Iha-ha-ha-ha, danse macabre!

No i stało się. Wczoraj po raz drugi wybrałam się na premierę do Teatru Norwida. Jednak tym razem nie na familijną historyjkę dla grzecznych dzieci, a na dramat śmierdzący dżumą, gotykiem i kadzidłem (wyczuwalnym nawet w 14. rzędzie) – czyli na „Czarną maskę” Hauptmanna.

 

Wszystko kręci się wokół kolacji w burmistrza Silvanusa Schullera i jego żony Benigny, na którą przybywa cała masa gości z tak zwanej najwyższej półki – hrabiostwo (i co z tego, i co z tego, że poza tytułem nic im z tego „szlachectwa” nie zostało?), kupiec Lowel – przyjaciel Silvanusa, pastor ewangelicki nazwiskiem Wendt, opat Robert i zmanierowany muzyk Hadank. Oprócz nich pojawiają się także mieszkańcy domu burmistrzostwa: ich przybrana córka Arabella – urocza Mulatka, gospodyni Róża – powiernica wszelkich sekretów pani domu oraz trójka służących – szalony Potter, zatrzaśnięty w sobie Francois i śmiertelnie wręcz lękliwa Daga (jup, czyżby imienniczka ma?). Mix and match totalny. I byłaby pewnie to miła i sympatyczna kolacyjka, gdyby nie dwa istotne fakty. Po pierwsze pojawiają się doniesienia o pojawiających się przypadkach dżumy, co niechybnie zwiastuje epidemię, a po drugie… no cóż. Praktycznie nikt tu nie jest bez winy. Każdy ma coś na sumieniu, mniejszego lub większego, ale jednak ma. I to wszystko wylezie na wierzch właśnie tego wieczoru. Hrabia Eddo w obleśny sposób podrywa córkę pana domu, Benignę gnębi jakaś zgryzota, Potter wygaduje koszmarne rzeczy, a Daga z przerażeniem informuje wszystkich, że jakaś dziwna istota w czarnej masce właśnie weszła do ogrodu… W tym momencie zaczyna się za przeproszeniem istny pieprznik. Nad wszystkim zawisa jakieś niewytłumaczalne widmo. Potterowi objawia się jakaś zjawa, Róża będąc sam na sam z zakochanym w niej Hadankiem w pokoju wyczuwa obecność trzeciej osoby, pani Schuller powoli popada w obłęd – zwłaszcza, że Lowel przynosi jej bardzo złe wieści, związane z jej przeszłością i biologicznym ojcem Arabelli. Tak, tak – w rzeczywistości słodka dziewczyna nie jest sierotą, przygarniętą przez nią i jej pierwszego męża, a owocem związku Benigny z murzyńskim niewolnikiem, o czym Silvanus nie wie. Hrabia wykłóca się z opatem o ziemię, która ponoć należała do jego przodków, a którą pani Schuller notarialnie zapisuje opactwu. Słychać hukanie puszczyków – hrabina Laura mówi, że kiedy ostatni raz je słyszała, urodziła martwe dziecko. Atmosfera gęstnieje, Daga śpiewa łacińskie pieśni, a Potter w niewyjaśnionych okolicznościach umiera… Swoją drogą umrą wszyscy oprócz Lowela, jakkolwiek tylko zejście upiornego sługi zobaczymy na scenie. O reszcie tylko się mówi. Trochę szkoda, bo jako wzrokowiec oczekiwałam ciekawych „umierań” na scenie, ale cóż – wszelkie reklamacje do pana Hauptmanna, który i tak ich nie rozpatrzy, bo już od dawna nie żyje. No, ale nieważne. Po prostu sztuka jest z gatunku tych bardziej „przegadanych” i trzeba ten styl lubić, żeby się spodobała. Ale jest dość ciekawa i w miarę uniwersalna. Bądź co bądź tego typu problemy gnębią ludzkość także i dziś. No, może poza dżumą.

 

Sprawę zdecydowanie ratuje aktorstwo. Nie każda kreacja wbija się mocno w pamięć, ale do żadnej nie można się jakoś szczególnie przyczepić. Już tuż po spektaklu od siedzącego obok pana usłyszałam, że Jacek Grondowy – sceniczny Lowel – nie udźwignął roli. Oj nie, oj nie. Mnie tam się podobał, a zresztą… Aktor, który zawsze wyczynia na scenie niesamowite aktorsko rzeczy może czasem zagrać z trochę mniejszą „parą”. Swoją drogą przecież nie jego bohater miał szaleć na pierwszym planie. Tam było miejsce dla Silvanusa – czyli Tadeusza Wnuka oraz Benigny – czyli Elwiry Hamerskiej-Kijańskiej. Bo wszystko kręciło się wokół nich i chyba zostało to przez obydwoje aktorów dostatecznie wykorzystane. Bardziej przez pana niż przez panią. Pan Wnuk znowu otrzymał rolę odmienną od emplois (coraz bardziej mi się to podoba, coraz bardziej mi się to podoba!) i chyba nawet mi się podobał… Niby taki dostojny koleżka, zadowolony z życia i pięknej małżonki, który „mógłby sobie kupić pół Księstwa Śląskiego”, ale potem wychodzi z niego zachlipany, nieszczęśliwy facet, który żonę kochał bardzo, ale ona chyba go trochę mniej… Smutna postać. Z kolei pani Kijańska jako pani burmistrzowa nie do końca mnie przekonywała. Może dlatego, że – jak wynika z dramatu – kłamała. W kółko kłamała, oszukiwała męża i tak dalej. Dlatego momentami odnosiłam wrażenie, że z tym jej szaleństwem to też jakaś gierka. No, ale na końcu umarła. I akurat jej mi szkoda nie było. Jeżeli zamierzenie było takie, żeby mimo tragicznej przeszłości Benigny w żaden sposób nie usprawiedliwiać, to wyszło. A jeśli jednak pani Elwira chciała wzbudzić w widzach chociaż cień współczucia dla swojej postaci, to… troszkę nie wyszło. No, ale w końcu to była premiera. Pierwsze granie. A nie od razu Kraków zbudowano.

 

Mimo tego, że „przód” zarezerwowano dla postaci gospodarzy, śmiem twierdzić, że to właśnie kilka postaci drugoplanowych „ukradło show”. Konkretnie dwie. Arcykontrastowy duet służących – Potter w wykonaniu Jacka Paruszyńskiego i Francois grany przez Piotra Konieczyńskiego. Potter jest… hm… użyję wulgarnego słowa, ale bardzo doń pasującego – jest popierdolony. Totalnie, na maksa, definitywnie. No cóż. Bądź co bądź, jak to uczenie określił go pan redaktor z Jelonki, to jansenista. Znaczy się coś zbliżonego do podejścia kalwinów, gdyż Potter wychodzi z założenia, że ludzie są zdeprawowani z założenia – włącznie z nim. Zachowuje się okropnie i każde wypowiedziane przez niego słowo pozbawia zarówno bohaterów, jak i widzów spokoju. Dobry kawał sukinsyna. Zwłaszcza, że zostaje dość mocno zasugerowane, że to on miał coś wspólnego ze śmiercią pierwszego męża pani Schuller. Także w sumie niezbyt go szkoda, kiedy umiera, jako pierwszy z całej zgrai. I tu kolejna pochwała dla pana Paruszyńskiego – bardzo fajnie zagrał trupa (jakkolwiek głupio to brzmi). Bo na zejściu naszego jansenisty jego udział w spektaklu się nie kończy, albowiem zwłoki wredniaszki leżą dłuższy czas pod stołem, a później – wyciągnięte przez biesiadników – na stole, a przy okazji robione są z nimi zgoła dziwne rzeczy. No bo… Zostało dość wyraźnie zasugerowane, iż hrabina rozcięła mu brzuch scyzorykiem swojego małżonka, po czym wyciągnęła ze środka sznur pereł i ogłosiła, że to faktycznie dżuma. A tam dżuma od razu. Długie ramię sprawiedliwości zdzieliło gnoja po łbie i tyle. Francois to całkiem inna sprawa. Wcześniej użyłam wobec tego bohatera określenia „zatrzaśnięty w sobie”, bo chyba najlepiej oddaje jego charakter. Wydaje się być z zupełnie innej bajki. Mówi z wyraźnym francuskim akcentem, na hasło: „A teraz się pomodlimy” odruchowo modli się po francusku. Nie utrzymuje kontaktu wzrokowego z żadną z reszty postaci. Gada do podłogi, do swoich butów, do składanych właśnie obrusów zamiast do swoich rozmówców. Taka bida. Nawet słodka. I bohater, któremu w udziale przypada jedyna zabawna kwestia w całej sztuce. Uwaga, będzie spoiler – jeżeli nie widziałeś jeszcze tej sztuki, pomiń. POCZĄTEK SPOILERA. Kiedy Francois znajduje leżące pod stołem zwłoki Pottera, z przerażeniem upuszcza niesioną przez siebie tacę, przez chwilę stoi, po czym mówi: „Potter… To ja teraz mam sam obsługiwać tych wszystkich pijaków”? Albo coś takiego. Nie pamiętam dokładnie, a dostępu do tekstu nie mam. Tak czy siak przez salę przeleciał niezły śmieszek. Także dlatego, że ton, jakim zostały te słowa wypowiedziane, był… minimum rozbrajający. KONIEC SPOILERA. Rólka może i mała, ale jakże wyrazista! Zastanawia mnie tylko, w czym ta francuska sierotka zawiniła, że i ją na końcu zsiekło. Nie zostało to pokazane, jedynie Lowel mówi o tym Silvanusowi, ale fakt jest faktem. Nie wiem także, na czym polegała wina Arabelli. Na tym, że była utajonym bękartem? No, ale rodziców (w tym wypadku głupiej matki) się nie wybiera. Troszkę mi jej szkoda było, bo Katarzyna Janekowicz zagrała tą postać bardzo sympatycznie i mimo, że też nie jest jakoś szczególnie wyeksponowana, „kupiła” mnie z miejsca. W ogóle muszę się przyznać, że pierwszy raz miałam okazję ją oglądać na deskach Teatru Norwida i wydaje mi się bardzo fajna. Jest zdolna, ma ciekawy głos i jest bardzo ładna. Co więcej, fizycznie stanowi zbiór tych wszystkich cech, które swego czasu i ja chciałam posiadać – ciemna karnacja, kręcone włosy i brązowe oczy. Aż zaczęłam się poważnie zastanawiać nad pójściem na „Pokojówki”, w których gra jedną z głównych ról. No, ale o tym może kiedy indziej. Pozytywnie pokazała się także Agata Moczulska jako Róża, którą dotychczas widziałam tylko jako Zosię w „Liście” – a szczególnie wielka postać to to nie była. Zagubiona, zakochana i związana zobowiązaniem dziewczyna. Chyba też uśmiercona na końcu bez powodu. Ewentualnie jej przewiną mogło być to, że przedkładała służbę u Benigny nad miłość Hadanka, ale w porównaniu do wyczynów np. jej pani czy Pottera wrednoty to przecież pikuś… Dość ciekawy był Robert Mania jako opat. Rodzaj specyficznego nawiedzeńca i trochę dwulicowa łajza – z jednej strony prawi Lowelowi kazania o tym, że kupiec także powinien kierować się chrześcijańskimi zasadami, a nie tylko chęcią zarobku, a sam podlizuje się pani domu, żeby dostać kawałek ziemi. Oficjalnie jako dar dla opactwa, nieoficjalnie jako prezencik dla siebie. Reszta mogła się podobać, ale jak dla mnie była taka troszkę… zwyczajna? Bogusław Siwko jako hrabia jest okropnym, rozpustnym, chciwym pijakiem i wypada fajnie, ale doszłam do wniosku, że chyba do takich postaci w jego wykonaniu przywykłam. Pastor Andrzeja Kępińskiego jest układny i grzeczny, czyli trochę podobna sytuacja. Za to Robert Dudzik jako Hadank i Iwona Lach jako hrabina byli dla mnie tacy jacyś… nie wiem. Nijacy? To nie do końca odpowiednie słowo, ale coś w tym jest. Czegoś zabrakło. Nie wiem, czego. No i jeszcze Elżbieta Kosecka w roli Dagi. Jako element wprowadzający niepokój sprawdziła się świetnie, ale poza tym też nie było tego tajemniczego „czegoś”, co sprawiłoby, że ta postać utkwiłaby mi w pamięci na dłużej. Jakkolwiek jej wysoki, cieniutki głos wyśpiewujący łacińskie pieśni może śnić się po nocach.

 

Ciekawa była też strona plastyczna. Niejaki pan Miłosz, z którym później rozmawiałam, porównał pomysł na scenografię i oświetlenie do obrazów Caravaggia albo „Lekcji anatomii doktora Tulpa” Rembrandta. Pan Konrad z Jelonki pisał coś o „Ostatniej wieczerzy” Leonarda Da Vinci. I… chyba każdy z nich miał rację. Coś w tym było. I to niekoniecznie dlatego, że dla bohaterów w większości faktycznie była to ostatnia wieczerza, hłe hłe hłe. Nastrój budowała też strasznawa muzyka i dziwne odgłosy – gwizdanie puszczyków, upierdliwe wbijanie gwoździ przez wściekłego Pottera, gra na klawesynie, śpiew Dagi. I kadzidło. Ten okropny smród kadzidła, który roznosił się po całej sali. Nie można było w takich „okolicznościach przyrody” usiedzieć spokojnie, oj nie można było.

 

Ogółem czy mogę polecić tą sztukę? Jasne. Jakkolwiek osobom, które nie szukają lekkiej rozrywki, lubią naszych aktorów i gotyckie, mroczne klimaty. To nie jest łatwa sprawa i chociaż, jak to pan Miłosz powiedział, dobra sztuka nie powinna docierać do widza po kilku godzinach, to ja myślę, że mimo tego, iż faktycznie „Czarną maskę” trzeba przemyśleć, to jest dobra. Mimo wszystko.

 

 

 

A co potem? Niezrażona tym, jak onieśmieliły mnie tłumy po premierze „Scrooge’a”, wybrałam się na bankiet. Może po prostu tym razem już wiedziałam, jak to wygląda i z czym to się je? Całkiem sporo czasu zajęły mi rozmowy ze wspominanym już wcześniej panem Miłoszem i jego kolegą, niejakim panem Zbyszkiem, sympatycznymi młodzieńcami, jak się okazało absolwentami Żeroma, którzy w trakcie spektaklu siedzieli obok mnie. Jakoś tak ciągle natykaliśmy się na siebie 😀 Bardziej z tym pierwszym. Nie był szczególnie zachwycony „Czarną maską”, ale przyznał, że w porównaniu do tego, co w teatrze działo się za Klemma, to jest teraz bardzo dobrze (i tym samym zapunktował sobie u mnie, bo każdy, kto mnie zna, wie, że mam takie samo zdanie :D). Znowu natknęłam się na ciocię i wujka. Byłoby niesamowicie zabawnie, gdybym za każdym razem, gdy przyjdę na premierę, spotykała ich 😀 Nie omieszkałam naturalnie pochwalić mojego ex-instruktora, pana Jacka P., co skończyło się tym, że… wyściskał mnie w obecności swojej żony (na co ja błyskotliwie zareagowałam: „Nie przy ludziach!” xD). Zagadnęłam kolegę R., z którym wreszcie mieliśmy chwilę, żeby dłużej pogadać. Też go pochwaliłam. A co. Zasłużył. Poza tym także przeprosiłam za to, że wkręciłam go w tą całą kabałę z tym pieprzonym filmem. Nie gniewał się. Albo dobrze udawał (swoją drogą – czy chwaliłam wam się, że wymiksowałam się z tego całego interesu, mając już serdecznie dość? Nie? No to się chwalę – zrezygnowałam z grania w tym nieudacznym, wkurwiającym mnie filmie. W samą porę. Nie będę tracić kolejnych wakacji na coś, co z zasady nie miał sensu w towarzystwie człowieka, który swoją upierdliwą uprzejmością doprowadza mnie do białej gorączki. Jedyny pożytek jest taki, że zostałam właścicielką Zuzki – najpiękniejszego królisia świata). Swoją drogą dopadłam R. dokładnie w momencie, kiedy podpisywał się dwójce młodych ludzi na jakimś teatralnym folderze. „Gwiazdorzysz, widzę” – zażartowałam. Mogę się trochę „powozić”, bo w końcu to ja jakieś 2 lata temu jako pierwsza osoba w historii zdobyłam jego autograf. Bo ja wyczuwam młodych zdolnych. O. No dobra, trochę żartuję, ale fajnie jest być takim pionierem. Rozmawiałam też z Jackiem. Wprawdzie już pod koniec bankietu, kiedy większość towarzystwa albo dała dyla do domu albo do Old Pubu, no, ale ważne, że w ogóle. Zresztą wiadomo – gdy przychodzi rodzina, wypada zająć się nią w pierwszej kolejności, zwłaszcza dzieckiem. A ja jestem cierpliwa. Bo lubię z nim rozmawiać i każda okazja jest ku temu dobra? Możliwe… Zawsze, kiedy o nim myślę, przychodzi mi do głowy jedno stwierdzenie – ludzki artysta. No i fajny człowiek jest. I tyle. Nie próbujcie polemizować.

 

Wiedząc już, czym cechuje się popremierowy bankiet i nie tracąc bez sensu czasu, energii i uwagi na to, że tłok, że gorąco (i nie pijąc wina, mając świadomość, że wywoła u mnie tęgi ból głowy) zrobiłam też coś, czego jeszcze te dwa lata wstecz nie miałabym chyba odwagi zrobić. Chociaż w sumie to nic efektownego. Po prostu, stwierdziwszy, iż faktycznie kreacja pana Konieczyńskiego bardzo mi się podobała, postanowiłam… zagadnąć i pogratulować. Co poczyniłam. Pan Piotr – jak niektórzy wiedzą, jeden z moich ulubionych aktorów „Norwida” – okazał się być bardzo miłym i dowcipnym człowiekiem. I zdecydowanie nie gryzie (wiem, głupie stwierdzenie, ale jak inaczej spuentować moje kilkuletnie, „lękliwe” podejście do znanych osób?).

 

To zabawne, ale… Spektakl był fajny, a bankiet zajebisty. I to bez alkoholu! 😀 Tylko jedną wpadkę zaliczyłam. Za to epicką. W oczekiwaniu na Jacka poszłam poszukać czegoś do picia. Soku już nie było, to postanowiłam zrobić sobie herbaty. Załadowałam sobie do kubeczka torebkę Liptona, przygniotłam dwiema kostkami cukru, podeszłam do najbliższego dystrybutora i… zalałam sobie gorącą kawą. To musiało wyglądać naprawdę ciekawie – elegancka dziewczyna wyjmująca z kubeczka kawy torebkę herbacianą i zanosząca się śmiechem. Swoją drogą te dystrybutory powinny być wyraźnie oznaczone! 😛 Miała być herbata, a finalnie wypiłam trzy kawusie, dzięki czemu nie mogłam potem zasnąć, a kiedy już mi się to udało, śniły mi się rzeczy co najmniej dziwne (targowisko? „Porodówka”? Jej reżyser, niejaki Michał P.? BUEEEEE!). Kolejna nauczka na przyszłość.

 

 

Podsumowując – było świetnie. Do takiego teatru to ja mogę chodzić. Może nie codziennie, może nie co tydzień… ale na pewno przy odpowiedniej okazji 😀