Letni koktajl

Ledwie człowiek poczuł odrobinę wolności, a już się nazbierało notek do napisania, niekoniecznie nawet zaczętych… No i cóż. Efekt będzie taki, że koniec końców żeby nadrobić zaległości sklecę je wszystkie w jedną, robiąc z tego wpis duży i o wszystkim. Ktoś kiedyś mi mówił, że takie wpisy lubi, więc jeśli jeszcze czasem tu zagląda, to się ucieszy.

Więc na początek trochę TEATRALNIE. Bo…
Od kiedy wyrwało mnie do Wro, z repertuarem naszego miejscowego teatru zupełnie przestałam być na bieżąco. Do pewnego stopnia ku memu ubolewaniu, bo o ile niektóre propozycje już na etapie samego trailera wyglądają mało interesująco („Wojno bajek”, chyba nieprędko się spotkamy), to inne niekiedy kuszą, oj kuszą… Więc koniec końców w czerwcu wylądowałam w pierwszym rzędzie na sztuce „Zakała”. Tutaj wszystko zapowiadało się znakomicie. Autor ten sam, co przy „Kolacji na głupca”*. Reżyser inscenizacji też. Obsada takowoż wydarta z tamtej. Pan Konieczyński znowu gra Pignona. Ogólnie… IEZU.
Nie rozczarowałam się ani trochę.
Poznajcie Ralfa. Znaczy… on pewnie się wam tak wcale nie przedstawi, ale zdaje się, że tak naprawdę się nazywa. Niezależnie od tego jest zawodowym mordercą, któremu zlecono odstrzelenie świadka koronnego. Wszystko układa się po jego myśli – dostał pokój w hotelu dokładnie naprzeciwko sądu, z jego okien widać wejście do gmachu, piękny karabin schowany pod łóżkiem czeka na swoją kolej… Tylko, że nie on jeden na tegóż świadka poluje. Za ścianą, dokładnie w pokoju obok zakwaterowanie dostaje niejaki Francois Pignon, fotograf, która za ewentualną fotkę może dostać kupę kasy i pewnie jakiś awansik. To oczywiście ten Pignon, zupełnie ten sam i chociaż osadzony w innej sytuacji, nie tylko zawodowej (żona właśnie go zostawiła dla własnego psychiatry, on sam zdaje się nie przypominać sobie znajomości z pewnym bogatym wydawcą), to nadal jest chodzącym katalizatorem zdarzeń zakrawających na katastrofę.
Wprawdzie „Zakała” postawiona obok „Kolacji…” przypomina młodszą zbuntowaną siostrę, ale to w żadnym wypadku nie jest wada. Ba. Powiedziałabym nawet, że to zaleta. Kryminalna zdeka tematyka, ostrzejszy język, parę scenek takich, że… hłe hłe, shipująca wszystko połowa Tumblra byłaby zachwycona, różne takie. Ale nie, wszystko w granicach dobrego smaku, poza tym nikt nie powiedział, że takie sztuki są wskazane dla nieletnich 😀 Poza tym akcja tak samo wartka, sceny równie śmieszne, tak samo pokręceni bohaterowie. No i obsada. Właśnie. Obsada. Zdaje się, że przy okazji premiery „Boga Mordu” napisałam coś w stylu, że „weź dwóch aktorów, którzy znają się jeszcze ze szkoły teatralnej i mają dobrą chemię, postaw ich obok siebie na scenie i spektakl powinien wyjść z tego zajebisty”. Prawda. To tak działa. Przynajmniej w wypadku panów Górala i Konieczyńskiego. Maszyna sama wprawia się w ruch, ale… no, nie jestem pewna, czy potem da się ją tak łatwo zatrzymać 😀 Do tego dodajmy resztę castu równie zabawną (Kępińska jako żona Frania, Prażanowski jako jej nowy facet, Dudzik jako wpychany do szafy policjant i Grondowy jako boy hotelowy, który zawsze, ale to zawsze wpada w najmniej odpowiednim momencie), odpowiednie tempo i siuuuu, zabawa na dwie godziny zapewniona. Praktycznie bez przerwy kwiczałam ze śmiechu, pospołu z całą salą, jak na prapremierze Neonów czy czymś równie mocnym. Przed końcem sezonu już nie zdążyłam, ale we wrześniu, na początek następnego, obowiązkowo lecę na to jeszcze raz 😀

Druga z rzeczy też ma coś wspólnego z teatrem. Również w czerwcu, ale bliżej końca, ekipa ze Zdrojowego Teatru Animacji wpadli na pomysł rozegrania meczu z kolegami z Teatru Norwida. I wiecie, co? Zagrali. O ile ostatnio coś wspominałam przy okazji Euro, że piłka nożna nie jara mnie ni huhu, o tyle teraz warto dodać, że za wyjątkiem niektórych meczy towarzyskich. Zwłaszcza granych przez aktorów. Wprawdzie gdy dotarłam do domu, miałam opalone na czerwono ramiona dzięki niespodziewanemu słoneczku i gardło z lekka nadwyrężone kibicowaniem, a i nogi trochę bolały, bo więcej widzów było jak miejsc siedzących, ale nie ma czego żałować, zabawa w dobrym towarzystwie (z Anią się żem wreszcie spotkała!) i przednia 😀 No i Norwid wygrał dwoma punktami. Niby nic, a cieszy.

A teraz FILMOWO. Bo skoro wakacje, to i wreszcie jest czas na oglądanie!
… Ino nie zawsze człowiek ma siłę się zmobilizować, więc „Lesbian Vampire Killers” i „Poirot” ciągle czekają na lepszy moment. Ale to, co nie leży na płytach/kompie tylko śmiga w TV, to się przerabia. Czasem zgodnie z planem, czasem z przypadku. Z tym, że ten przypadek czasem wiedzie na manowce, mimo kuszenia Twoim niegdysiejszym idolem w wieku wczesnokarierowym. [Jeśli kiedyś traficie na „Chce mi się wyć”, to ostrożnie. W zasadzie całość składa się z młodziutkiego Mirka Baki, niespecjalnych scen erotycznych, cycków Doroty Pomykały i muzyki Lecha Janerki, która – o ironio – w kontekście tego muzyka przypomina ostry wypadek przy pracy.]
Gorzej bywa, gdy z kolei wciskają Ci filmy wprawdzie z dawnym, kochanym celebrity crush, ale nieżyjącym. Ostatnio telewizje jakoś się kuźwa uparły, żeby zbombardować mnie zaległymi produkcjami z udziałem Tadeusza Szymkowa i efekt ogólnie jest taki, że siedzę i oglądam z mordką w podkówkę. Kolejno prześmignęłam „Kanalię” i „Męczeństwo Mariana”, oba z gatunku „nie rozumiem polskiego filmu, bo nie mam napisów” (ewentualnie „więc co autor chciał przez to powiedzieć?”), potem jeszcze „Zwerbowaną miłość” (film z cyklu: szukam kogoś innego, a tu nagle bum, Tadziu), też produkcja nieszczególna, bo z całości najbardziej podobały mi się kolorowe kostiumy pań kurew, ale ogólnie kij tam z jakością. Tyle lat byłam w stanie obejrzeć dla tego gościa naprawdę wszystko, to i teraz mogę. Teraz nawet bardziej, bo wiecie. Więcej już nie będzie i takie tam… Ale ogólnie odczuwałam niekończącą się potrzebę dramatycznego keysmashingu, bo świadomość upływu czasu i przemijalności boli. Niestety. Dziękować bogom, że również powtarzany ostatnio „Na koniec świata” z różnych dziwnych względów przegapiłam, bo to byłoby już przeładowanie.
Lista filmów nie-polskich do obejrzenia też się nieco skróciła. Mówię „nieco”, bo trzy na dwieście ileś aż takiego szału nie robi. Ale ciii. „Autostopem przez galaktykę” zaliczone. Fajne, ale nie porwało mnie. Oprócz delfinów i „So long and thanks for all the fish” 😀 Lepiej zażarło „The Borrowers” albo – jak to ochrzcił Canal+ – „Kłopoty rodu Pożyczalskich”. Historyjka świąteczna, ale niebanalna, w dodatku z Christopherem Ecclestonem i Stephenem Fry’em. Tego pierwszego fanię, tego drugiego lubię. I efekty w pytę. A to „tylko” film telewizyjny. Łaaadnie. U nas po „Kingsajzie” już niczego w takim stylu nie zrobiliśmy. Potem z podobnych rzeczy jeszcze trafiło mi się „Pana Magorium cudowne emporium”, tym razem wałkowane bardziej dla polskiego dubbingu (Bluszcz <3), ale klimaty dość podobne i równie sympatyczne. Bo ja w sumie lubię tak zwane kino familijne, które nie wywołuje mdłości i chęci napieprzania głową w ścianę od natłoku ckliwości czy innego bullshitu. No i na deser, już całkiem nie dla dzieci, „Katarzyna Wielka”. Ta z Catherine Zeta-Jones. W dość specyficznych okolicznościach, bo w ramach tumblrowego watchalongu, przerwanego tydzień temu pod koniec pierwszej części, gdy gospodyni eventu burza wyrwała Internet. No i tego… Jakby to ująć… Kostiumy fajne. Scenografia fajna. Tylko fabuła nie bardzo. Znaczy może ogólnie ktoś nieobeznany z historią to kupi, ale ktoś, kto wcześniej nieco poczytał/obejrzał parę dokumentów (tak, tak, subtelnie wskazuję paluszkiem na siebie), to już tak raczej średnio. Upchnięcie sporego okresu w 180 minutach rzadko wychodzi na zdrowie, zwłaszcza, że miałam wrażenie, iż ktoś tu bardziej postawił na atrakcyjność głównej bohaterki (bo CZ-J zdecydowanie nie jest moją Katarzyną) i jej życie emocjonalne niźli polityczne. Całość zasadniczo miała jedną zaletę, to znaczy McGanna. I TO NIE JEDNEGO, bo w obsadzie pora hołubionym przeze mnie Paulem znaleźli się jego dwaj młodsi bracia, Mark i Stephen. Też fajni. Ale Paul był najważniejszy. Chociażby dlatego, że miał najlepsze sceny z mówką strzeloną Katarzynie po powrocie z wojny na czele. I wyglądał. Bardzo… Nawet trochę za. Livestreamowy czat w efekcie wyglądał momentami jak jedno ciągłe walenie w klawiaturę. Głową.
(Znaczy wróć. Dwie zalety. Bo Jeanne Moreau jako cesarzowa Elżbieta była przekozak.)

To może jeszcze FANDOMOWO?
Niusy przede wszystkim ze świata „Doktora Who”. Trochę spoilerowate, także jakby ktoś chciał sobie tego oszczędzić przed premierą, to trzeba przeskoczyć do kolejnego akapitu. Po primo – wypływają kolejne fotki z planu. Na niektórych z nich można było dostrzec starych znajomych z epizodu „A Good Man Goes to War”, a mianowicie Straxa, Madame Vastrę i Jenny. I jeśli mam być szczera, to zachwycona zbyt nie jestem. Po pierwsze dlatego, że jak porządki i wietrzenie serialu, to po całości, więc skoro wprowadzamy nową towarzyszkę, to czemu by nie oprzeć epizodów na nowych postaciach? A po drugie… Powiedzmy sobie wprost: nigdy nie rozumiałam dość dużej w fandomie popularności Vastry i Jenny. A niektórzy nimi byli okropnie wręcz zjarani, bo padła sugestia, że są lesbijską parą. Phi. Też mi coś. Zwłaszcza, że jako bohaterki były… cóż, nudne, a odcinek, w którym się pojawiły, w moich osobistych rankingach zajmuje wysokie miejsce w kategorii niedorzeczności i Moffacenia kanonu na korzyść jego wytworów. Z rzeczy trochę lepszych zaś niedawno zaczęła latać po Tumblrze plotka, nie mam pojęcia na ile potwierdzona, jakoby Tom Baker miał gościnnie wpaść na 50-lecie… Tutaj następuje tak zwany SZAŁ. Wprawdzie wiadomo, fajniej by było zebrać całą żyjącą gromadkę (khemkhemÓsmykhemkhem), ale ciii, czasu jeszcze moc, może zdążą to załatwić, a póki co mieliby przynajmniej jednego. Niestety z drugiej strony chodzą również słuchy, jakoby jubileuszowy specjal miał być ostatnim występem Matta Smitha jako Jedenastego. I tutaj szał się kończy. Szczerze? Nooooł. Póki nie zostanie mu w formie dobrych odcinków zrekompensowany zrypany sezon nr 6, nigdzie go nie puszczamy. No wai.
Milsze nowiny też będą po trosze doktorowe, bo związane z mister McGannem. W Internecie pojawiły się pierwsze ruchome obrazki z „Art is…” – trailer i filmik z wiadomością od reżysera (który aktualnie ciuła fundusze na postprodukcję) poprzetykany fragmentami z filmu. Również śpiewanymi: [klik!]. Tak. Teraz już jestem pewna, że tego filmu nie przetrwam, bo piękny głos Paula i odpowiednia ilość angstu mnie zniszczą. Idę teraz grzecznie popłakać nad tym w kąciku.

Pomijając zaś wszystkie popkulturalne wybryki… no cóż. Upał. Ostatnio jak diabli. W ciągu dnia wyleguję się na balkonie poczytując książkowe zaległości, dość… hm… specyficzne vide fin-de-siecle’owy pornol (tłuszcza podnieca się „50 shades of gray”, phie. „Pan Wenus” to jest to!), zaś wieczorami próbuję fotografować błyskawice, bo jak zaczyna napieprzać tą burzą, to i Internet przerywa i telewizja. Czasem gradem walnie… Fajna pogoda, naprawdę. No i moje lenistwo kabaretowe osiąga krytyczne szczyty – KKD w wersji „na wakacjach” nie tknęłam mimo zapowiedzianej obecności Neonsów, a jedyne, co mam na swoją obronę, to fakt, że najnormalniej mi się nie chciało. I żadne pochwały czy peany nie były mnie w stanie skłonić do sięgnięcia po ewentualną powtórkę w Sieci. A zwłaszcza te strzelane przez tych, co byli na miejscu (zresztą swoją drogą jestem okropnie nie trendy – jak żyję nie statystowałam na żadnym kabaretonie. Oh). Na szczęście ktoś mnie później przymusił, żeby obejrzeć chociaż wejście chłopaków – na szczęście, bo wyszło na to, że pokazali improwizację o anarchistach z sejmu. Znaczy improwizację. Na występach to było „na żywioł”, w TV pewnie już nie. Ale i tak wystarczyło, żeby się pokulać ze śmiechu i jednak rozważyć obczajenie kiedyś całości. Czy tam większości, bo TVP poszła po rozum do głowy i zamiast tylko bezmyślnie czyścić wszelakie wrzuty na YT jako „łamanie praw autorskich” założyła sobie własny kanał i ładuje tam różne takie, co wreszcie daje jakąś alternatywę dla wiecznie niedziałającego iTVP i chyba skuteczniej załatwia sprawę.

No i tyle. I tak sporo wyszło, a miało być niby tylko opisanie paru rzeczy po łebkach… Jeszcze tylko piosenka. Dzisiaj z cyklu „Dagmara nie lubi współczesnej muzy, ale jeśli już coś jej się spodoba, to musi być coś”. Bo i tak jest. W ciągu ostatnich miesięcy takich kawałków było parę, ale skupmy się na jednym. Chyba najbardziej klimatycznym i w dodatku wspomaganym w TV ślicznym teledyskiem. O ile inne utwory tej pani mnie nie porywają, o tyle ten mnie bierze. I naprawdę mało mnie obchodzi, czy za tą konkretną karierą stoi forsa tatusia czy nie. Jeśli nawet, to dla tej jednej piosenki opłacało się.
– Lana Del Rey – Video Games –

Na koniec… powiedzcie mi, żebym zabrała się za coś sensownego. Niby kończę rysunki, niby nadrabiam filmy, oglądam po raz n-ty „Glinę” i piszę na bloga, niby ostatnio udało mi się dociągnąć do końca trzeci rozdział fanfika, ale prawda jest taka, że próba wypoczęcia po pierwszym roku pojebanych studiów skończyła się rozleniwieniem na maksa. Może jakiegoś kopa w dupę na rozpęd? Wyjątkowo pozwalam.

* Na której zresztą w ostatnim dniu miesiąca byłam po raz… well… w sumie siódmy. Nie mówcie, żem maniak. Wiem o tym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *