List

Notka jest z 30 czerwca, z wieczora. Wstawiam z opóźnieniem, bo jednak zależało mi, żeby relacja ze zlotu była pierwsza.

 

 

Ja tam wam powiem – po raz pierwszy od jakichś… hmmm… dwóch lat? w teatrze czułam się najzwyczajniej w świecie przyjemnie. Bez kopania w dobry smak, bez szczypania po czułych miejscach. Po prostu przyjemnie. Zacznijmy od tego, że jak dziewiętnaście lat żyję w Jeleniej, tak pierwszy raz na oczy widziałam Dwór Czarne. Taki kawał pięknego renesansu prawie pod samym nosem, a nigdy człowiek tam nie był. Wstyyyyd i hańba. Przyjechałam koło 18.30, tak więc mogłam w spokoju obfotografować go może nie ze wszystkich, ale z większości stron. Na bilecie miałam wydrukowaną godzinę 19.00, ale okazało się potem, że całość się zacznie o 20.00, także ilość czasu momentalnie mi się zwiększyła. Jupijaijej. Przyjechali aktorzy, także zamieniłam kilka słów z Jackiem (nie panem, już nie panem, przełamałam się wreszcie, skoro tak chciał, to ma :P), zaśmiałam się, że wreszcie mają ładną pogodę, bo tak podczas wszystkich wcześniejszych grań z premierą włącznie lało i grzmiało. Ludzie się zbierali, a ja spacerowałam, robiłam zdjęcia, rozmawiałam przez komórkę z mamą, żeby mogła wytracić przed terminem darmowe minuty… W kwestii fotografowania – wokół dworu bytuje sporo kotów. I to musiało nieźle wyglądać – ładnie ubrana dziewczyna, w sukience, w rajstopach, w butkach na koturnikach, włazi w krzaczory z aparatem, żeby zrobić zdjęcie kotka i woła: „Kici, kici, kici, chodź tu!” 😛 Co najlepsze, one nie chciały przychodzić, wręcz przeciwnie, w efekcie czego fotek wyszło mało. W kwestii rozmów przez telefon też było śmiesznie, a przynajmniej przez moment. Nawijałam mamie, jak to tu jest fajnie, jaka fajna pogoda i zaczęłam, że jak „List” będzie grany we wrześniu, to przyjdę z nią. Wtedy z boku ktoś powiedział: „Będzie, będzie”. Pan Koca usłyszał moją rozmowę 😛 Ja się tylko zburaczyłam, zaśmiałam idiotycznie i powiedziałam mamie do słuchawki: „Właśnie przed chwilą przechodził dyrektor teatru i powiedział, że będą grali”. A gdy zaczęli wreszcie kilka minut przed dwudziestą wpuszczać, poleciał najlepszy dowcip – zaczęło padać. Za wcześnie pochwaliłam pogodę.

Dziedziniec dworu jako sceneria teatralna robi wrażenie nawet, gdy dopiero sadzasz cztery litery na krzesełku. Jeszcze sprytnie rozwiązano problem deszczu – nad głowami widzów (i aktorów) rozpięta była wielka płachta, z której woda spływała po dwóch daszkach, elementach scenografii, prosto do rynien. Tym sposobem zachowaliśmy suche głowy i inne części ciała.

Sam spektakl… hm. Teraz to ja się nie dziwię, że akurat ta jednoaktówka Fredry jest rzadko grywana. Jak udało mu się „wyprodukować” parę kultowych sztuk, tak „List” raczej cienki jest. Wyratowali go reżyser i aktorzy. Szczególnie aktorzy. Teraz pewnie będzie, że nieobiektywna jestem czy coś… a tam, kij w oko tym, którzy tak pieprzą. Kto widział, ten się ze mną zgodzi – Jacek Grondowy jako Orgon jest spektaklowym wymiataczem. Nosi go jak najprawdziwszego mężusia-zazdrośniczka. Trzaska drzwiami, wypycha innych za drzwi, rzuca kapeluszem, nawet jakoś tak bliżej finału zaczyna ogryzać patyk. Momentami przerysowany jest jak jasna cholera, ale każda – malutka, bo malutka, ale jednak – szarża zdaje się być przezeń w stu procentach opanowana. Nie ma puszczania niczego na żywioł, jest chaos kontrolowany! I troszku refleksji, bo ten Jackowy Orgon niby taki śmieszny w napadach zazdrości o piękną żonę i wypieraniu się, jakoby był zazdrosny, ale ten trochę smutny. Bo w zasadzie w całą tą hecę wepchnął się sam. Wcale nie gorzej wypada Tadeusz Wnuk jako Radost. Ba, patrząc pod pewnym punktem widzenia, a mianowicie w kwestii emploi, to i nawet lepiej. Bo w przeciwieństwie do wcześniej wspomnianego on ról w typie tej wielu nie miał, a za mojej „kadencji” to nawet żadnej, bo Gonzalo z „Trans-Atlantyku” to trochę inna bajka. Zazwyczaj byli poważni, może nawet trochę tacy wyniośli panowie. Tu jest taki trochę popiszczuś-popychadło. Owszem, Radost wobec swojego bratanka Zdzisława usiłuje być bardzo stanowczy, ale z kolei Orgonowi daje się rozstawiać po kątach, a gdy Zdzisław przyłapuje go nocą i ani on nie wie, że to jego wuj ani wuj nie wie, że to jego synowiec, to nawet obmacywać. Zabawne. Ciekawie wypadł Igor Kowalik jako Zdzisław właśnie. Taki trochę menda, trochę podrywacz – chociaż w przygotowanym mu kostiumie wyglądał jak, nie przymierzając i nie obrażając nikogo, pedał (w ogóle za te straszliwie wydziwaczone kostiumy ich pomysłodawca powinien zebrać ostre bęcki). Fajnym pomysłem było wciśnięcie mu w łapki saksofonu „i niech gra”. Ładnie grał. A biorąc pod uwagę, że – przynajmniej moim zdaniem – saksofon to taki jednak obciążony pewnym ładunkiem erotycznym instrument, dodało to tej kreacji smaczku. Z paniami troszkę słabiej. Głównie z winy autora, bo niby „List” jest o zazdrości, jaką wywołała kobieta, a w zasadzie kobiety dużo tu do powiedzenia nie mają. Celina Elwiry Hamerskiej-Kijańskiej (którą zresztą pierwszy raz mogłam zobaczyć na scenie w roli większej niż trans-atlantykowa „chórzystka” skryta za okularami i peruką) to taka żona w sam raz do zazdrosnego strzeżenia – niby taka cnotliwa, grzeczna, ale dosyć często sugeruje zachowanie przypominające dziubanie męża palcem w nos i mówienie: „Uż, ty, ty, ty”. Zofia (w tej roli Agata Moczulska, jakby to kogoś interesowało) w sumie robi tylko za tło, ewentualnie w niektórych przypadkach za katalizator zdarzeń. W końcu to chęć poderwania jej sprowadziła Zdzisia do Orgonowego domku. Nawołuje z okienka, wystawia nóżki, w finale nawet pakuje się nie w te ramiona, co trza. I tyle. Jak już się czepiam, to dodam jeszcze, że piosenka w finale, zagrana na tubę czy inny duży instrument dęty i bęben była jak buda dla kota. Czyli na cholerę. W ucho nie wpada, nieść nic nie niesie… Chyba, że dla solówki pana Wnuka na końcu. To akurat jest jakiś argument. Bo jednak co Akademia Muzyczna, to Akademia Muzyczna.

Ale mimo wszystko – podobało mi się. Po okresie atakowania widza teatrem pełnym bluzgów, wulgarnie ujętego seksu, szeroko pojętej kloaki wywlekanej na deski i innych sztuczek, po które chętnie sięgają w nadmiarze mierni reżyserzy, „List” to nawet trochę ulga i małe zbawienie. Wprawdzie nikt tu świata nie zmienia, żadnej głębokiej mądrości nie przekazuje, ale i tak wychodzi się z rumieńcami i uśmiechem na pół gęby. Tego było brak, równowagi dla „teatru zaangażowanego”, stuprocentowo rozrywkowej i wykonanej na solidnych wzorcach alternatywy. We wrześniu zaciągam tu matkę i wszystkie psiapsióły. Bo warto, ludu. Warto.

 

P.S. Na spektaklu, jako że był to ostatni spektakl sezonu 2008/2009, był pan redaktor z Jelonki, dzięki czemu jest całkiem sympatyczne nagranie: ->kliknij<-. Bo warto wspomnieć, że zgodnie z tym, co pisane jest w tym artykule, (pan) Jacek fachowo ograł wszystkie nieprzewidziane okoliczności… 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *