Mamma Mia, it’s Elementary

Ostatnio gdybałam sobie, co by było, gdybym tak założyła bloga na wywody bardziej popkulturowe. Tylko oczywiście nie bardzo mi się by chciało. Efekt jest taki, że skoro ta tematyka i tak już gościła tutaj nie raz i nie dwa, upchnięta gdzieś między prywatne opowiastki (w końcu jeśli kabaret jest formą sztuki, to i zapewne również popkultury), to doszłam do wniosku, że chyba już tak zostanie. W sensie, że wywody będą, ale w formie kącika prowadzonego tutaj zamiast na osobnej platformie. Lenistwo i samoświadomość jednak górą.

W związku z tym chciałabym się pochwalić, że już parę tygodni temu zostałam szczęśliwą posiadaczką książki „Doctor Who – The Eighties”, poświęconej kulisom realizacji DW w latach 1980-1989. W dodatku edycji hardback, znaczy się w twardej oprawie z błyszczącą obwolutą. I teraz najlepsze – znalazłam ją na naszym polskim Allegro. Obadawszy opis i stwierdziwszy, że cena nie jest wygórowana (26 złotych plus jakieś 13 kosztów wysyłki) zdecydowałam się na zakup, bo wiadomo, nowelizacje kiedyś mogą się jednak znudzić, a książki o „making offach” już niekoniecznie. Nie żałuję ani jednej złotówki wydanej na to cacko. Całe tony ciekawostek wszelakich, sezon po sezonie, arc po arcu i zdjęcia. Masa fantastycznych zdjęć, z planu i nie z planu, szczególnie łechcących gusta każdego fana. Wszak ktoś, kto nie jest Whovianem, nigdy nie zrozumie fantastyczności fotografii Sylvestra McCoya, odtwórcy roli Siódmego Doktora, w kolorowym stroju swojego poprzednika i zupełnie prywatnych okularach 😀 Ale oczywiście ten ktoś jak najbardziej może poczytać, wszak wydaje mi się, że ta pozycja idealnie wręcz się nadaje do edukowania zarówno nie-fanów, jak i fanów znających tylko serie nakręcone po 2005 roku.
(Parę fotografii rzuciłam zaprzyjaźnionym Whovianom na zachętę na tumblrze, jako kilka z wielu powodów, dla których warto mieść tę książkę, a największy ryk wzbudził Peter Davison z wąsami. Nie dziwi mnie to. Też prawie się popłakałam ze śmiechu.)

A skoro już jesteśmy przy sprawach fandomowych to muszę wam powiedzieć, że najbardziej śmiać mi się chce ostatnio z tego, jaką nerwicową padaczkę mają niektórzy Sherlockiści od pewnego czasu z powodu „Elementary”, tj. amerykańskiej współczesnej adaptacji, która właśnie się robi. Najpierw ryk, że zrzynają z Sherlocka BBC. Okej, przyznam, taka wizja też mi się nie uśmiechała, bo doświadczenie uczy, że remake’i europejskich produkcji made in USA zazwyczaj w stosunku do oryginału sztynią zgniłą skarpetką, ale nie miałam z tego powodu jakiejś większej sraczki. Teraz, kiedy okazało się, że w tej wersji Watson będzie kobietą, znowu ryk, jeden ze strony fandomu, no bo olaboga, gwałcą kanon, drugi ze strony tak zwanych feministek, biadolących, jakie to seksistowskie podejście*. Aż mam ochotę wyjść na środek z dzwoneczkiem i przypomnieć, że halo, ekranizacji wszelakich było w historii jak nasrał i w zasadzie mało która była naprawdę wierna, a spora część zawierała jeszcze większe odstępstwa niż Watson-baba. Jak widzicie, świat od tego się jakoś nie zawalił, a podejrzewam, że spora część z tych filmów w jakimś stopniu da się oglądać. I chciałabym tylko jeszcze cichutko napomnieć, że ten BBC-owy, Moffatowo-Gatissowy „Sherlock”, którego większość tak zwanych Sherlockian jest fanami, również do najzgodniejszych adaptacji kanonu nie należy. Tu też dałoby się bez dłuższego szukania wskazać elementy, których konieczność pojawienia się jest co najmniej wątpliwa. Z tym, że ten serial już leciał i wiemy o tego typu rzeczach na pewno, a „Elementary” jeszcze się chyba nawet nie nakręciło. Dlatego cicho być. Porozmawiamy po pierwszym odcinku. Nie wcześniej.

Jeśli chodzi o filmy, to uparłam się, że obejrzę „Mamma Mia!”. Tak, przy okazji premiery telewizyjnej na Jedynce. Lubię ABBĘ, o samej produkcji swego czasu było głośno, więc why not? Przyznaję, łyknęłam to lekko głównie przez muzykę. Nie wiem, na ile to siła tych piosenek, a na ile siła sentymentu, ale ciiii. (jeszcze to pamiętam – wieczór noworoczny 2000 roku, powtórka pamiętnego koncertu w Studiu 2, Agnetha i Frida w czarno-białych sukienkach śpiewające „Money Money”. Ależ mnie wtedy siekło). Grunt, że to ciągle działa. Fabuła jak to w musicalu – jakby człowiek przez nawet krótko chwilę zastanowił, to mnóstwo nielogiczności i innych dziur wynajdzie – ale takie prawidła gatunku. Zresztą, kto by tam na to patrzał. Zwłaszcza, jeśli na ekranie pojawia się Meryl Streep, która w tym filmie promienieje taką zajebistością, że osobiście miałam ochotę pójść do kąta, zapłakać rzewnymi łzami i pobełkotać, że jak będę w jej wieku, to chcę być taka jak ona, chociaż w sumie wiem, że nigdy nie będę. Jeszcze dołóżmy do tego towarzyszące jej w rolach najlepszych przyjaciółek Christine Baranski (ładne nazwisko, nie? :D) i Julie Walters, to wyjdzie nam niezła bomba. Chociaż trochę szkoda, że tylko te trzy postacie, tzn. Donna, Rosie i Tanya, były jakoś ciekawiej zarysowane. Tak, wiem, to kolejne prawidło gatunku, szczególnie rozbudowanych postaci się nie znajdzie, ale cholera – trzem panom mimo wszystko czegoś jednak brakowało, a Sophie… No cóż. Sophie była po prostu nudna, tak samo jak jej ślubny wątek. Ale nic to. Jest impreza, jest zabawa, Stellan Skarsgård jest uroczy, Pierce Brosnan fajnie fałszuje, a przez kilka momentów z Rosie – w tym scenę zjazdu po poręczy – szczerze się spłakałam ze śmiechu. I chyba o to chodzi. Zresztą, przy znakomitej większości kawałków człowiek bardzo szybko zaczyna śpiewać razem z obsadą zamiast patrzeć na różne niedociągnięcia czy dość kontrowersyjne tłumaczenie piosenek w Jedynkowej wersji. „The music is the king”, jak to mawiają. Czy coś. Czas spędzony nad tym filmem mogę spokojnie uznać za udany, a gdy piszę te słowa, z głośników Pierce wyje mi swoje „S.O.S.” razem z Meryl 😀

Właśnie, tak jeszcze apropos Meryl. Niedługo spróbuję sprawdzić w praktyce, za co wpadł jej ostatni Oscar, bo przy dobrym szczęściu w najbliższym czasie zamierzam się wybrać na „Żelazną damę”. Chociaż jak znam życie skończy się tak, że będę wodzić ślepiami za Richardem E. Grantem. Jakoś nigdy nie potrafiłam się przywiązywać do aktorek równie mocno, co do aktorów.



* Skąd ten stały dostęp do takiej wiedzy, zapytacie. Ot, na niektórych portalach społecznościowych mam w znajomych dziewczyny o poglądach feministycznych. To miłe osóbki, ale czasem podpisują się pod tak strasznymi głupotami, że głowa mała.

Jedna myśl na temat “Mamma Mia, it’s Elementary”

  1. Stellan ❤ Mamma Mia! jest solidne, słodko naiwne, urocze pod względem muzycznym, parę numerów jest naprawdę świetnych. najmłodsza wiekowo grupa aktorska jak dla mnie mocno średnia, ale ciężko dorównać takiej szóstce. no i to śpiewanie Stellana, Colina i Pierce’a, tak nieidealne, że właściwie idealne. Julie Walters jest przecudowna w tym filmie, Christine Baranski wielbię już od czasów Chicago, the Good Wife tylko mnie w tym mniemaniu upewniła, no a Meryl Streep… Meryl Streep mogłaby zagrać Batmana i byłaby idealnym wyborem. ;Dco do Sherlocka, to cóż… taka właściwość fandomów, że larum podnosi się właściwie na każdy temat. „Jakoś nigdy nie potrafiłam się przywiązywać do aktorek równie mocno, co do aktorów.” GPOY.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *