16 czerwca 2018. To nie był zwyczajny dzień. Wczesnym przedpołudniem, z plikiem notatek w torbie, duszą na ramieniu i białymi plamami w pamięci, wyruszyłam na egzamin końcowy, który to miał udowodnić moją wiedzę teoretyczną i potwierdzić, czy aby na pewno nadaję się na reżysera.
Nadawałam się.
I jak tu poświętować takie zwycięstwo nad sobą, innymi i światem? Na wszelkie alkoholowe celebracje miał jeszcze przyjść czas, więc postanowiłam uczcić okazję po swojemu. Dzień, w którym dwa lata wcześniej przyjęto mnie do szkoły, zwieńczyła wizyta w Narodowym. Czy ten, w którym opuściłam mury uczelni jako pełnoprawny filmowiec, mógłby się zakończyć inaczej? Choć tym razem były też inne powody. Pierwszy, że wtedy na afiszu był ledwie co zapremierowany dzień wcześniej „Ślub”, który wypadałoby obejrzeć, gdyż – rzecz jasna – obsada. Drugi, że… No, trzeba to powiedzieć głośno. Chciałam osobiście przynieść dobrą nowinę o zdaniu jednemu z aktorów. Wypadało, bo nie tylko zagrał w moim filmie drugoplanową, acz istotną rolę, ale również na wcześniejszym etapie męki twórczej nad scenariuszem parokrotnie służył mi tak zwanym duchowym wsparciem. Potem i tak się okazało, że niespodzianki nie było, bo zobaczył mój triumfalny wpis na Fejsie wrzucony krótko po egzaminie, ale mniejsza. Powiem wam jedno. Jakby mi ktoś te prawie pięć lat wcześniej, tuż po obejrzeniu „Bobrów” na świętej pamięci jeleniogórskiej Barejadzie, powiedział, że z tym oto Robertem Jarocińskim, o którego istnieniu właśnie sobie przypomniałam, będę nie tylko się znać, ale i filmy robić, bo jednak zostanę tym cholernym reżyserem, to… Nie oszukujmy się. Wyśmiałabym tego kogoś z niedowierzaniem, krztusząc się jak stary palacz.
Ale do samego „Ślubu” podchodziłam jak pies do jeża. Bo na podstawie późnego tekstu Gombrowicza, którego powojenną twórczość uznaję w większości za niestrawną. Długi na 3 godziny i 45 minut. No i w reżyserii Eimuntasa Nekrosiusa, czytaj tego pana Litwina, który wcześniej w Narodowym wymodził chaotyczne i niezbyt przekonujące „Dziady”. Zostawiłam sobie oczywiście pewien margines nadziei, że na pewno nie może być gorzej niż przy mickiewiczowskim dramacie, który mimo wielu wad nie zszedł poniżej pewnego poziomu. Ale jednak jakiś mały sceptyk we mnie siedział.
Chyba nawet on nie spodziewał się skali rozczarowania, które mnie spotkało tego wieczora.
Pomiędzy dniem, w którym obejrzałam „Ślub”, a momentem, w którym ubieram wszystkie wrażenia w sensowne słowa, wydarzyła się rzecz o tyle ważna, że pan Nekrosius niestety umarł. Wiem, że to powinno skłonić mnie do powściągnięcia swojej widzowskiej złośliwości, ale… Wszak nie człowieka oceniam, a jego czyny. A były one takie, że po tej realizacji stałam się mocną zwolenniczką odesłania pana Nekrosiusa do domu. Albo gdziekolwiek. W każdym razie jak najdalej od Narodowego. Wiem, że teraz, kiedy już nigdzie go odsyłać się nie da, nie bardzo wypada tak mówić, ale nie będę kłamała w kwestii moich ówczesnych odczuć.
Ze „Ślubem” kojarzy mi się w sumie jedno. Zarejestrowana dla Teatru TV inscenizacja Starego Teatru w Krakowie z początku lat 90. Bite prawie trzy godziny nagrania, z których wytrwałam około dwóch z kawałkiem. Na ostatniej prostej zwyczajnie zasnęłam, żeby obudzić się na napisy końcowe. A z tego, co obejrzałam, nie zapamiętałam niemal nic. Tylko ciemną pustkę w miejscu scenografii i młodszego o te X lat Jerzego Radziwiłowicza w podkoszulku typu żonobijka i z koroną na głowie, a to wszystko w anturażu przebarwień starej taśmy wideo. Nie dziwię się, że nawet strzęp fabuły nie został mi w głowie. „Ślub” to jedna z tych pozycji, które mogły być mocnym fundamentem pod stereotyp o Gombrowiczu jako o autorze rzeczy chaotycznych i przegadanych. Chociaż historia sama w sobie na pozór jest dość jasna. Mamy Henryka, młodego żołnierza, który razem z kolegą z frontu, niejakim Władziem, wraca do rodzinnego domu. Tylko, że jest jeden haczyk. To wszystko jest snem. Jak się możecie domyślić, w związku z tym autor ma absolutnie wolną rękę w kwestii tego, co może się wydarzyć. I tak dom Henryka okazuje się być karczmą, jego rodzice – karczmarzami, a dawna narzeczona Mania – prostytutką. Do tego szynk regularnie nawiedza banda pijaków pod przywództwem tego jednego, najważniejszego, którego miano pisane jest z dużej litery, tak dla wyróżnienia. Kiedy Ojciec próbuje odeprzeć ich kolejny atak, Henryk – nie wiedząc, jak się zachować – klęka przed rodzicielem i tym samym… zamienia go w absolutnie nietykalnego Króla, Matkę w Królową, a siebie samego w Księcia. W związku z tym karczma od tej pory będzie dworem królewskim, Pijak cywilizacyjnie awansuje, zaś wszystko będzie się kręcić mniej lub bardziej wokół planowanego ślubu Henryka z Manią. A to dopiero początek tej karuzeli, że tak zażartuję, śmiechu.
Ze zrozumieniem treści tekstu w inscenizacji Narodowego było jeszcze gorzej. Bo pan Nekrosius, jak to on, uznał za stosowne dokonanie różnych dziwnych przeróbek na literackim pierwowzorze – który, jak można zauważyć, już sam w sobie sprawia na tym polu niemałe kłopoty. Więc jest sobie Matka i jest Ojciec. Henryk tak samo wraca z wojny razem z Władziem – z tym, że nie wiadomo, czy kolega Władysław jest żywą istotą, henrykowym alter ego, przeciwieństwem Heniutka, wszystkim tym na raz albo niczym z powyższych. Matka i Mania stają się jedną osobą – głównie dlatego, że grane są przez tę samą aktorkę, bo konkretnych wyróżników ponad kilka wizualnych detali nie nadano żadnej z nich. Tutaj jednak, przy całej kulawości efektu końcowego, muszę bronić reżysera. Bo jak wieść gminna niesie, to był nie tyle jego kolejny zwariowany pomysł, a próba uratowania całego projektu w sytuacji, gdy pierwotnie zaangażowana do roli Mani aktorka musiała się wycofać ze względu na ciążę. Jeśli faktycznie tak było, to zapewne słusznie zrobiła, bo temu stanowi nie sprzyjają różne sceniczne wygibasy tudzież jakieś dziwne akrobacje na krzesłach czy też na… słoikach. Owszem, takie rzeczy aktorzy muszą w „Ślubie” robić, co jednak po obejrzeniu „Dziadów” nie powinno mnie dziwić. A na dodatek dookoła biega stadko istotek – niby kanonicznych, ale wyglądających jak dzieci szpiega z Krainy Deszczowców z Szalonym Kapelusznikiem – czasem pokrzykując coś kompletnie oderwanego od kontekstu.
No i dlaczego biskup Pandulf jest kobietą?
Nie będę – niczym większość recenzentów – budować jakichś wielopiętrowych, uber wyszukanych interpretacji, twierdząc, że zobaczyłam w „Ślubie” coś, czego tak naprawdę (przynajmniej moim zdaniem) tam w ogóle nie ma. Jeśli przy „Dziadach” wszystko sprowadzało się do stwierdzenia „Fajnie, ale po co?”, to przy tutaj zostaje już tylko „Ale po co?”. Bo przyjemności z oglądania zarejestrowałam u siebie bardzo niewiele. W „Dziadach” dało się znaleźć parę całkiem dobrych koncepcji, parę niezłych i parę, w wypadku których domyślasz się, co być może reżyser chciał przez to powiedzieć, ale do ciebie to nie przemawia. Choć ogólną konwencję znów można określić zdaniem, które pojawiło się, gdy opisywałam wcześniejszą inscenizację Nekrosiusa w Narodowym. Cytuję: „Sto pomysłów z różnych bajek, rzuconych na kupę chyba w nadziei, że coś z tego wyniknie – tylko, że jakoś ni cholery nie chce”. Z tym, że w „Ślubie” to wszystko wydaje się podniesione do kwadratu czy nawet do sześcianu, przez co całość stała się raczej ciężkostrawna. Przyznaję, że garstka rzeczy trochę mi się spodobała. Stylizowane portrety Henryka i Ojca w tle, niektóre choreograficzne detale, czy trafiony kostium Pijaka będący przy okazji mimowolnym fanserwisem, bo są sceny, w których o guzikach od koszuli to ten bohater nie słyszał. Ale reszta… Znów mogłabym, jak było przy „Dziadach” zresztą, zadawać nieustannie dziecinnie proste pytania z gatunku „A po co to?”. Po co w scenograficznym zamieszaniu kaloryfery i kamienne lwy? Dlaczego awansowany społecznie Pijak ma na sobie strój nowobogackiego tenisisty, podczas gdy reszta bohaterów nosi przyodziewki raczej umowne? Do czego Ojcu potrzebna jest pięciolitrowa plastikowa butelka? Skąd to przepychanie, tarzanie się, noszenie innych bohaterów? Po co Mania stoi na tych przytaczanych już słoikach pełnych białego i czerwonego proszku? Albo wraz z Henrykiem kręci w powietrzu gimnastycznymi wstążkami? No i do czego pięknej oblubienicy potrzebne jest koło ratunkowe? W którym to – przytrzymywanym przez Henryka, żeby nie spadło – tańczy? I znowu mamy to, co tak bardzo nie podobało mi się przy „Dziadach”: sytuację typu „jak się uprzesz, to potraktujesz to wszystko jako symbole i coś z nich odczytasz”. No i okej, da się tak. Tylko, że potrzeba interpretowania na siłę w wypadku inscenizacji teatralnej to bardzo poważny cios w kolano. Jeżeli nie w oba.
Z wszystkich wyżej opisanych przyczyn myślenie o stronie aktorskiej tej inscenizacji budzi we mnie dyskomfort. Angażowanie tak dobrych aktorów, jak zespół Teatru Narodowego, do chaotycznej, wielogodzinnej kolubryny, pozbawionej jakiejkolwiek myśli przewodniej, powinno być karane minimum wygnaniem. Owszem, widać, że starają się – znów! – wykrzesać ile się da z tych specyficznych owoców teatralnej kreatywności pana Litwina, ale… Raz, że takich nazwisk, jak te z obsady, wręcz nie wypada zmuszać do czegoś takiego, a dwa, że w ogóle oglądanie aktorów lepszych niż przeciętna bijących się z własną rolą nie jest wcale przyjemne. No i trzy – niewielu taką z gruntu nierówną walkę wygrywa. Bo nie zawsze decyduje tu talent lub/i doświadczenie, a jedynie jakiś dziwny miks szczęścia i okoliczności. Dziwny i przewrotny, dodajmy. Mamy w rolach rodziców Henryka niewątpliwych tuzów krajowego ekranu i sceny – Jerzego Radziwiłowicza i Danutę Stenkę. Tak, tak, jest tutaj z anglosaska mówiąc inside joke, bo ktoś kiedyś był Heniutkiem, a teraz został jego ojcem. Tutaj żarty się kończą, bo pan Radziwiłowicz w zasadzie nie dostaje większej możliwości, żeby się wykazać i znów objawić światu swoje aktorskie zdolności. Trochę większe pole do popisu ma Danuta Stenka ze względu na to, że gra dwie role. Ale to tylko teoretycznie. W praktyce, jak już wspomniałam, Matka i Mania różniły się może tylko imionami i funkcją w fabule, bo na pewno nie osobowością czy czymś w ten deseń. Dlatego zasadniczo jedyne wyzwania, z jakimi tak naprawdę musi się tu mierzyć aktorka, to te czysto fizyczne, chociażby wspomniane już do obrzydzenia stanie na słoikach – zresztą to dotyczy niemal całej obsady „Ślubu”. Bodaj jedyna naprawdę dobra scena z rodzicami (i chyba jedyna naprawdę dobra scena całej inscenizacji w ogóle) to ta, w której dopiekają Henrykowi ku swojej niemałej radości. Dwoje dorosłych, poważnych ludzi rzuca w kierunku własnego potomka wyszukane obelgi, a po każdym celnym „trafieniu” cieszą się jak dzieci, podskakując i przybijając sobie nawzajem piąteczki. Powiecie, że to niepoważne i wcale nie lepsze od tych wszystkich dziwactw, które w tej realizacji tak bardzo mi się nie podobały. Otóż nie. Było w tym coś nie tylko zabawnego, ale i po prostu… prawdziwego. Naturalnego. Bez żadnego silenia się na wyszukaną symbolikę i inne takie.
Reszta nie miała już tak dobrze. Arkadiusza Janiczka ze „Ślubu” właściwie nie pamiętam wcale, choć przecież dobrym aktorem jest i zawsze jakoś potrafi zaznaczyć swoją obecność na scenie. Magdalena Warzecha – aktorka o sytuacji analogicznej – zarysowała mi się gdzieś z tyłu głowy tylko ze względu na „genderowe” obsadzenie w roli biskupa Pandulfa. Marcin Przybylski i Robert Jarociński jako Kanclerz i Szef Policji byli z kolei trudni do przeoczenia. To nie była tylko kwestia ich strojów przypominających skrzyżowanie garnituru z żółtym pontonem. Po prostu jak już wchodzą na scenę, to najczęściej krążą dookoła, co i rusz wchodząc w widok. I to jest w sumie ich podstawowe zadanie. Chodzenie w kółko. Przybylskiemu to jeszcze łaskawie dano powiedzieć garść kwestii, poświecić sztuczną łysiną, jakoś tam poważniej zaistnieć, ale już Jarociński robi tylko za cień kolegi. Tamten chodzi – on chodzi za nim. Staje – to on też. Tamten coś mówi… no, tutaj on tylko bezgłośnie kłapie. Na początku nawet fajnie to wygląda, ale za którymś razem człowiek zaczyna się zastanawiać, czy warto aktorowi z takim potencjałem zawracać głowę tak wąskim, mało kreatywnym zadaniem. Acz chyba najbardziej frustrujące jest to wspomniane już stadko quasi-kapeluszników, których powinności sprowadzały się w zasadzie tylko do bycia tłem. W takie role najrozsądniej jest wpychać dzieciaki z ostatnich roczników szkoły teatralnej. Bo dużo do zagrania tu nie ma, nie trzeba mega doświadczenia, a młodzież dostaje okazję, coby podszkolić się w warsztacie. W „Ślubie” takie ogony robią między innymi Piotr Piksa, Kamil Mrożek, Paweł Paprocki, Anna Grycewicz czy Joanna Gryga. Czyli aktorzy, którzy na deskach Narodowego udowodnili już swój talent i są na etapie, w którym zwyczajnie nie wypada wciskać ich do jakichś marnych epizodów.
Wiecie, jak to wszystko można podsumować w dwóch słowach? Marnotrawstwo potencjału. I po obejrzeniu, w świeżych emocjach, miałam silne przekonanie, że jeżeli istnieje gdzieś teatralne piekło, to Nekrosius za to ma tam murowane miejsce. Teraz to dość głupio, brutalnie i nie na miejscu brzmi, przyznaję. Ale wtedy to przecież miało zupełnie inny kontekst, zdecydowanie nie dosłowny. Bo i kto się mógł spodziewać, że prawie rok po obejrzeniu będziemy musieli mówić o Nekrosiusie w czasie przeszłym, a owo mocno metaforyczne piekło nabierze wydźwięku ostatecznego.
Wszyscy aktorzy dzielnie wojowali z nieprzychylną konwencją, ale niektórzy robili to trochę dzielniej. Jeden z moich ulubieńców wśród młodzieży Narodowego, Karol Dziuba, ładnie walczył z niedookreśloną postacią Władzia. Grzegorz Małecki jako Pijak był dobry i z jednym chwalebnym momentem, który zagrał totalnie inaczej niż gra zazwyczaj. No i chyba największa niespodzianka wieczoru, zaskakująca jak – nie przymierzając – hiszpańska inkwizycja u Monty Pythona. Mateusz Rusin w roli Henryka. Tak, dobrze widzicie. Nie dość, że tę postać, wbrew teatralnej tradycji, gra młody aktor, to jeszcze ten, którego ostatnio nie zwykłam chwalić. A tu pochwalę, bo zasłużył. Choćby za to, że na swoich plecach starał się udźwignąć cały ten ambaras, z którym nawet starsi i bardziej doświadczeni aktorzy mieliby wielki problem. W dodatku zrobił to w ciekawy sposób, nie odwołując się non-stop do swojego stałego zestawu chwytów i manier, co było dla mnie chyba najprzyjemniejsze w tym wszystkim. Serio, jeśli w obliczu negatywnej recenzji zaczynasz bronić Rusina z zaciętością matki kwoki w sytuacji, kiedy to zazwyczaj jesteś pierwsza w kolejce do lekkiego złośliwego podszczypywania go… to wiedz, że coś się dzieje. Albo że autor tejże recenzji bredzi jak ciężko potłuczony.
No właśnie. Recenzenci. Przy lekturze ich tekstów znowu można odnieść wrażenie kreowania światów równoległych. Krytycy w większości są zachwyceni. Oczywiście poza tym jednym, którego nakręca tylko poczucie własnej fajności i który wie najlepiej, jak reżyser „powinien” inscenizować ten „święty” tekst. No, i może jeszcze paroma pomniejszymi, ale oni chyba w tak zwanej stawce się nie liczą. Ogólnym trendem jest pisanie nie najkrótszych elaboratów pełnych przesadnie trudnych słów, których nawet taki żuczek po filologii polskiej jak ja nie potrafi do końca ogarnąć. Tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, ileż to ukrytych znaczeń jest w tym „Ślubie”. A jakich? To już zależy od autora. Wiadomo, że interpretacje zawsze się trochę różnią od siebie, ale w tym wypadku po lekturze bodaj wszystkich dostępnych w Sieci recenzji ma się wrażenie, jakby się czytało o kilku skrajnie różnych inscenizacjach. Zasada „każdy widzi to, co chce” w pełni. Ba, nawet są i tacy krytycy, którzy z rozbrajającą szczerością przyznają, że wyłapali coś, co na bank nie było zamierzone przez reżysera, tylko oni z jakichś osobistych przyczyn nadali temu szczególny sens. Jest jedna cecha wspólna. Z oczywistych względów te odczytania w lwiej części sprawiają wrażenie wymuszonych. I o dziwo tylko jeden recenzent z prasy lewicującej, po którym z założenia nie spodziewam się niczego dobrego w kwestii tekstów o teatrze (bo za dużo razy już widziałam, jak mijał się z faktami albo naginał je pod jedyną słuszną tezę), otwarcie stwierdza, że Nekrosius w „Ślubie” po prostu upaja się swoim byciem wielkim artystą. Teza kontrowersyjna, ale czy nie mająca pewnych podstaw w tym, co mogliśmy zobaczyć w Narodowym?
Ironiczne trochę jest to, że „Ślub” tak naprawdę jest krótszy od „Dziadów” o 10 minut – a przy oglądaniu miałam wrażenie, że dłuższy o całe wieki. Więc teatr opuściłam zmęczona i raczej sfrustrowana. Bo mówiąc najkrócej – co to za inscenizacja, która męczy, nuży i w efekcie nie daje satysfakcji? Niektórzy teoretycy teatru zapewne w tym momencie stwierdzą, że realizacja nie rzucająca wyzwania widzowi nie jest dość dobra, ale jest pewna różnica między tymże wyzwaniem, a zwyczajnym przyduszaniem odbiorcy przerośniętą formą. I jak po „Dziadach” miałam kilka pomysłów na to, co być może autor chciał przez to powiedzieć (inna sprawa, że ani jedna z tych wersji nie brzmiała przekonująco), tak po „Ślubie” zostałam z wielkim mętlikiem w głowie. Teraz, jedenaście miesięcy i kilkanaście rozkmin później, niewiele się w tej kwestii zmieniło. Chyba najbardziej boli poczucie zmarnowanej okazji na to, aby świetni aktorzy Narodowego mogli się w pełni wykazać. Sama możliwość zaprezentowania sprawności w ruchu scenicznym lub innych zadaniach bardziej technicznych niż aktorskich to zdecydowanie za mało. Zwłaszcza w wypadku tego konkretnego zespołu.
Nie będę złośliwie oczekiwać, coby „Ślub” za rok czy półtora spadł z afisza (choć tuż po obejrzeniu wyrażałam szczere wątpliwości, czy utrzyma się do końca kolejnego sezonu). Biorąc pod uwagę swoisty nimb kultu, jakim otoczono twórczość Nekrosiusa jeszcze za jego życia, szczerze wątpię w to, że pożegnanie z tym tytułem nastąpi szybko. Ale mam jedną prośbę. Kochany, najukochańszy Teatrze Narodowy. Nie rób tak. Nie stawiaj aktorów w sytuacji, kiedy na scenę wydają się iść jak na wojnę. Ani publiczności wobec inscenizacji, wokół której wszystko mocno krzyczy, że ma zachwycać – a nie zachwyca.
A żeby nie kończyć taką smutną nutą, pewna krotochwilna rozmowa z życia wzięta i z opisywaną realizacją związana:
– Kurrrrwa. „Ślub” ma cztery godziny.
– No wiem 😀 A co? 😀
– Czemu nikt mnie nie ostrzegł, zanim kupiłam wejściówkę? xD
Urządziłam sobie podróż w przeszłość (do obiadu).
„…jego rodzice – karczmarzami, a dawna narzeczona Mania… prostytutką.” Noooo ale niespodzianka! Narzeczona – prostytutką! No bo kogóż jeszcze młoda kobieta mogłaby odzwierciedlać? Kurde, aż zapomniałam udać zdziwienie. Karczmarze, pijacy i… prostytutka. No cóż za symbolika!
A ten tenisista skojarzył mi się z Pałkarzem z OFF. Rozumiesz, walka z duchami, łażenie po poczcie i bibliotece, motywy religijne, chore dzieci, a w tym wszystkim sportowiec z pałką. Ani chybi kolo nawiążał.
Luuuuuudzie… Życzysz gościowi piekła, więc widocznie zasłużył, skoro robił piekło na ziemi aktorom :/ Pomyśl, ilu reżyserów marzy, żeby mieć takich odtwórców! Jak mało kiedy nawet ja znałam parę nazwisk! Nawet ja, czytając opis tej szopki czuję, jakie to musiało być poniżające dla aktorów, tak ganiać po sali i starając się przekonać siebie i widzów, że SIĘ GRA.
Parskłam po tym początku xD
No jednak jest trochę zaskoczenia – u Gombrowicza tylko o tym mówią. We współczesnym teatrze pewnie by i pokazywali…
Obawiam się, że Pałkarz miał lepsze fundamenty, że tak to nazwę, metaforyczne. I przede wszystkim po coś miał tę pałkę, bo po co miał Pijak rakietę do tenisa, to nadal nie mam pojęcia. Nikogo nie puryfikował, nikogo nie próbował nią zabić nawet xD
Granie graniem, ale ciekawe, jak wmówić sobie i innym, że to ma jakikolwiek sens… W takich momentach dziękuję pradawnym bogom, że dziecięce marzenia o zostaniu aktorką szybko mi uleciały z główki, bo taki człowiek-narzędzie w reżyserskich łapach musi mieć ciężkie życie.