strony Kuba Wojewódzki powiedział kiedyś: „Przyjaciel, którego tracisz, nigdy nie był twoim przyjacielem. Był uzurpatorem przyjaźni”.

… No cholernie pocieszające.

3 myśli na temat “Powiastka o przyjaciołach”

  1. 1. …”Człowiek jest samotną wyspą”…2. W życiu ma się przede wszystkim znajomych, a przyjaciół pojedyncze sztuki albo wcale.3. Im bardziej staramy się trzymać zasad, tym większy przesiew lub przynajmniej rotacja wśród znajomych.

  2. Smutna prawda o ludziach, niestety.Kiedyś mnie też przyjaciółka „zmieniła na lepszy model’, i od tamtego czasu raczej nie bardzo się angażuję w stosunki międzyludzkie.Tylko co boli bardziej, strata przyjaciela, czy samotność?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *