W związku z dwiema godzinami spędzonymi pewnego marcowego wieczora nad filmem…

Yeah. Po bitych trzech miesiącach wakacyjny nadmiar czasu dał mi kopa do ukończenia wspomnianej ostatnio prawie-że-recenzyjki. Lojalnie ostrzegam, z premedytacją przesycona jest szczerą, aczkolwiek chyba uzasadnioną złośliwością. Wszystkich, którym to niestraszne, zapraszam do lektury.

 


Dawno jakoś nie skrobałam na blogu żadnej notki o właśnie obejrzanym filmie. Seriale się nie liczą – to zupełnie inna bajka. Rzuciłam okiem na archiwum i to „dawno” zyskało konkretny okres czasowy. Rok temu, rok z wielkim hakiem napisałam garść ciepłych słów o moim ukochanym „Hi Wayu” przy okazji kolejnej powtórki w TV. Jeszcze więcej wody w Bobrze upłynęło od opisu filmu widzianego w kinie – na „To nie tak, jak myślisz, kotku” byłam w listopadzie 2008 roku. Swoją drogą była to póki co moja ostatnia wizyta w kinie. No, a sporawy już czas temu wpadło mi w łapki takie „dziełko” kinematografii polskiej, o którym mam ochotę napisać. Bynajmniej nie dlatego, że jest jakieś wybitne, chociaż mogło być udane.

 

Werble, fanfary, konfetti – przed państwem film Janusza Petelskiego „Zmowa” z roku 1988.

UWAGA. Mogą być psuje, czyli tzw. spoilery. Czytasz na własne ryzyko. Ponadto dla zrozumienia całości istotna jest znajomość zdarzeń w Zrębinie koło Połańca. Szukać na Wikipedii pod biogramem Jana Sojdy.

 

Wzięłam się za ten obraz głównie ze względu na jego tematykę, nie zaś – jak to zwykle bywa – ze względu na jakiegoś szczególnie lubianego aktora/aktorów. Bo „Zmowa” powstała na podstawie autentycznej sprawy, tak zwanej „zbrodni połanieckiej”. Jako że mało mamy w Polsce filmów o naszych zbrodniach (a o katastrofach to już w ogóle…), rzuciłam się nań jak pies na Chappi. A że stary… Na bezrybiu i rak ryba, poza tym „wiekowość” obrazu nie dyskwalifikuje go w moich oczach, zwłaszcza, jeżeli powstał w latach 80. 😛

Zaczęło się nawet ciekawie. Mimo częściowo wesołych obrazków (wesele młodych), buduje się jakiś taki ciężki klimat i przeczucie, że zaraz coś się stanie. Głównie za sprawą muzyki, która najpierw brzmi dosyć zgrzytliwie, ale z zamierzenia. Tłumaczący bieg wypadków z offu Jerzy Kamas także ma w tym swój udział, zdecydowanie na plus. Tylko, że potem… No kurczę. Potem zaczynają się na tym ładnym realizacyjnie obrazku rysy. Na większość z nich ktoś zupełnie nie obeznany w tym, co zdarzyło się w Zrębinie prawie 34 lata temu, pewnie nie zwróciłby uwagi. Ja – niestety lub stety – realia „sprawy połanieckiej” znam i sposób ich przedstawienia w filmie przyprawił mnie o odruch łapania się za głowę. Zacznijmy od rzeczy najistotniejszej: pozmieniano wszystkie nazwiska oraz nazwę miejscowości. Jan Sojda stał się Janem Siejbą, Łukaszkowie Tomaszkami, rodzina Kalitów rodziną Kolibów, Józef Adaś to w filmie Józef Adamiak, Stanisław Kulpiński – Kurnicki (imię nie pada w ogóle), Stasio Strzępek zwie się Sitek, zaś wieś, w której toczy się akcja, ze Zrębina stała się Zgrzeblinem. Wybieg o tyleż bezsensowny, że o zabójstwie dokonanym w wigilijną noc było głośno i jak mniemam prawdziwe nazwiska ofiar, zabójców i innych zamieszanych w sprawę oraz nazwa miejscowości były powszechnie znane. Zmieniono także inne fakty. Drobne, jak np. wiek Miecia Kality/Koliby (w rzeczywistości 13, w filmie 14 lat), ale i istotne, jak czas akcji. W scenie wesela Łukaszków/Tomaszków, które w rzeczywistości odbyło się najprawdopodobniej w połowie 1976 roku, kapela gra piosenkę Boltera „Daj mi tę noc”, przebój z roku 1985. Ponadto zbrodni na „Kalitowych dzieciach” dokonano w nocy z 24 na 25 grudnia (ofiary wracały z pasterki) – w „Zmowie” jest to noc z Wielkiej Soboty na Niedzielę Wielkanocną, a ofiary wracają z wielkosobotniego nabożeństwa. Pytanie brzmi tylko, po kiego grzyba. Wiem, że czasem zmienia się okoliczności przedstawianych w filmach prawdziwych wydarzeń, żeby ubarwić całość, ale tutaj zmiany wyglądają na bardziej kosmetyczne. Bo rodziny jeszcze żyją i się obruszą? Jakby tak brać to pod uwagę, to masa filmów, niekiedy i dobrych, w których nazwisk ani niczego takiego nie zmieniono, być może wcale by nie powstała. Za to, pomimo tych karygodnych przeróbek na oryginalnej historii, która przeróbek wcale nie wymagała, z miejsca „kupiłam” Jerzego Łapińskiego w roli „króla Zrębina/Zgrzeblina” Jana Sojdy vel Siejby. Sympatyczny facecik, kojarzący się głównie z rolami miłych starszych panów albo niegroźnych cwaniaczków, często komediowymi (kto pamięta „Czartą nogę” z programu „KOC”?), a tu jako paskuda straszna, która zabija w zasadzie bez powodu (kwestie jakiegoś dziwnie pojętego honoru) i wyczynia potem niestworzone rzeczy, coby to nie wyszło na jaw. I mimo, iż kojarzy mi się pan Łapiński właśnie tak komediowo, tutaj był zwyczajnie świetny. Do tego stopnia, że mam poważny problem z wyobrażeniem sobie innego aktora z jego pokolenia w tej roli. Inną fajną odmianą jest postać właściwie trzecioplanowa, czyli ksiądz zagrany zupełnie zwyczajnie przez Zbigniewa Buczkowskiego, etatowego cwaniaczka tudzież typka spod ciemniejszej gwiazdy. Jeśli chodzi o obsadę, jest jeszcze jedna „przyjemnostka” dla fanów seriali – wiele twarzy znanych z emitowanych współcześnie odcinkowców, m.in. Sławomir Maciejewski, Jacek Lenartowicz, Stanisław Michalski (ah, mój ulubiony komisarz Hagemann od Bednarskiego…) czy Artur Pontek w „Zmowie” jest o te dwadzieścia lat młodszych (niektórzy nawet, jak ten ostatni, są jeszcze smarkaci, hehe). Jednak nic po tym, kiedy im dalej w las, tym bardziej kanciasto, a entuzjazm zaczął parować ze mnie jak kamfora. Już fakt przeinaczenia faktów, o którym wspomniałam wcześniej, zbił mnie nieco z pantałyku, ale liczyłam, że na tym wątpliwa inwencja twórców się skończy. I przeliczyłam się. Zauważyłam nieprawdopodobną wręcz tendencję do dopowiadania rzeczy, które w żadnym dostępnym mi źródle dopowiedziane nie były. Wbrew temu, co sugerują autorzy „Zmowy”, Stasio Sitek nie wybijał Sojdom okien, poprzestając na krzykach, że zabili mu kolegę. Z drugiej strony zaś – paradoksalnie – niedopowiadane są fakty ogólnie znane. Gdy kuzynka Krystyny wywabia Łukaszków/Tomaszków z kościoła, pan Kamas patetycznym głosem z offu ogłasza, że tego, co im powiedziała, „nie dowiemy się nigdy”. Oj, faktycznie – zwłaszcza, że każdy obszerniejszy artykuł na temat „sprawy połanieckiej” informuje, że chodziło o rzekomą kłótnię rodziców, którzy pozostali w domu… Chociaż dodawanie tego, co nie zostało sprecyzowane jest w tym filmie znacznie powszechniejsze i wyraźniejsze. Scena nagrywania zeznań Stasia w domu „króla Zrębina” na magnetofon szpulowy pod wpływem szantażu rozwaliła mnie na kawałeczki. Okej, prawda czasu, prawda ekranu, ale to było przegięcie deski. Za to z drugiej strony inna scena, która także na pewno nie miała swojego odpowiednika w rzeczywistości – próba zabójstwa gajowego, którego Sojda/Siejba podejrzewał, że coś wie – wypadła całkiem całkiem, w przeciwieństwie do poprzedniej nie sztyniąc jakimś mocnym niedopasowaniem. Kto wie, być może scenarzystę zainspirowała postać niejakiego Leszka Brzdękiewicza, który jako jedyny od samego początku mówił prawdę i który bardzo szybko w dziwnych okolicznościach postradał życie. Wprawdzie przedstawienie tego wątku takim, jakim był naprawdę, też nie byłoby źle, ale ciii… Mimo wszystko druga połowa filmu straszy nadwyżką tendencyjnych scen i dialogów. Twórcy nie szukają przyczyn takiego, a nie innego działania Sojdy/Siejby, nie zastanawiają się nad możliwymi motywami. Mówią: jest zły, jest bydlakiem, jest bestią i już, koniec, nie próbujcie myśleć. A ja chcę i płytki podział na „tych dobrych” i „tych złych” nie odpowiada mi. Spod kubraczka z napisem „oparte na faktach” wyłazi dziki rodzaj patosu. Gdy Stasio w końcu przyznaje się ojcu, co widział i z czego wynikają dziwne sytuacje, jakie ostatnio działy się wokół niego, ten mówi mu: „Tyś mój syn, ale straciłeś u mnie wiarę”. Mój komentarz był krótki i natychmiastowy: „Bełkot, bełkot!”. W dodatku włożony w usta postaci granej przez Adama Ferencego, ostatnimi czasy etatowego gwiazdora „spektakli” Sceny Fucktu – także nietrudno się domyślić, jak to brzmiało. No tak. Panu reżyserowi i panu scenarzyście zachciało się chyba łączyć film fabularny ze średniawym moralitetem, a to nie mogło się udać, bo nie ze mną te numery. A zresztą… chcą serwować widzowi film pedagogiczno-edÓkacyjny, potępiając Paskudnego Króla Sojdę/Siejbę i wszystkich-tych-którzy-śmieli-dać-się-wciągnąć-w-jego-zmowę, a pokazują nam czternastoletniego smarka, który pasjami pali zachodnie fajki. No weźcie. Jak już coś robić, co konsekwentnie chociaż. Z tego powodu zastanawia mnie, czy wplecenie w scenę odnalezienia zabitych słów spowiedzi powszechnej z mszy było dobrym pomysłem, ale chyba na dłuższą metę to nie rzuca się tak w oczy i nie razi pretensjonalnością.

W kwestii realizacji… wiadomo, na pewno masę rzeczy, które teraz wytknę, reżyser mógłby wytłumaczyć tym, że taki miał zamysł tego filmu i tak dalej, ale jak dla mnie wyglądają one minimum… dziwnie? To chyba dobre słowo. Głównie chodzi mi o sceny tak zwane „krwawe” w bardzo szerokim rozumieniu tego słowa. Dajmy na to scenę w prosektorium – gadają o zwłokach, ale operator tak sprytnie kadruje, że całość leci bez ukazania nawet skrawka stołu sekcyjnego. Skubani. Co nie zmienia faktu, że pokazali i trupy parę scen wcześniej, gdy cała sprawa wychodzi na światło dzienne (dosłownie – bo znaleźli ich o poranku). Ale nie jarajcie się zbytnio. I tu jest grzecznie i miło, bo najwprawniejsze oko nie dostrzeże na aktorach najmniejszego śladu krwawej charakteryzacji. Bo kto by tam pomyślał, że przecież Łukaszków/Tomaszków zatłuczono kluczem do kół, w dodatku autobusowych, a jednak użycie takiego narzędzia zostawia solidne ślady na wątłym ludzkim ciele? W sumie znowu mamy tu sporawą niekonsekwencję, bo pod koniec pojawia się stosunkowo (bardzo stosunkowo) brutalne ujęcie, w którym autobus urywa się z holowania i ponownie przygniata ciała ofiar. Sama scena zabójstwa też nie wygląda szałowo (już zupełnie pomijając to, że ma formę dwóch urywków – na początku i na końcu filmu). Można by to tłumaczyć brakiem odpowiednich możliwości w czasie powstawania filmu, no, ale kurczę – czterdzieści lat przed „Zmową” polscy filmowcy przy zastosowaniu skromnych, ale sprytnych technik potrafili sugestywnie ukazać różne okropności, a i w latach 80. nie bali się trochę postraszyć z ekranu czerwoną farbą (bądź co bądź mamy w Polsce znakomitych charakteryzatorów). Możliwe, że pan Petelski wyszedł z założenia, aby pokazywać, ale nie epatować, bo to nie jest kryminał i „nie o to chodzi”. Tylko, że jak nie o to, to o co? Zajścia ze świątecznej nocy były przecież bezpośrednim katalizatorem zmowy, którą tak bardzo chciał ukazać i zmarginalizowanie jej chyba nie jest właściwym wyjściem. Sam film zresztą z pewnością nie był robiony z myślą o dzieciach, także chyba nikt nie obruszyłby się o pójście troszkę dalej. Moim zdaniem podejście „hitchcockowskie” – mocne walnięcie, a potem napięcie rośnie – nie byłoby złe. I kto wie, może gdyby przedstawić to równie brutalnie, jak to się odbywało w rzeczywistości, to łatwiej byłoby przekonać widza do słuszności poglądu, że Sojda/Siejba był gnojem? A jeśliby nawet zgodzić się z pomysłem reżysera na takie, a nie inne pokazanie zbrodni, to i wykonanie kolokwialnie mówiąc leży. W dodatku przez w gruncie rzeczy drobiazgi. Oczywiście pan Łapiński jest bardzo wiarygodny, gdy grozi pasażerom, że „jak ktoś się ruszy, to zabije”. Moment, kiedy Socha rozjeżdża leżącego na jezdni Miecia, także brzmi odpowiednio dramatycznie (dźwięk rozłupywanej dziecięcej czaszki dodaje ciarek na plecach). Ale reszta… Krzyki, które słychać, nijak nie przypominają wrzasków kogoś, komu właśnie w plecy wbija się kilkutonowy San albo komu rozwalają łeb ciężkim kluczem. Chociaż może to kwestia… odtwórcy roli Stanisława Łukaszka/Tomaszka, bo jego najbardziej słychać. Bo z kolei pani grająca Krystynę w tym jednym momencie zagrała całkiem autentycznie. Ale to nie daje za wiele, gdy porównywalnie więcej drze się pan, rozbijając nastrój. Naturalnie już całkiem nie wspominam o tym, że to, co jest ukazane na ekranie, tylko w pewnej części pokrywa się z tym, co wyrabiało się tam naprawdę.

Technicznie też nie jest najróżowiej. Sporo jest drobnych, ale irytujących przy oglądaniu wszelakich „wpadek”, jakkolwiek nie usprawiedliwia ich czas powstania filmu, bo w tamtym okresie (1988, zdaje się) wielu innym filmowcom udawało się podobnych unikać. Przede wszystkim tak zwane postsynchrony – sfera delikatna, która przy potraktowaniu na „odwal-no-się” może doprowadzić do rozbicia pieczołowicie budowanego nastroju (vide „Ballada o Januszku”* i wręcz niechlujne połączenie niemal nieruchomej twarzy Lidii Fiedosiejewy Szukszyny i pełnego emocji głosu Krystyny Królówny; najbardziej dramatyczne sceny po dostrzeżeniu takiego dysonansu zaczynały śmierdzieć fałszem). W „Zmowie” część scen niestety cierpi na chorobę pod nazwą „ruch ust nie pokrywa się z dźwiękami”, co jednak sprawia dyskomfort. Czasem też jest problem z nienaturalnie brzmiącymi odgłosami, jak chociażby w scenie policzkowania Bogusia przez Irkę – chlapnięcie w twarz zabrzmiało jak tupnięcie o podłogę. Trochę, jakby nieszczęsny mężczyzna miał głowę z impregnowanego drewna albo coś. Zdaje się, że także potrzeba ponownego nagrania dialogów, już w warunkach studyjnych, zarżnęła rolę Ewy Szykulskiej, czyli filmowej matki Łukaszków. W scenach z założenia dramatycznych – odnalezienia zwłok, pogrzebu, odwiedzin przy krzyżu – momentami miałam nieodpartą ochotę, żeby się zaśmiać. Dlaczego? Bo z głośników zamiast szlochów i jęków rozpaczy popłynęło coś, co przypominało mi gdakanie rozszalałej kury. Naprawdę, piszę to bez cienia złośliwości – w pierwszej chwili myślałam, że to jakaś kura może tam łazi, koniec końców akcja dzieje się na wsi… Ewentualnie brzmiało to jak stęki, jakie wydaje się przy ataku bolów brzucha (te akurat dźwięki nie wzbudzały we mnie rozbawienia – jak zresztą w każdym, kogo chociaż raz w życiu solidnie zabolał kolega brzuch). Chociaż może taki miała, że tak zażartuję pomysł na tą rolę? Bo jeśli tak, to… hmm… no cóż. Najlepszym zdarzają się epickie wpadki.

 

Cóż by tu rzec gwoli podsumowania? Wyzłośliwiłam się nieźle, ale sądzę, że słusznie. Sprawa połaniecka to naprawdę świetny materiał na film i zmierziło mnie, że ktoś mógł taki temat potraktować, jakby chciał, a nie mógł. „To się zdarzyło naprawdę. Niedawno. Wśród nas” – rzecze narrator na końcu. Niestety pan Petelski swoją „Zmową” nie przekonuje zbytnio do tych słów. Jak to zwykle bywa, ciekawie zapowiadający się obraz poległ przez pierdoły-niedoróbki i niepotrzebną twórczość własną w miejscu, gdzie niczego „ulepszać” nie trzeba było. Dziwne to jest o tyle, że autorem scenariusza był Wiesław Łuka, autor książki-reportażu zatytułowanej „Nie oświadczam się”, która bardzo wiernie przedstawiała wszystkie fakty. Nic to, nie takie wszak rzeczy śniły się filozofom… Szkoda to wielka, bo – tak, jak zasygnalizowałam na początku – mamy w powojennej historii mnóstwo gotowych scenariuszy, które tak jakby same się do końca napisały i których albo się nie rusza albo robi się to w sposób mocno rozczarowujący.**

Pisząc w skrócie – bo chyba trochę namotałam (jak zwykle), a i może nie każdemu będzie się chciało wszystko czytać – „Zmowa” zapowiadała się ciekawie, zaczęła się nieźle, ale w całości wyszła bardzo tak sobie. Do tego stopnia, że mimo zainteresowania powojenną kryminalną historią Polski poczułam się ograbiona z dwóch godzin życia, czego upust dałam w tej notce. Tadą. Koniec, a kurtyna opada… z sił.


* Tak na marginesie – znalazłam wreszcie w Sieci niemal komplet odcinków do oglądnięcia online i chyba wreszcie obejrzę sobie całość. Po wizytach w teatrze w ostatnim sezonie zaczęłam odczuwać niekłamaną sympatię do Jarosława Górala, a że mamy wakacje, to i czasu w bród, także możecie się szykować na grubszą noteczkę. Czy pastwiącą, czy chwalącą, to się jeszcze okaże.

** Chyba jedyną tego typu udaną produkcją, jaką widziałam, jest „Anna i Wampir”, bo chociaż też nie jest do końca wierną adaptacją historii o Wampirze z Zagłębia, to nie odczuwałam w niej aż takiego „haiku freestylu” w kwestii interpretacji faktów. A w sumie tak dużo innych zdaje się nie ma. Podobno powstaje film o Karolu Kocie, scenariusz załapał się na jakąś nagrodę, także liczę, że coś ciekawego się z tego urodzi. Co nie zmienia faktu, iż chciałabym, żeby ktoś szarpnął się na zrobienie filmu o Czerwonym Pająku (to mało ważne, że koleś najprawdopodobniej jest tylko miejską legendą :P), Władysławie Baczyńskim, czy – z nieco odmiennej beczki – o katastrofie kolejowej pod Otłoczynem (niby jest to największy tego typu wypadek w powojennej historii polskich kolei, ale ze względu na bliskość Sierpnia’80 zdaje się być całkiem zapomniana) czy o pożarze w hali Stoczni Gdańskiej. Ale to chyba jeszcze długo będą mrzonki. Wiadomo, że łatwiej jest w polskim kinie trachnąć film z gołą babą w obowiązkowej scenie łóżkowej.

8 myśli na temat “W związku z dwiema godzinami spędzonymi pewnego marcowego wieczora nad filmem…”

  1. Witam :)Dzisiaj w nocy (z 4/5 lutego 2012 obejrzałam ten film na tvp2 .Oczywiscie byłam bardzo przejęta…Łapinski zrobił majstersztyk.Swoja droga w jego filmografii w wikipedii nie ujeto tego filmu… oto kopia fragmentu z notatki biograficznej :http://pl.wikipedia.org/wiki/Jerzy_%C5%81api%C5%84ski1998: Amok jako Pilecki1998: Złoto dezerterów jako strażnik bankowy1997: Taekwondo jako fryzjer1989: Szklany dom jako dzielnicowy1974: S.O.S jako redaktorOpis tu przeczytany wiele mi rozjasnił.Dziekuje i pozdrawiam – telewidzka z Łodzi :)ps.film nagrałam , wiec zaraz zajrze …

    1. O matko Bosko świętokrzysko, ja zapomniałam, że kiedykolwiek napisałam tę notkę.Miło mi, że się przydała. Ostro pojechałam całości, ale byłam naprawdę okropnie rozczarowana, jak rzadko kiedy. Nawet pan Łapiński ze swoją rolą nie pomógł. Rozważałam nawet, czy sobie tej nocnej powtórki nie obejrzeć, ale koniec końców stwierdziłam, że wolę się wyspać.A co do Wikipedii – cóż, filmografie znakomitej większości aktorów są delikatnie mówiąc niekompletne. Czasem trochę tam piszę, więc może przy odrobinie czasu naprawię ten błąd. A na marginesie do polskich filmowców polecałabym bardziej bazę FilmPolski, tam jest wsio :)Dzięki serdeczne za komentarz, szczerze mówiąc widząc powiadomienie spodziewałam się bardziej ostrej krytyki niż poparcia ;)Pozdro.

  2. Obejrzałem niedawno ten film, i miałem identyczne wrażenie. Reżyser się chyba przestraszył tematu i bał reakcji widowni, dlatego zamiast, jak powinien, mocnego thrillera ze społecznym zaangazowaniem, wyszło coś w rodzaku kryminału z dobrym zakończeniem.

    Film o Kocie już powstaje. O Baczyńskim już jest. A inne ciekawe historie? Świetnym materiałem byłaby historia morderczej rodzinki Zakrzewskich, albo tych braci, którzy wysadzili aulę w opolu.

    1. Zacznijmy od tego, że jestem całkiem na serio zaskoczona tym, że ktoś odgrzebał i przeczytał wpis sprzed bitych trzech lat i… że ma podobną opinię. Znakomita większość wypowiedzi na temat tego filmu, z jakimi się zetknęłam, była zdecydowanie pozytywna.

      Coś w tym musi być z tym „baniem się” reżysera. Zwłaszcza od kiedy przeczytałam „Wśród nocnej ciszy” Romana Bratnego. Książeczka bazująca na tych samych wydarzeniach, też z kupą zmian (z tym, że Bratny w posłowiu się wprost do tego przyznaje), ale moim zdaniem o wiele lepiej zawarł w niej kwintesencję tego, co w tej sprawie było najbardziej frapujące czy niezrozumiałe. Powiedziałabym żartobliwie, że więcej w niej było zmowy niż w „Zmowie” 😀

      Ooo, o Kocie słyszałam, ale film o Baczyńskim? Dobrze wiedzieć. A co do reszty… może sami powinniśmy zacząć pisać? Bo widzę, że jak nie tak zwani „my”, to nikt się za to nie weźmie.

  3. dobry tekst. Zupełnie niezrozumiałe jest zamienienie świąt jak i inne wpadki.
    Dodam jeszcze jeden poślizg w filmie. Nie jest prawdą tak jak to pokazano, że sprawców aresztowano jednocześnie. No i pan Łapiński to zupełne przeciwieństwo wizualne Jana Sojdy. Sojda był szczupły, wysoki i bez cienia łysiny.
    Co do sprawców to mam wątpliwości czy Sojda brał bezpośredni udział w mordzie. Trzej pozostali niewątpliwie, ale czy on też to pewny nie jestem. On z pewnością przekupywał i zastraszał świadków, ale dokładnie robiła to samo prokuratura i sąd, czego w filmie niepokazano. No i te przysięgi podpisane krwią, i te rozdawane medaliki… Czemu w sądzie tego nie przedstawiono, przecież to by były twarde dowody, a milicja robiła rewizje. I co, nie znaleziono tych przysiąg i medalików?
    A! jeszcze scena egzekucji Sojdy. Ta scena mnie najbardziej rozbawiła. Prowadzacy go bracia bokserzy wyglądają żalośnie. Kat zamyka się ze skazańcem sam na sam w pomieszczeniu z szubienicą. Kto to wymyślił??? Brakowało tylko tego, żeby kat strzelił po mordzie skazańca przed powieszeniem. Byłoby jeszcze zabawniej.
    Przecież były ścisłe procedury wykonania kary śmierci i twórcy powinni to wiedzieć.
    Ten film jest jednak propagandowy. Ma na celu przekonanie widza, że władza słusznie powiesiła Sojdę, wiejskiego bydlaka. A tak naprawdę Sojda był lubianym i uczynnym sąsiadem. Dla władzy Sojda stał się niebezpieczny gdy okazało się, iż dla mieszkańców jest on o wiele ważniejszy niż wszyscy sekretarze partii.
    Na koniec o filmie „Anna i wampir”. Ten film to jeden wielki przekręt z faktów i śledztwa. Tu propaganda była wręcz ohydna.

    1. Wyczuwam, że kolega miłośnik teorii spiskowych pt. „komuna wszystkich swoich przestępców skazywała za niewinność”. Naiwność tyleż szlachetna, co zupełnie nie pokrywająca się z faktami 😉

      1. kolega trochę się interesuje kryminalistyką, a szczególnie seryjnymi mordercami.
        W sprawie Sojdy brakowało królowej dowodów. No i Stasio widział Adasia na miejscu zbrodni, co jest dowodem, natomiast nie widział Sojdy. Ja nie twierdzę, że Sojda tego nie zrobił. Niemniej nie było twardych dowodów, że on też mordował. Moje wątpliwości umocnił fakt, że władza przemycała takie info z egzekucji, iż podobno stało się tam coś nieprawdopodobnego, niesłychanego, coś co potwierdza winę skazańca. Po co władza przemycała takie info?
        Trochę więcej powiedział ksiądz, to znaczy tyle ile mógł. Powiedział, że Sojda będąc nawet na szubienicy nie przyznał się do winy. A to należy czytać, że nie przyznał się w czasie spowiedzi tuż przed wykonaniem wyroku. Po co więc by mu była spowiedź skoro kłamał nawet księdzu?
        A Marchwicki to już zupełne bagno. Polecam dokument „Jestem mordercą” na YT.
        Napiszę tylko to, że miałem kiedyś okazję (dzięki uprzejmości) trzymać narzędzie zbrodni jakie przedstawiono w sądzie. To skórzany pejcz, którym można było komuś zrobić siniaka na pośladku ale nie gruchotać straszliwie czaszki.
        Wampirem był albo Piotr Olszowy lub pewien aresztant, który został aresztowany za napad na kobietę 2 lata po straceniu Marchwickiego. Ale gdy się okazało, że zna szczegóły z morderstw wampira, które mógł znać tylko sprawca, dość szybko został znaleziony powieszony w celi.

        ukłony

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *