Kinky Boots – faceci w kozaczkach

Hasło „musical w teatrze” jest niczym fraza „hakuna matata”. Cudownie to brzmi. Zwłaszcza, jeżeli tym teatrem jest stołeczny Dramatyczny, a ty ciągle masz w pamięci wspaniały, porywający „Cabaret”. Mimo, że od zobaczenia go minęło już tyle czasu. Dlatego możecie sobie wyobrazić moje podekscytowanie, gdy bodaj późną wiosną czy wczesnym latem 2017 roku Teatr Dramatyczny zapowiedział realizację musicalu „Kinky Boots”. Reżyseruje Ewelina Pietrowiak – ta sama pani, która zmajstrowała „Cabaret”. Powtarza się spora część obsady. Duet Szczepaniak-Weber znów w rolach głównych. Muzyka Cyndi Lauper. Wprawdzie kompletnie nie znałam filmu, na podstawie którego powstało libretto,* ale jarałam się.

Potem mnie nieco przygasiło. Odrobinkę.
Jakby nie patrzeć, w kwestii promocji „Kinky Boots” przed premierą Teatr Dramatyczny trochę zrobił to źle. Niby mamy tu „musicalowość”, wizję świetnych piosenek i choreografii – które stanowią idealną wręcz bazę pod reklamę – ale istotniejsza okazała się pewna część tematyki. W „Kinky Boots” jeden z protagonistów jest drag queen i wiąże się z tym spory wątek fabularny. Spory, ale nie jedyny, w dodatku jednak nie aż taki oczywisty, jakby się mogło wydawać. Nie do końca rozumiem tok rozumowania ludzi od marketingu w Dramatycznym, ale… W każdym razie reprezentacja obsady „Kinky Boots” wzięła udział w Paradzie Równości krótko przed premierą, co narobiło mi sporego niesmaku. Bo po co to. (Poza tym nadal próbuję odzobaczyć niektórych aktorów w wersji drag queen – nie wszystkim ten anturaż pasował…). Byłam tym wszystkim zaskoczona, choć nie powinnam. Przecież już wcześniej, przy okazji premiery sztuki „Bent” w październiku 2015, działy się różne… dziwne rzeczy, nie mające zbyt wiele wspólnego z teatrem i sztuką w ogóle. Ale to temat na inną okazję.
Tak czy siak, efekty były do przewidzenia. Ci z twardym odchyleniem w lewą stronę z zachwytem łyknęli „Kinky Boots” jako manifest kolorowej swobody (również seksualnej, jeśli nie przede wszystkim) i totalnego przyzwolenia na każde odstępstwo od reguły. Ci mocno zakorzenieni po prawej stronie odrzucili inscenizację, często z obrzydzeniem.

A jak jest naprawdę?

Tak, ta laska z obrazka to Mateusz Weber. Jest jeszcze alternatywna wersja plakatu z Krzysztofem Szczepaniakiem. Niestety nie na pocztówkach.

Odpowiem wam słowami wieszcza: „Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi”. „Kinky Boots” to przede wszystkim kawał znakomicie zrobionego teatru muzycznego – bo właśnie to znajdziecie, gdy odrzucicie całą opisaną powyżej otoczkę. Nie ukrywam, że właśnie po to szłam do Dramatycznego. Po dobrą rozrywkę, coby ukoić zajechany organizm i nerwy. Gdyż był to początek czerwca 2018. Dokładnie dzień, w którym rano musiałam ostatecznie złożyć w szkole zrealizowany (i to nie bez wysiłku) film dyplomowy wraz z kupą bardzo ważnych papierków, modląc się w duchu, żebym o żadnym nie zapomniała. W tej sytuacji chyba mi się coś od życia należało, prawda?
No i nazwiska na afiszu też zrobiły swoje. Nie tylko wspomniany już młodociany duet. W obsadzie znalazł się też jeden z aktorów mojego filmu. A nie da się ukryć, że pokusa zobaczenia go na obcasach była stanowczo zbyt wielka.

Fabuła jest po musicalowemu pretekstowa i raczej dość… no, naiwna jednak. Chłopak z małego miasteczka, Charlie Price, dziedziczy po ojcu przestarzałą i w zasadzie zdychającą fabrykę butów. Nie chce jej. Chyba nigdy nie chciał, choć Price senior od małego próbował go chować na swojego następcę. Charlie wolałby zamknąć ten interes i za namową swojej dziewczyny, Nicoli, wyjechać na stałe do Londynu. A przynajmniej tak mu się na ten moment wydaje. Tylko co zrobić z pracownikami, którzy w zasadzie są dla niego jak rodzina? Wtedy na drodze młodego Price’a pojawia się ekscentryczna dama w opałach, Lola – która po uratowaniu przed chuliganami okazuje się być tak naprawdę Simonem. Lola/Simon, dowiedziawszy się o kłopotach Charliego, proponuje mu szalony układ: przekształcenie fabryki Price’ów w zakład produkujący buty dla drag queens. Wszak zwykłe damskie szpilki nie potrafią utrzymać ciężkich facetów…
Pod kątem fabuły mam z „Kinky Boots” lekki zgryz. Bo faktycznie tak wydźwięk całości, jak i większość rozwiązań w tej historii, wypadają naiwnie. Ale niektóre pomysły są w fajny sposób niecukierkowe i często, pomimo konwencji całości, pozostawiają furtkę do ciekawych rozważań. Owszem, z jednej strony dostajemy stosunkowo przewidywalne motywy typu ten jeden zły maczo men z fabryki pod postacią Dona, który nie trawi rządów jakiegoś przebranego zniewieścielca (ale oczywiście daje się nawrócić) czy płytka, materialistycznie nastawiona Nicola skontrastowana z „tą dobrą” Lauren. Ale z drugiej perypetie obu protagonistów zarysowane zostają jako analogiczne i bardzo uniwersalne opowieści o dzieciach, które chciały stać się kimś innym, niż życzyliby sobie tego ich ojcowie. To nieważne, czy chodzi o ucieczkę przed zostaniem własnym rodzicem w wersji 2.0, czy o uniknięcie – przelewanych na siebie – jego niespełnionych ambicji. Efekt jest niemal ten sam. Zarówno wychowywany na księcia butów Charlie, jak i niedoszły bokser Simon, żyją z przekonaniem, że nie wykazali się w kwestii pokładanych w nich nadziei, zatem nie są dość dobrzy. Dopiero spotkanie i wymiana doświadczeń pozwolą im się ogarnąć i zrozumieć, że bycie sobą samym jest całkiem w porządku. Mam wrażenie, że to jest właśnie sens tej historyjki, a kwestia tożsamości Loli/Simona ma o wiele głębsze znaczenie niż – cytując tekst z polskiej wersji libretta – nie zdecydowanie się na żadną płeć. Wszak czy sam bohater nie daje w jednej ze scen do zrozumienia, że ekscentryczna, wyszczekana, atencyjna Lola jest maską, która dobrze ukrywa introwertycznego, zalęknionego, niepewnego Simona? Maską, stanowiącą wszystko to, czym Simon w swoim mniemaniu nie jest i nie może być? Bo wlecze się za nim, niczym kula u nogi, dość żywe widmo jego starego, któremu nigdy nie podobało się to, co jego syn chciał robić? Sporo tu jest ciekawych pytań i warto się nad nimi zastanowić, nie skupiając się zbytnio nad tym, jak wątek tych relacji rozwiązano. Delikatnie zaspoileruję – zrobiono to w sposób lekko pachnący melodramatem. Ale w musicalu wolno. Taka konwencja.

To i wszystkie kolejne zdjęcia autorstwa Krzysztofa Bielińskiego, pożyczone ze strony albo fanpejdża teatru. Swoją drogą to wstyd, że krąży ich po Sieci tak mało i ni cholery nie oddają one uroku tej inscenizacji.

Wspólne perypetie Charliego i Simona/Loli nie stanowią stu procent „Kinky Boots”, ale znacząco dominują całą opowieść. Są jeszcze wątki miłosne z udziałem pracowników przedsiębiorstwa Price i Syn: trójkąt Charlie-Nicola-Lauren czy wyboiste uczucie Dona i Trish. Jest George, kierownik fabryki i prawa ręka Charliego, na swój sposób zastępujący chłopakowi ojca – ich relacje również w pewnej części możemy oglądać. Trudno jest jednak oprzeć się wrażeniu, że istnienie wszystkich tych motywów jest w jakiś sposób podporządkowane popchnięciu przemiany protagonistów do przodu. I oczywiście dodaniu do spektaklu jeszcze paru zgrabnych piosenek. Uznajmy to jednak za zwykłe stwierdzenie faktu, a nie jakiś poważny zarzut, bo – jak już wspomniałam – fabuły musicali z reguły nie są jakimiś mistrzostwami dramatopisarstwa. Poza tym muzyka (zwłaszcza przy kawałkach Loli) jest na tyle udana i wpadająca w ucho, że bardzo szybko przestaje się na to zwracać uwagę.

Nie historia, a jej przedstawienie czyni z „Kinky Boots” w Dramatycznym teatralną rewelację, która potrafi wyrwać z kapci. Zgodnie z oczekiwaniami Pietrowiak przeniosła tu wszystko to, za co widzowie pokochali „Cabaret”. Ogromne – choć nie przeładowane – scenografie, z wykorzystaniem platform i obrotowej sceny. Dopracowane, doskonale zatańczone, często baaaardzo grupowe choreografie. Równie znakomicie wykonane piosenki, udowadniające, że aktorzy dramatyczni też potrafią dać czadu świetnymi wokalami i przemyślanymi interpretacjami.** W dodatku z akompaniamentem na żywo, co zawsze dodaje plus sto punktów do dobrej zabawy. A to wszystko w scenicznym opakowaniu jedynym w swoim rodzaju. Kolorowym, brokatowym, kiczowatym… Żeby nie użyć tego jakże niepoprawnego politycznie słowa – pedalskim. W takim stereotypowym rozumieniu, jakie wszyscy dobrze znamy, choć tutaj będącym bezczelną zaletą. „Kinky Boots” to realizacja pstrokata i przegięta, ale w przemyślany sposób. Z premedytacją wręcz. Dlatego jest taka dobra. Jakże różna jest tu konwencja plastyczna od srebra, czarnych skór i lateksów „Cabaretu” – a z drugiej strony jaka podobna w pewnej formie bycia wyzywającą. Jednak, co zabawne, to „Cabaret” był o wiele bardziej „kinky”. Nie tylko ze względów fabularnych, bo chyba nie muszę wam mówić, z czym kojarzą się lateksowe i skórzane stroje. „Kinky Boots” w swoich przerysowanych, papuzich barwach to katalizator zupełnie innego klimatu: atmosfery lekkiej i pełnej hardego niekiedy śmiechu, który pozwala mocno przymykać oko na wszelkie musicalowe naiwności. Bardzo mocno. Do tego stopnia, że większość spektaklu spędza się na bujaniu się do muzyki, klaskaniu i przytupywaniu do taktu. Plus (nie wiem, na ile zamierzony przez autorów musicalu) humor sytuacyjny, te wszystkie gwiazdorskie zachowania i słowne zagrywki Loli… Czy scena finałowa, gdzie – uwaga, mały spoiler – widzisz całą obsadę tańczącą w błyszczących strojach i kozaczkach minimum za kolano. I mean naprawdę całą. Zobaczenie w tym tłumie na obcasach statecznego Tomasza Budyty, rosłego Łukasza Wójcika czy niewątpliwie męskich Macieja Wyczańskiego i Kamila Siegmunda po prostu wyłącza mózg z niedowierzania i ze śmiechu. Po prostu złoto.

Właśnie – czy bawilibyśmy się równie dobrze, gdyby nie aktorzy? Pewnie nie do końca. Ech. Co ja mówię. Bez nich to w ogóle by – hehe – nie zagrało. Właśnie obsada w większości przypadków daje bohaterom i ich przygodom to mistyczne „coś”, sprawiające, że chce się to wszystko oglądać, w dodatku z dużą dozą entuzjazmu. „Kinky Boots”, jak większość musicali, pod kątem aktorskim jest trudem zbiorowym z pewną ilością solówek mieszczącą się w konwencji, więc nie każdemu było dane dostać duże pole do popisu. I to głównie z tego powodu nie wszystkich mogę imiennie wyróżnić. Lecz bez choćby jednego z tych trybików w wielkiej, teatralnej maszynie, to by po prostu nie było to.

Więc oto (subiektywna, a jakże) parada nazwisk.
Mateusz Weber, który w Dramatycznym wyrasta na specjalistę od ról melancholijnych musicalowych protagonistów. Najpierw Cliff w „Cabarecie”, teraz Charlie tutaj. I choć w obu realizacjach niewątpliwie wypadł świetnie, to w „Kinky Boots” ma zdecydowanie większą możliwość, żeby się wykazać. Przypadają mu w udziale nie tylko te wszystkie rozczulające solówki, tak pięknie i przejmująco zaśpiewane. Są też kawałki żywe i porywające, rozbudowane choreografie, no i koniec końców te kozaczki na niebotycznych obcasach! W każdej z tych scenicznych sytuacji Weber wypada równie przekonująco.
Mariusz Drężek w roli George’a, czyli kolejna z moich niegdysiejszych aktorskich sympatii, które przyszło mi po latach oglądać na żywo. Nie po raz pierwszy, bo to się zdarzyło podczas czytania „Lęków porannych”, również w Dramatycznym, prawie cztery miesiące wcześniej. A i w międzyczasie była jeszcze jedna okazja pod postacią „Rowerzystów”, czyli kolejnej czytanki. Ale w „Kinky Boots”… no, to był występ na pełnej petardzie. Są na tym świecie ludzie (w tym i ja), którzy zastanawiają się, ile tak naprawdę Drężek ma lat. Bo trudno uwierzyć, że facet bliższy już pięćdziesiątce niż czterdziestce potrafi TAK się ruszać! Młodsi koledzy mogą pozazdrościć tej sprawności. Poczucia rytmu zresztą też. Czyż jest lepsza okazja do najpełniejszego zaprezentowania tych cech, niż musicalowe szaleństwo? Nie ma!
Jakub Szyperski. Nazwisko, które nic wam nie powie. Jeszcze. On się dopiero uczy. Acz już sporo umie, co pokazuje w roli jednego z Aniołków Loli. Tego chyba najlepszego. Pozostała trójka owszem, potrafi zwrócić na siebie uwagę. A to sprawnością fizyczną, zwaną potocznie gibkością, a to szeroko pojętym urokiem osobistym albo – niestety jednemu to się zdarza – testosteronem wysmykującym się z objęć kobiecego stroju. Kuba zachwyca wszystkim. Kondycją, lekkością ruchów, ogólną (choć dopasowaną do przerysowanej nieco stylistyki) naturalnością. I umiejętnością zwodzenia widzów. Bo chyba nie tylko ja przez bardzo długą chwilę (taką… na cały spektakl) miałam mocne i szczere przekonanie, że do ról Aniołków zatrudniono skład mieszany, a ten konkretny egzemplarz jest raczej Anieliczką… Niech go! Skoro już teraz tak potrafi, to co będzie potem?

A najlepsze zostawiamy sobie na koniec. Krzysztof. Boski. Szczepaniak.
Myśleliście, że w swoich dotychczasowych rolach był już dość przegięty? Myliliście się. Tutaj jako Lola wynosi to na wyżyny wszystkiego. Wystudiowany, przezabawny, ale jak wali w poważniejszą nutę, to też robi to w punkt – nawet, gdy materiał wyjściowy trąci banałem. Poza tym jak on śpiewa! Jak on tańczy! Jakie on ma nogi! Wszystko, czego potrzeba, żeby być pełnoprawną divą. Nie należy jednak przy tej paradzie atrakcji zapominać o jeszcze jednym wielkim talencie tego młodego człowieka – a mianowicie umiejętności improwizacji. Wszak, cytując Lolę, jesteśmy w teaCZE, a tu wszystko może się zdarzyć. Nigdy nie wiadomo, jak zareaguje widz, któremu Szczepaniak, będąc w roli, siada na kolanach w połowie spektaklu. Ale jest jasne, że Krzysztof będzie umiał to ograć. Tak, jak w sytuacji znanej mi niestety tylko z opowieści, gdy na jednym z o wiele późniejszych grań (chyba w grudniu), z trudem dopinającą się sukienkę skomentował rozbrajającym: „Oj… Pierożki”. Czym zresztą ponoć rozwalił nie tylko publiczność, ale także partnerującego mu w tej scenie Webera. Nie jest wcale tak wielu aktorów potrafiących biegle i z wyczuciem poruszać się na tych wszystkich trudnych teatralnych poletkach, a już na pewno w tym – wciąż nieco młodszym – pokoleniu.

W skrócie mówiąc: wszelkie fabularne niedociągnięcia, jakich można się dopatrzeć w tej inscenizacji, nie przeszkadzają ani trochę w dobrej zabawie. Zwłaszcza, że człowiek uświadamia sobie istnienie większości tych mankamentów dopiero grubo po obejrzeniu. Co by nie mówić, Teatr Dramatyczny jest najbardziej musicalowym teatrem dramatycznym w promieniu setek kilometrów. A „Kinky Boots” to po prostu świetna rozrywka, do której nie warto dopisywać na siłę jakiejś sztucznie głębokiej filozofii. Chociaż niektórzy i tak to zrobili… Uproszczona, łatwa do przełknięcia wizja świata przedstawionego bardzo przypadła do gustu tym, którzy w niepewności własnych poglądów potrzebują ich ciągłego potwierdzania z zewnątrz. Ze sceny również. Jakież smutne oni muszą mieć życie, skoro nie potrafią po prostu się kompletnie wyluzować i zabawić na rozrywkowym przedstawieniu! Nie bądźcie tacy, jak oni. Miejcie uciechę z dobrze skrojonej, lekkiej i przyjemnej inscenizacji, gdzie wszystko lśni, gra i tańczy, w obcasie jest ten seks, a całe szoł kradną faceci w kozaczkach. Niby crossdressing mniejszy czy większy to rzecz stara jak popkultura. Ale ile radości nadal potrafi dawać! Zwłaszcza w kolorowym, muzycznym wydaniu. Nic dziwnego, że za wejściówkami stoją kolejki jak po mięso. Uwierzcie, na „Kinky Boots” poczujecie się i zaczniecie reagować niczym na szalonym koncercie, a po finałowej piosence owacjami wymusicie na obsadzie jakieś pięć do sześciu bisów. Sprawdzono organoleptycznie. I z przyjemnością.

Tylko jedno mnie boli tak naprawdę. Że wypacykowany Weber pojawił się jedynie na plakacie. Bo naprawdę ładna z niego babka.

 

* W tym miejscu ironicznie pozdrawiam paru recenzentów (oraz pokrewnych) i przekazuję, że polskie tłumaczenie tytułu tegoż filmu przy okazji jego krajowej dystrybucji – „Kozaczki z pieprzykiem” – to nie błąd ani dziwactwo, a dość udana próba znalezienia zbliżonego znaczeniowo odpowiednika. Takie coś zamiast zostawiania nieruszonego obcojęzycznego oryginału i naiwnego liczenia na to, że przeciętny odbiorca zna angielski i zrozumie dowcip.
** Co niektórzy smędzili na polskie tłumaczenia tekstów autorstwa Michała Wojnarowskiego, że za toporne – ja tam nie czułam żadnych poważniejszych zgrzytów. Wiadomo wszak, że przy tak delikatnej dziedzinie, jak translacje piosenek, pełna wierność jest zwyczajnie niemożliwa. Zresztą pracując nad tym tekstem wysłuchałam sobie oryginałów i nie wydaje mi się, żeby były aż tak głębokie i finezyjne, żeby nie wolno było z nich uronić ani słóweczka.

8 myśli na temat “Kinky Boots – faceci w kozaczkach”

  1. Dzień dobry! Trafiłam tu niespodziewanie z Google i trochę się zdziwiłam, że jest to wpis z końca marca, a poruszasz w nim czerwiec 2018 – wtedy byłaś pierwszy raz? 😀 Tzn. ja się tam nie dziwię, sama byłam na Kinky 6 razy i spamując na swoim instagramie na prawo i lewo o tym spektaklu, w sumie nigdy nie zamieściłam jego recenzji 😉 a i tak wszyscy wiedzą, że wielbię Kinky, chociaż z biegiem czasu starałam się bardziej czepliwa, no ale jak się to ogląda któryś raz, to chyba już tak jest 😉 Niemniej, nadal jest dla mnie świetną zabawą i fajnym spekatklem rozrywkowym.

    Przy okazji chciałam dodać rzec, że cieszę się niezmiernie, kiedy czytam takie pochwalne słowa o Kubie Szyperskim. Dał chłopak czadu, bo i Ty, i ja, i mnóstwo innych osób myślało, że to właśnie ta „anieliczka” (jejku, cudne określenie! :D). Tylko wzrost mi nie pasował 😛 Zobaczyłam go pierwszy raz w Kinky wtedy w czerwcu i przepadłam, dlatego bardzo mocno mu kibicuję, bo poza tym, że jest mega zdolny, jest też super sympatyczny. U mnie wyparł Krzyśka i stał się ulubionym bohaterem Kinky i tylko żałuję, że tak mało go tam i tak mało śpiewa solo. Odbiłam sobie ostatnio na Jesus Christ Superstar, gdzie jest tego wokalu już trochę więcej, ale cierpliwie czekam, aż będzie miał gdzieś większą rolę, bo jestem pewna, że to już niedługo 😉

    Czy posiadasz może Instagram? 🙂
    Pozdrawiam!

    1. Omujborze szumiący, komentarz od kogoś nowego! 😉

      Pierwszy i jedyny, choć mam nadzieję, że nie ostatni. Na sześć razów raczej nie liczę, bo znając życie jeszcze sobie obrzydzę całość z Kubą i Krzyśkiem włącznie 😉

      Instagram jest, ale raczej prywatny, nie używam go do blogowych celów. Chociaż kto chce, ten znajdzie 😉

      Pozdro!

  2. widzę, że od cudacznego marketingu i szalejącego LTBG nawet zaczęłaś 😀 Ja bym pewnie na tym skończyła, ale to zależy od tego, jak bardzo dawało po oczach. No w każdym razie nie wspomnieć się nie dało.

    „W obsadzie znalazł się też jeden z aktorów mojego filmu.” Łoooł, masz znajomości 😀

    „Trudno jest jednak oprzeć się wrażeniu, że istnienie wszystkich tych motywów jest w jakiś sposób podporządkowane popchnięciu przemiany protagonistów do przodu. I oczywiście dodaniu do spektaklu jeszcze paru zgrabnych piosenek.” No to moim zdaniem strzał w dziesiątkę i 100% punktów, nie jakiś zarzut! Przecież tak dziala musical ;p Co zdanie śpiewanie, jak z Bollywood, fabuła jest po to, żeby było o czym.

    „Żeby nie użyć tego jakże niepoprawnego politycznie słowa – pedalskim.” Gaaaaay XD Anglicy czasem mają po prostu lepiej. Wygląda na to, że w tym kolorystycznym nie przejmowaniu się granicami kiczowatości udowodnili idealnie, co to znaczy być sobą i jak czasem w tym byciu sobą trzeba być bezczelnym.

    Jak ty o nich wszystkich piszesz! A tego Jakuba Szyperskiego aż mam ochotę looknąć na jakimś zdjęciu XD

    Pierożki!!!1111oneone XD

    1. Jak to mówią – pierwsze wrażenie najważniejsze. Albo przynajmniej ważne. Dlatego tak…

      Yyy… Jakby to powiedzieć… To skomplikowane xD

      Ty to wiesz i ja to wiem, ale poczułam się w obowiązku przypomnieć o tym w sytuacji, w której co niektórzy robią z „Kinków” arcydzieło na miarę… nie wiem, nie Szekspira raczej, ale jakiegoś innego poważnego dramatopisarza. No sorry, ale nie, wszystkie reguły typowego musicalu tu działają wręcz do bólu.

      O. To jest bardzo dobre spostrzeżenie, choć wobec zwyczajowego sposobu odczytywania tej inscenizacji dość przewrotne 😀

      A będzie jeszcze gorzej, dublurę za jednego z wychwalonych wziął inny z moich dyplomowych aktorów i istnieje szansa, że to nie był jednorazowy wybryk, więc… Bój się! xD A kolegę Szyperskiego dostarczam na tacy i w scenicznym anturażu… a przynajmniej jeśli chodzi o włosy i twarz: https://www.instagram.com/p/Bu0_IpRH9qX/

      Krzysztof „Nie zasługujemy na niego” Szczepaniak. Basically xD

      1. Spostrzeżenie pomógł mi odczytać tamten akapit ;D

        I nie gorzej, tylko lepiej XD A ten istagram… Szyperski to po prawej czy po lewej? XD

      2. Spostrzeżenie samo zostało nasunięte przez rzeczony akapit!

        I nie gorzej, tylko lepiej! A co do istagrama… Szyperski to ten po lewej czy po prawej? XD

  3. Dagmaro kompletnie nie rozumiem twojego poruszenia, jeśli idzie o kwestię wzięcia udziału aktorów w Paradzie Równości. Wszak spektakl traktuje i oscyluje w temace tolerancji, równości i odmienności właśnie? czemu więc tak dziwi fakt, że zdecydowano się na taki krok? czy to coś złego?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *