To jak to jest, panie Norwid?

[Tradycyjna obsuwa. Notka dotyczy dnia wczorajszego, toteż wszelakie „dzisiaj” i „dziś” oznaczają „wczoraj”.]

 

I pomyśleć, że na sztukę o malowniczym tytule „Sztukmistrz. Norwid o Polsce. Norwid o Polakach. Norwid o sztuce” wcale się nie wybierałam… Ze względów czysto finansowych, oczywiście. A tu niespodzianka. Ola, koleżanka z klasy, opowiadała mi kiedyś, że teatr wpuszcza ludzi na próby generalne na niewielką opłatą (5 złotych). I akurat dzisiaj była generalka „Sztukmistrza”, no to się wybrałyśmy. W trójkę, bo Ola zabrała jeszcze ze sobą chłopaka Floriana. Niemca, który z przedstawienia nie załapał nic. My dwie znamy polski, a też nic nie zrozumiałyśmy. Przynajmniej takie było nasze pierwsze wrażenie po wyjściu. Taki śmieszny myk.

 

Bo wychodzi na scenę sześcioro aktorów i mówią. Mówią, mówią, mówią. Spektakl wybitnie przegadany. Ale… nic z tego szczególnego nie wynika. Nikt nie tłumaczy nam, o co chodziło Norwidowi. Tylko przekazują nam jego słowa i myśli. Same cytaty, bez czegokolwiek ponadto. Mi udało się to i owo wychwycić, ale co, jeśli na widowni zasiądzie ktoś mniej bystry lub mniej zainteresowany romantyzmem? A bez zrozumienia niech nikt nie liczy na to, że widz zakocha się w Cyprianie Kamilu N. niczym pani reżyser i że spektakl „zażre”. Chociaż… tak wam powiem, że teraz, kilka ładnych godzin po spektaklu, siedząc przed monitorem z egzemplarzem „Białych kwiatów” w ręku, zaczynam parę istotniejszych myśli ogarniać. Co Norwid miał do powiedzenia o sztuce – nie wiem nadal. Ale co o Polakach i Polsce, to już wiem. A przynajmniej tak mi się wydaje. Może po prostu mamy pierwszy w tym sezonie spektakl, który jak nic wymaga kilkukrotnego obejrzenia? Zdecydowanie nikt nie obiecywał i nie obiecuje, że Norwid to łatwa sprawa.

Trochę szkoda by było, gdyby jednak ktoś skreślił całość na starcie, bo sztuka ma mocną oprawę muzyczną i wizualną. Oprócz mówienia aktorzy też śpiewają. W sumie nie wszyscy, bo monopol na piosenki ewidentnie ma Tadeusz Wnuk, jeden duet z nim dostał się Elżbiecie Koseckiej, jeden Magdzie Kępińskiej, a reszta chórki. Trochę szkoda, bo myślę, że wszyscy potrafią śpiewać, a poza tym reszta występujących w „Sztukmistrzu…” panów ma ciekawe głosy i strasznie mnie korci, żeby posłuchać ich w śpiewie. Ale nic to, bo z drugiej strony w wokalnej części przedstawienia pan Wnuk prezentuje nieznane chyba dotychczas aspekty swojego talentu aktorskiego. Oj, było czego posłuchać… I to wcale nie była wyłącznie kwestia tego, że Akademia Muzyczna to jednak Akademia Muzyczna. On ma po prostu wyczucie. I wczucie. I wszystko inne, żeby móc dobrze interpretować to, co mu dano do śpiewania. Udało mu się, oj udało. Zdecydowanie się tego nie spodziewałam. Etatowy specjalista od ról gości poważnych i poważanych w razie potrzeby potrafi odnaleźć się w roli bardziej… lirycznej? Taki Bajor, tylko kilka tonacji niżej. „Moja piosnka” (ale nie ta o kruszynie chleba i że tęskno, tylko ta, gdzie „źle, źle zawsze i wszędzie”) momentami zakrawała wręcz na mistrzowstwo. A na „Daj mi wstążkę błękitną” to przyznam, że nawet jakaś łezka mi tam ukradkiem poleciała… Nie poradzim, nie poradzim, pan Wnuk umiejętnie pogrywał na czułych strunach… Chociaż nie on jeden, bo i Robertowi Dudzikowi zdarzyło się raz, za to przy bardzo odpowiednim tekście, kiedy to z taką przejmującą szczerością w oczach opowiadał o ludziach, którzy musieli przeżyć na ilości jedzenia „mniejszej niż jedna czwarta tego papieru” (tytułu nie znam, ni cholery nie mogę w Sieci znaleźć tego dzieła). Ale trzeba przyznać, że w zasadzie cała obsada robiła rzecz cholernie ważną – panie i panowie starali się tak interpretować teksty im dane, żeby były zrozumiałe. Wiedzieli, co zaakcentować mocniej, co słabiej. Ogółem sprawiali wrażenie, jakby faktycznie ROZUMIELI, co mówią. Jeżeli tak było – to szacun. Ale chyba było, bo potrafili ten tekst „sprzedać”. Bardziej panowie niż panie. Przynajmniej „in my humble opinion”. Bo dajmy na to takiej pani Babińskiej momentami nie szło dosłyszeć. Za cichutko mówiła. To utrudnia sprawę „przyjęcia” przekazu. A poza tym wszystkie trzy jakoś nie mogły do mnie trafić. Nie wiem, czemu. A panowie to i owszem. Najbardziej chyba Piotr Konieczyński, ale pozostała dwójka dzielnie dotrzymywała mu kroku. Chociaż ciężko trochę ich porównywać, bo wydaje mi się, że każdy z nich miał pełnić inną „funkcję” w spektaklu. Wnuk liryczny i trochę z innej bajki, Dudzik mocno stojący na ziemi i „mięknący” pod koniec, a Konieczyński nieliryczny, ale i nie stanowczy. Każdy po swojemu. Ale i tak najbardziej podobał mi się pan Piotr. O. Bo co powiedział, to byłam gotowa mu uwierzyć.

Poza piosenkami jest też sporo muzyki instrumentalnej, w dodatku bardzo przyjemnej – szczególnie przypadł mi do gustu kawałek na samym początku. W przemyślany sposób łączy się z częścią wizualną – światłem, skromną, acz ciekawą scenografią (na tyle ciekawą, że nie wiem, jak ubrać w słowa jej opis…) i wyświetlanymi w tle obrazami. Nic przypadkowego, wszystko zostało skrupulatnie zaplanowane. Aktorzy mają na sobie kostiumy do złudzenia przypominające ubrania, jakie noszą widzowie, ale jak się tak uważniej przyjrzeć, to wcale nie takie same. Takie… niecodzienne. Z ruchem scenicznym gorzej, bo jest go trochę za mało. Wchodzą i wychodzą, kryją się za „kolumnami”, czasem nawet zawisają… Ciiii! Nie ciągnąć mnie za język! Z „zawisaniem” to jedna z lepszych scen, chociaż z przydługawym wstępem i zupełnie nie przystającą doń narracją z offu. Bo to trzeba przyznać – tam, gdzie ruch się pojawiał, był dobrze dopasowany do reszty. Ogółem wychodzi masa scen będących prawdziwą ucztą dla oczu.

 

No cóż… Kiedy z Olą i Florianem opuszczaliśmy budynek teatru, byłam święcie przekonana, że nie rozumiem nic i że spektakl niezbyt mi się podoba. Ale po dłuższym namyśle, takim „przetrawieniu”, „Sztukmistrz…” sporo zyskuje. Tak więc jeżeli tęsknisz za reżyserią pani Obidniak – idź. Jeżeli kochasz (grę) pana Konieczyńskiego – idź. Jeżeli dostajesz spazmów na dźwięk głosu pana Dudzika – idź. Jeżeli lubisz wysokie tony pani Koseckiej – idź. Jeżeli podoba ci się pani Kępińska – idź. Jeżeli zawsze marzyłeś, żeby posłuchać, jak pan Wnuk śpiewa – leć w te pędy. Ale zaklinam, jeżeli chcesz po raz pierwszy iść na spektakl do Teatru Norwida – nie idź! Możesz niepotrzebnie się zrazić.

 

Jakkolwiek ja zastanawiam się bardzo, czy iść drugi raz. Możliwe, że zrozumiałabym więcej – ale też możliwe, że znowu wyszłabym z mętlikiem w głowie… Dziwny ten Norwid. Dziwny. W każdym bądź razie wszystkich ciekawskich zapraszam 30 stycznia na premierę. Przekonajcie się sami, czy naprawdę ten styl wam odpowiada.