Pokojówki i Żelazna Dama

To trochę… przykre, że czasami do pójścia na jakiś spektakl mobilizuje Cię dopiero fakt, że sztuka niedługo zostanie zdjęta z afisza. Ale i tak bywa. Nawet i mnie się to przydarzyło, chociaż stosunkowo niedawno, bo w poprzednią sobotę. Z repertuaru jeleniogórskiego teatru (mojego wciąż ulubionego) miały zniknąć „Pokojówki”, więc zebrałam się, zdobyłam bilet i poszłam na ostatnie przedstawienie. Już kiedyś myślałam, czy by tak czasem na to nie pójść, ale jakoś nie wyszło. A to nie było czasu, a to inne, bardziej interesujące mnie przedstawienia, a to nie byłam pewna, czy spodoba mi się coś, co ma czysto babską obsadę, pomimo, że do jednej z pań mam słabość.

Sama sztuka raczej mnie nie porwała. Dwie siostry, pokojówki właśnie, które pani nienawidzą jak niczego innego, pod jej nieobecność bawią się w jej mordowanie, chcąc w przyszłości wcielić ten pomysł w życie. Jedna spotyka się na schadzkach z młodym mleczarzem, druga tak długo wysyłała na policję anonimy, aż pan wylądował w więzieniu. Całość opiera się głównie na tej grze między Claire i Solange – dużo emocji, dużo napięcia, ale mimo wszystko cała historia, wszystkie ich przeżycia i dylematy wydawały mi się zupełnie, ale to zupełnie obce. Ot, nie moja bajka, nie moja rzeczywistość. Nie wiem, czy czyjakolwiek na tej szerokości geograficznej. Na szczęście spektakl miał całkiem ciekawą koncepcję plastyczną – zarówno scenografię, jak i kostiumy – i dobre aktorstwo. Bez tego na pewno całość pozostałaby tylko historyjką typu „fajnie, ale co to mnie obchodzi”. A tak było chociaż co pooglądać. Ale nie było najgorzej, o nie. Po prostu tego nie kupiłam. Gdyby to jeszcze grali, to bym pewnie poleciła. No, ale już nie grają. Trochę szkoda. Troszeczkę.


A we wtorek zebrałam się do kupy po męczącym poniedziałku (zajęcia niemal do godziny 17 – ironiczne gratulacje dla tego, kto układał plan) i wybrałam się do kina na „Żelazną damę”. Zgodnie z planem. I oficjalnie potwierdzam, że Meryl Streep w tym filmie miecie. Nie wiem, czy dostatecznie mocno, by dostać za to Oscara, ale z drugiej nie widzę żadnych przeciwskazań. Przede wszystkim mając w pamięci Donnę z „Mamma Mia!” zobaczyłam na ekranie kogoś, kto wydawał mi się być zupełnie inną aktorką niż tamta śpiewająca babka. A jednak to ta sama kobieta, skubana. I to jeszcze tak jakby pomnożona razy dwa, bo film przestawia zarówno młodszą, żwawszą i wojującą panią premier, jak i schorowaną starszą kobietę, która nie do końca ogarnia, na jakim świecie żyje. No właśnie. W obu tych wcieleniach Streep jest równie fantastyczna, ale wbrew pozorom tej Thatcher-staruszki jest więcej. Powiedziałabym, że nawet trochę za dużo. Po dłuższym czasie wątek sam w sobie, dodatkowo podparty wyświechtanym w filmach gorszego sortu wątkiem pt. „widzę kogoś, kto nie żyje” zaczyna być nużący. Mimo faktu, że tego kogoś, czyli Denisa Thatchera gra w bardzo wesoły i zajmujący sposób Jim Broadbent. Po prostu w pewnym momencie czuje się, że ta koncepcja jest dość koślawa i dziwna. Wolałabym, żeby twórcy położyli większy nacisk na pokazanie Thatcher-polityka, wojującej nie tylko o to, by traktowano ją poważnie bez względu na płeć, ale również o postawienie na swoim – wszak poglądy miała stosunkowo kontrowersyjne. A tu lipa. Lekki szkic zrobiony kilkoma scenami z najważniejszych momentów i tyle. Lekki i pobieżny, powiedziałabym. I jak tu uwierzyć w to, jak istotną była postacią nie tylko dla brytyjskiej polityki?
Przewidywania, że lwia część seansu upłynie pod znakiem robienia mangowych oczek na widok Richarda E. Granta nie sprawdziły się. Znaczy oczka były, ale krótko. Okazało się, że krążące opinie są prawdziwe i drugi plan został bezecnie zredukowany do roli scenografii. Nie mówię że „bezecnie” wyłącznie ze względu na hektolitry sympatii, jaką żywię do REGa – w tak zwanym tle pałętało się jeszcze paru innych aktorów, którzy wydawali mi się co najmniej nieźli i których można było trochę bardziej wyeksponować. Głównie z otoczenia Thatcher. I to by tłumaczyło, dlaczego praktycznie nie istnieli. Jak można pokazać porządnie współpracowników i rywali pani premier, skoro zdeka olewa się jej polityczne przygody?
Nie, że nie podobało mi się wcale. Bawiłam się całkiem dobrze na tym seansie, bez zmęczenia przeleciały mi te dwie godzinki, a sam obraz mimo wszystko reprezentuje poziom sporo lepszy od przeciętnego. Ale można było dopracować całość i wyszedłby seryjnie dobry film, a nie produkcja, który trzyma się wysoko właściwie dzięki głównej aktorce.

(Co oczywiście nie zmienia faktu, że totalne nie wykorzystanie Granta budzi we mnie mały, acz intensywny wkurw, zwłaszcza, że grany przez niego Michael Heseltine miał z Iron Lady dobrze na pieńku i gdyby tylko twórcom się zachciało, to mógłby być z tego soczysty i dobrze rozegrany wątek. A tu dupa blada, bo ktoś poszedł na łatwiznę.)


I jeszcze w telegraficznym skrócie, bo i tak ta notka pisała się zdecydowanie za długo – mimo braku słabości do filmów walki zaliczyłam „Krwawy sport” z Van Damme’m (hasło rodziców pod tytułem: „O, jeden z pierwszych filmów, jakie widzieliśmy na wideo!” podziałało) i podobało mi się, głównie ze względu na klimat i realistyczne sceny mordobicia, potem jeszcze wieczorem wpadłam na „Złote Koło”, ku mojej wielkiej radości zresztą, bo już od naprawdę dawna chciałam obejrzeć, a jakoś nie mogłam trafić. Trochę sentymentu, bo aż dwa moje dawne „celebrity crush” na raz, plus stan zwany „I have a lot of feelings”, bo jeden z tych panów już niestety nie żyje, ale ogólnie bardzo przyjemny film. Plus parę znajomo wyglądających plenerów, bo kręcili to we Wrocławiu – dostałam słabo wytłumaczalnego banana na ryju, rozpoznając okolice obecnego domu handlowego Renoma. Niestety tytułowa ulica jak się okazało od dawna już nie istnieje, roztentegowano ją w diabły w stosunkowo niezbyt długim czasie od powstania filmu, ale okazało się, że zupełnie nieświadomie zdarzyło mi się przechodzić w pobliżu jej pozostałości, bo część niewyburzonych wówczas kamieniczek wciąż stoi na obecnej Kazimierza Wielkiego koło… kina Helios, dokładnie tego samego, które odwiedziłam w poprzedni wtorek. No cóż, mam znakomity pretekst, żeby przejść się tam jeszcze raz 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *