Dzienniczek bardzo pop (3)

Awww, ten „uroczy” czas, kiedy system eliminacji studenta jest aktywny… Cztery do pięciu godzin snu, hektolitry kawy wlewane w siebie co najmniej dwa razy dziennie, setki stron bezsensownego śmiecia do wkucia… No po prostu cud i miód! Na szczęście jakoś udało mi się znowu przebrnąć wszystkie egzaminy w stylu godnym akrobaty, nawet – ojezusie słodki – z kilkoma piątkami i czwórkami w indeksie. Nie pytajcie mnie, jak to zrobiłam, sama nie do końca to rozumiem.
Tak czy siak przez to wszystko nazbierało się dzienniczkowych kulturalnych zaległości. Dlatego nie czekajmy już dłużej, ino lećmy z tym koksem.

Filmowo:
* Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street (Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street; 2007) – musicale, musicale. Nie mogę się nazwać jakąś wybitną fanką, ale nie da się ukryć, że jeżeli jakiś dostatecznie ciekawy mi się napatoczy, to obejrzę. Akurat ten pod kategorię zapowiadających się na ciekawe jak najbardziej podpadał. Znowu tercet w składzie Burton, Depp i Bohnam-Carter – znowu, bo z tą trójcą miałam już styczność przy „Charlie’m i fabryce czekolady” – i tym razem zdecydowanie bardziej mi ten układ przypadł do gustu niźli w tej bardziej dziecięcej odsłonie. Niby mamy dość typową formułę muzycznego filmu, piosenki w miejscu większości dialogów i takie tam, ale to wszystko tak fajnie wypełnione wiktoriańskimi klimatami i czarnym humorem, że ogląda się bardzo przyjemnie. Ogląda i słucha – bo wbrew temu, co zdążyłam już przeczytać po recenzjach, wokalnie wszyscy dają radę. Depp też. Chociaż Helena z Sachą Baron Coehnem pospołu to moi absolutni faworyci i to dzięki nim miałam największą radochę z oglądania. 8/10 na Filmwebie wystawiłam bez większych wątpliwości – zwłaszcza po TAKIM finale. Ale ciii, ani słowa więcej! To nie dziennik River Song, tu spoilerów nie dajemy! ;D
* Dzień Szakala (The Day of the Jackal; 1973) – była książka, to i człowiekowi się filmu zachciało. A że TVN7 takie kochane, puściło ledwo parę tygodni od momentu, kiedy skończyłam lekturę… Niestety albo stety, zależy jak na to patrzeć. Bo oczywiste jest, że ekranizacja różni się od pierwowzoru, wprawdzie raczej w granicach przyzwoitości, ale jednak. Dla osoby, która zaczęła od powieści, to zawsze będzie irytujące. Szczęśliwie większość ze zmian to skróty konieczne przy przetwarzaniu literatury na film, ale jednak nie wszystkie. Totalne przerobienie wątku Jacqueline (która w filmie nie wiedzieć, czemu została przemianowana na Denise), duński nauczyciel zamiast duńskiego księdza, postać madame de Montpellier zupełnie odmienna od tej książkowej… Jak to kiedyś ujęła moja polonistka z ogólniaka, reżyser wcale nie ma obowiązku trzymać się kurczowo oryginału przy robieniu ekranizacji, ale mimo to myślę, że te przeróbki w takiej formie były bardziej zbędne niż pożyteczne. Na szczęście te wady to niewiele w stosunku do licznych plusów. Zachowany został klimat powieści i nabierająca tempa akcja. Atutem jest też obsada, przede wszystkim Edward Fox jako Szakal, Michael Lonsdale jako komisarz Lebel i – już tak bardziej dla mnie, bo bardzo go lubię – młody Derek Jacobi na drugim planie. Nawet, jeśli zna się książkę i widzi wszystkie zmiany, to te dwie godziny spędzone nad filmowym „Dniem Szakala” to dobrze i przyjemnie zagospodarowany czas. W skali filmwebowej szczere 7/10.
* Ale szopka! (Nativity!; 2009) – tak się zastanawiam: dlaczego, u licha, nie obejrzałam tego filmiku w okresie świątecznym, zamiast katować się gwiazdkowym specjalem „Doktora Who”? A na liście rzeczy do obejrzenia był, bo Martin Freeman w obsadzie. Chociaż w sumie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo zafundowałam sobie trochę Bożego Narodzenia w środku lutego. Mamy tu taki miks „tradycyjnej” komedii, komedii romantycznej, kina familijnego i świątecznej atmosfery. Takie mieszanki potrafią być mocno niestrawne, ale nie ta – ogląda się lekko, łatwo, przyjemnie i czasem ze śmiechem. Nie takim do rozpuku, chociaż są świetnie momenty. Całość oczywiście – to nie będzie chyba żaden spoiler – kończy się happy endem, ale bez cukierkowatego przesłodzenia i banału. Freeman jest uroczo-wredniawy, Marc Wootton w roli pana Poppy’ego arcyśmieszny, a dzieciaki rozkoszne i naturalne. Czegóż chcieć więcej na święta? Chyba jeszcze tylko trochę śpiewu. Nie martwcie się – ten film ma też i piosenki. Bez oporów mogę mu dać 7/10 i polecić zawsze wtedy, kiedy ktoś chce się poczuć trochę bardziej gwiazdkowo 🙂

Serialowo:
* Szpiedzy w Warszawie (Spies of Warsaw, 2012), odc. 2-4 – burza po pierwszym odcinku opadła. Krzykacze wydębili swoją opcję napisów, więc wydawałoby się, że zlezą wreszcie z dubbingu i dadzą go w spokoju oglądać tym, którzy tak wolą. Gdzie. W życiu. Ale dobra, zostawmy to, nie ma sensu kopać leżących. Lepiej skupić się na samym serialu, który dobrnął już do końca i moje wrażenia są mniej więcej takie same, jak po pierwszej części. Wątek fabularny w toku akcji nie zdycha, chociaż – jak na produkcję o tajnym wywiadzie przystało – troszkę się plącze, aktorzy z Tennantem na czele dają radę, ich polscy koledzy użyczający im głosu w zasadzie również, ponadto obsada głosowa poszerza się o coraz to lepsze nazwiska (jest Ignacy Gogolewski, argumenty hejterów są jeszcze większymi inwalidami), a całość nadal ogląda się przyjemnie. Wszystko cacy, prawda? No właśnie nie do końca. Bo wychodzi na to, że pomimo tego wszystkiego znowu trzeba czegoś w „Szpiegach…” bronić. Najpierw nie pasował dubbing, teraz zaś, kiedy już można go wyłączyć, co niektórzy zaczęli przywalać się do fabuły. Że nudne, że smutne, że zbyt powolne. A jakie ma być, u licha? To nie jest „Stawka większa niż życie”, ze swoim czysto rozrywkowym, komiksowym nastawieniem, ani tym bardziej film o Jamesie Bondzie. Nie ma mowy, żeby akcję rozegrać na schemacie „bum, bum, tratatata” z jakimś pościgiem samochodowym gratis. Wiem, że pewnie niektórzy tego oczekiwali, ale nie ma tak dobrze. Życie szpiega to jednak nie film akcji. Inny zarzut polegał na tym, że po serialu „widać wkład Polaków”, bo jest nudno, patetycznie i gówniano jak w „Czasie honoru”. Gdzie tam, z której strony, u licha?!? Patos to akurat jedna z tych rzeczy, których w „Szpiegach…” nie sposób znaleźć. Dlatego odnoszę wrażenie, że całe to czepianie się jest szukaniem dziury w całym tylko dla samego faktu przywalenia się do czegoś. A porównywanie polsko-brytyjskiej produkcji do tego badziewka to jest już grube przegięcie. Przy „Czasie honoru” to nawet „Klan” momentami zakrawa na arcydzieło. Cóż. Bywa. Ja na Filmwebie postawiłam 8 na 10 bez oporów i podejrzewam, że chętnie kiedyś do „Szpiegów…” wrócę.
(Swoją drogą ciekawa jestem, co by ci wszyscy „znudzeni” powiedzieli na „Pogranicze w ogniu”…)

Książkowo:
* Agatha Christie „Samotny Dom” – ja wiem, to już się robi zwyczajnie nudne, ale nic na to nie poradzę. Zawsze, kiedy odnoszę jedną przeczytaną książkę tej pani do biblioteki, okrutnie kusi mnie półka pełna innych… Ale o ile wcześniej częstym kryterium wyboru była adaptacja filmowa – czy to już widziana, czy dopiero na liście rzeczy do obejrzenia – o tyle tym razem do sięgnięcia właśnie po „Samotny Dom” skłoniła mnie gra komputerowa zrobiona przez Flood Light Games i Oberon Games, którą dostałam razem z moim laptopem i w którą regularnie sobie pykam. Gierka, jak każda adaptacja, koniec końców okazała się nie do końca wierna, dzięki czemu mimo tego, że znałam już personalia mordercy, powieść zaskoczyła mnie paroma niespodziankami. I nie tylko, bo jednak co intryga opowiedziana w książce to intryga opowiedziana w książce. Czyta się, jak to zazwyczaj u Christie bywa, lekko, łatwo i wciągająco. Jest kilka wyrazistych, acz nie przerysowanych postaci (Fryderyka Rice to moja absolutna faworytka). Jest ciekawa intryga z zaskakującym (oczywiście dla kogoś, kto nie zna żadnej ekranizacji, hehe) finałem. Taka niby mała rzecz, a tyle radochy daje. Zdecydowanie warta nie tylko przeczytania, ale i wystawienia jej 4,5 na BiblioNETce.
* Sue Townsend „Adrian Mole lat 13 i 3/4 – sekretny dziennik” – aż mam ochotę powiedzieć: „I znowu się spotykamy, panie Mole!”. Może w trochę innej formie, ale jednak. Pewnie sądzicie, że widziałam kiedyś kultowy w niektórych kręgach serial BBC, zrobiony na podstawie tej książki? No, niestety nie, co więcej – obawiam się, że ze względów wiekowych nie miałam nawet cienia szansy, żeby się na niego załapać w czasach, gdy śmigał w polskiej telewizji. Otóż wieki, wieeeki temu, podczas „Lata z Radiem” w 2004 roku, Andrzej Mastalerz czytał na antenie wybrane fragmenty innej części cyklu, „Adrian Mole. Męki dorastania”, i robił to na tyle dobrze, że niemal dekadę później nadal to pamiętam. Szkoda tylko, że nie zdarzyło się to ładnych kilka lat do przodu, gdy stałam się fanką tego pana, bo może wtedy na którejś z tuzina kaset magnetofonowych z nagraniami z radia uchowałby się któryś odcinek. A tak to wychodzi na to, że po tym wykonie została tylko krótka notka na stronie wydawnictwa i kilka moich wspomnień. Ech. Żal, bo to było naprawdę dobre, prawdopodobnie dożywotnio wbiło mi do głowy – niezależnie od książkowych opisów i przestawienia w serialu – obraz Adriana jako chuderlawego blondynka, a gdybym była zblazowaną milionerką, to przymusiłabym jakiegoś wydawcę do zrobienia z udziałem tego pana audiobooków do wszystkich części serii.
Kończąc ten przydługawy kawał prywaty i przechodząc do samej książki… Po raz pierwszy od jakiegoś czasu dopadło mnie to dziwne uczucie, gdy docierasz do ostatniej strony i z podszytym rozczarowaniem zaskoczeniem myślisz: „Ej, to już?”. Tak się zastanawiam, czy to świetnie opisane realia – niby brytyjskie z pierwszej połowy lat 80., ale jakież swojskie – czy naszkicowane z ironią, ale często również pewną dozą wyrozumiałości postacie. Pewnie i to, i to. A może i jakiś wpływ na to ma fakt, że też przechodziłam fazę „młodocianego intelektualisty”, będąc mniej więcej w wieku Adriana? Tylko rodzinę miałam zdecydowanie normalniejszą, dziękować bogom 😀 Tak czy siak – chociaż historia jest w sumie słodko-gorzka, sporo śmiechu to śmiech przez łzy, a mimo lekkości lektury są momenty dość smutne – warto zagłębić się w dzienniki prawie 14-letniego Adriana Mole’a, który kocha się w niejakiej Pandorze i chce być poetą. Zwłaszcza, jeśli komuś przejadły się banalne, oderwane od rzeczywistości historyjki o cudownych, udanych, kochających się ponad wszystko rodzinkach. Tutaj nie wszystko jest perfekcyjne (prawdę powiedziawszy mało co jest…), ale to dobrze, bo jak wszyscy dobrze wiemy perfekcja jest mocno przereklamowana. Nie jestem pewna, jak sprawy będą się miały w kolejnej części, którą właśnie powolutku sobie czytam, ale pierwszy tom serii zasłużył zdecydowanie na 5,0. I jak można się spodziewać, zdecydowanie zachęcam do przeczytania tego małego cacuszka.
* Marek Krajewski „Śmierć w Breslau” – moje perypetie z wykładami z literatury sensacyjnej dobiegły końca wraz z końcem semestru (niestety), owocując jedną z pierwszych w historii mojego studiowania piątek w indeksie (jak najbardziej stety). Na jednym z ostatnich poruszono tematykę współczesnych odmian kryminału, między innymi tak zwanego kryminału retro. Nie mogło się oczywiście obejść bez wzmianki o Marku Krajewskim i jego cyklu powieści o Eberhardzie Mocku. Biorąc pod uwagę, że swego czasu dużo się o nim mówiło, a ja od tamtego momentu powoli przymierzałam się do lektury, w końcu zebrałam się i wypożyczyłam pierwszy tom. Oczekiwania miałam dość spore. Koniec końców „Śmierć w Breslau” spełniła raczej niewiele z nich. Wielkim, ale to wieeelkim plusem jest silne osadzenie akcji w przedwojennej przestrzeni Wrocławia – autentyczne nazwy, autentyczne miejsca, w trakcie lektury można sobie zajrzeć na ściągawkę z tyłu, sprawdzić obecną nazwę danej ulicy czy placu, a potem przejść się i zobaczyć, jak to teraz wygląda. A co do reszty… no cóż, różnie z tym bywa. Intryga zapowiada się dość obiecująco, ale poprowadzona jest ze zmiennym szczęściem – są dobre momenty, które po chwili przechodzą w zupełnie niefajne – zaś sam jej finał wydawał mi się być przesadzony i mało prawdopodobny. Swoje zrobił też niestety główny bohater, którego teoretycznie jak każdego głównego bohatera powinnam choć trochę polubić albo przynajmniej zaakceptować, a w praktyce po jakichś 30 stronach miałam ochotę kopnąć go w dupę. Jak zresztą niemal wszystkie postacie nieco bardziej wyeksponowane na kartach tej książki. I chociaż summa summarum to dobre czytadło, ale jednak odczułam spore rozczarowanie. I chyba tylko, jak to ujmuje ładnie Wikipedia, „dokładnie zarysowane realia topograficzne” mogą wytłumaczyć tak wielką popularność „Śmierci w Breslau”. Być może i całego cyklu, chociaż kto wie, może w późniejszych tomach Krajewski się wyrobił? Ale chyba się o tym nie przekonam, bo po skończeniu lektury jakoś nie mam większej ochoty na kolejne części. W skali BiblioNETki zdecydowałam się zaś na ocenę 3,5.

Dokumentalnie:
* „Richard E. Grant’s Hotel Secrets”, odc. 1-2 – Daga dobrym dokumentem nie pogardzi, zwłaszcza, jeśli pałęta się w nim jej ulubiony aktor. A REG w ostatnich latach filmów dokumentalnych robi sporo, chociaż bodaj jedynym pokazywanym w polskiej telewizji do tej pory była dwuczęściowa „Historia safari”, śmigająca od czasu do czasu na BBC HD. A szkoda. Szkoda, nie tylko dlatego, że ten człowiek jest jednym z tych, których wielbię pasjami, ale głównie ze względu na to, że to jako gospodarz/prowadzący w tego typu produkcjach jest typem nieprawdopodobnie wręcz rozkosznym. Wyobraźcie sobie 50-letniego faceta z kapitalnym poczuciem humoru, obdarzonego ciekawością energicznego dziesięciolatka. Tak mniej więcej można to podsumować. W serii „Hotel Secrets”, zgodnie z tytułem, odkrywamy tajemnice największych, najdroższych i najsłynniejszych hoteli świata. To samo w sobie jest ciekawe, a jeśli jeszcze robimy to z niemniej niż my podjaranym tym wszystkim przewodnikiem, to wszystko staje się jeszcze zabawniejsze! Dowiadujemy się mnóstwa rzeczy o ich historii, funkcjonowaniu, różnych – często bardzo oryginalnych – rzeczach, które je wyróżniają na tle reszty (hotele dla psów? apartament z rzędem sypialni dla wszystkich twoich ewentualnych gości?). Wszechobecny luksus, ekstrawagancja i kupa kasy wydawana lekką ręką przez zmanierowanych klientów. Bieganie po korytarzach, skakanie na łóżka i wąchanie przedmiotów wliczone w cenę. Seria jest bardzo przyjemna i – co chyba najważniejsze – bardzo bezpretensjonalna, co jest zdecydowanie jedną z jej największych zalet. Jeżeli komuś uda się do niej dotrzeć, to naprawdę gorąco zachęcam do oglądania. Trochę wiedzy zapakowanej w znakomitą, niebanalną zabawę to rzecz nieczęsta, ale gdy już na coś takiego trafimy, to warte jest uwagi 😉

Muzycznie:
Po raz kolejny kącik nowych odkryć muzycznych sponsoruje Stars TV. Tym razem podsunęło mi parę kawałków formacji Orchestral Manoeuvres in the Dark, znanej lepiej pod skróconą nazwą OMD. Większość pewnie raczej kojarzy takie kawałki jak „Enola Gay” czy „Maid of Orleans (The Waltz Joan of Arc)”, które dość często latają po stacjach radiowych (notabene ten drugi posiada jeden z najlepszych wstępów w historii muzyki rozrywkowej imho), ale i okazuje się, że inne, trochę mniej popularne, też są dobre. Dzisiaj szef kuchni proponuje:
* Tesla Girls
* Pandora’s Box
Nie można chyba jednak w sumie powiedzieć, że to mniej znane utwory. „Pandora’s Box” w 1991 roku dotarła do 2. miejsca Listy Przebojów Trójki. A to jednak coś znaczy. Btw. przez teledysk i osobę Louise Brooks, której rolą w filmie pod tym samym tytułem zainspirowany był ten kawałek, nabrałam ochoty na produkcję z czasów kina niemego. No ładnie 😀 Ale, jak to mawiają, nie ważna przyczyna – ważny efekt. Jaki będzie, to się pewnie przekonam wkrótce.

Druga część kącika będzie zdecydowanie mniej wesoła. Otóż w samym środku sesji dotarła do mnie smutna wiadomość o śmierci Jana Pluty, perkusisty i współzałożyciela zespołu Kombi. Nie da się ukryć, że był taki okres, kiedy lubiłam tę kapelę bardzo, bardzo, nagrywałam piosenki z raczkującego wówczas radia Złote Przeboje, a jak się udało, to i jakąś reedycję longplaya na kasecie magnetofonowej zdobyłam. Między innymi kasetową wersję płyty „Królowie Życia”, podarowaną mi przez rodziców na któreś Boże Narodzenie. Na początku nie byłam jakoś bardzo zachwycona, ale prędko zmieniłam zdanie. To akurat była jedna z tych LP-ek, na których właśnie Pluta walił w bębny, więc może najlepiej byłoby po prostu zapodać kilka piosenek. To trochę inne Kombi niż to najpopularniejsze w latach 80., ze „Słodkiego miłego życia” i „Naszym randez-vous”, bardziej rockowe niż synthpopowe, ale zdecydowanie dobre. Poza tytułową piosenką i instrumentalem „Bez ograniczeń”, wykorzystywanym przez lata jako czołówka „5-10-15”, mało utworów jest kojarzonych – tym bardziej warto ich posłuchać.
* Ostatnie safari
* Nie mam nic
* Teleniedziela
Gdyby ktoś chciał wszystko… cóż. Rip całego winyla, ze wszystkimi tymi słodkimi trzaskami i szumkami, jest na YT. Szukajcie, a znajdziecie.
(A o KombII… nie mówmy. Serio. Proszę.)

2 myśli na temat “Dzienniczek bardzo pop (3)”

  1. Oops, odnoszę wrażenie, że to „odpieranie zarzutów” na temta „Szpiegów w Warszawie” to z dedykacją do mnie. A ja tak naprawdę nawet nie wiem, czy powinnam oceniać, skoro z tych oderwanych kawałeczków, którym dawałam szansę, najwyżej jeden odcinek (polski) by się złożył. Oops, było się nie odzywać.
    Adrian Mole! No nie, dopiero kiedy napisałaś o Pandorze, skojarzyłam, o kogo chodzi! Śmieszny przypadek – nie wiadomo kiedy ta książka wpadła mi w rękę, podobnie jak nie wiadomo kiedy przestałam o niej w kółko gadać. A niedawno nawet tytułu sobie nie mogłam przypomnieć, kiedy niektóre kwiatki zaczęły do mnie wracać. „Adrian Mole lat 13 i 3/4 – sekretny dziennik” – teraz postaram się zapamiętać 🙂

  2. Masz szczęście, te zarzuty to akurat u kogo innego wygrzebałam 😛
    No i widzisz, jakie te moje wypociny pożyteczne 😀 Nawet, jeśli czytają to trzy osoby na krzyż, ale jednak.

Skomentuj ~Astroni Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *