„Robią co chcą, robią to, co chcą…”

Regularna obecność ulubionych kabaretów nie w moim rodzinnym mieście, a w jego okolicach sprawia, że często ma się chętkę na mały wyjeździk. Z realizacją takich zamiarów niestety bywa różnie. A bo to szkoła, a bo to finanse, a bo to dojazdy… i zazwyczaj na chęciach (dobrych, oczywiście) się kończy. W ten sposób ominęło mnie sporo fajnych występów i jakoś się z tym godziłam. No cóż, widocznie tak miało być, a i przecież kabaret nie może być wiecznym priorytetem górującym nad wszystkim. Ale gdy gruchnęła wieść o prapremierze nowego programu Neo-Nówki we Wrocławiu, powiedziałam sobie: „Nie! Pieprzyć inne sprawy. Chociaż raz powinnam sobie na to pozwolić! Za tyle grzecznie ominiętych rzeczy należy mi się”. No i się zaczęło. Kupowanie biletu przez Internet. Trochę ruska ruletka, bo nie wiedziałam jeszcze, czy uda mi się załatwić wolne na ten dzień (14 kwietnia wypadał w czwartek – niewdzięczny termin) i jak będzie z powrotem, więc zanim się zdecydowałam na wykupienie wejściówki, miejsca na występ o 20.30 się skończyły. Zostało trochę na 18.00, tak więc koniec końców wybrałam jedno z dostępnych jeszcze tam miejsc. Rząd G, czyli że siódmy. Miejsce siódme. Dopiero teraz, pisząc tą notkę widzę, że dwie siódemki. Śmieszny zbieg okoliczności 😀 Pomyślałam sobie, że skoro bilet już mam, to teraz muszę się spiąć, żeby się nie zmarnował. Bo trzeba wam wiedzieć, że pani minister wymyśliła sobie egzaminy semestralne dla szkół wieczorowych i z racji faktu, iż to już klasa maturalna, miałam niejasne wrażenie, że przynajmniej jeden wypadnie mi właśnie na 14.04. Miałam czuja. Geografia, biologia i angielski. W tym momencie niecnie wykorzystałam wyrabianą przez trzy lata dobrą opinię i sympatię u belfrów. Na dramatyczne hasło „Ale mnie czternastego nie ma w Jeleniej!” anglistka życzliwie wpisała egzamin na inny termin, a babki od geografii i biologii przepytały mnie na moją uprzejmą prośbę tydzień wcześniej. Oczywiście żadnej nie powiedziałam, po co jadę do tego Wrocka, ale ciii. Raz sobie tak nadużyć mogłam, przecież przez cały ogólniak byłam grzeczniutka ^^ Na tydzień przed wszystko już było załatwione. Jeszcze tylko sprawdzić busy, PKS-y, drogę z dworca na miejsce i czekać na czwartek…

 

Czternasty dzień kwietnia nie przywitał mnie ładną pogodą. A skąd. Niebo zasnute szarymi chmurami, siąpiący z lekka deszczyk, coś koło 10 stopni ledwie… Brrr. Wiadomo, Wrocek leży niżej, to tam będzie cieplej, ale i tak problem, jak by tu się ubrać, żeby nie zmarznąć i żeby przy okazji jakoś sensownie wyglądać. No i co jeszcze spakować. Forsa, dokumenty, potwierdzenie zakupu biletu, aparat, komórka, słuchawki do komórki, wydruk mapy z Googla. I jeszcze batonik od mamy, bo zapomniała zrobić kanapkę. Zresztą… momentami zachowywała się, jakbym miała jechać za siódmy krąg piekieł, a nie do miasta odległego o marne 100 kilometrów. Typowa mama ^^ W końcu, jak zwykle po czynionych na szybcika przygotowaniach (jedną ręką je się obiad, drugą suszy włosy – lovely), owinięta moją ulubioną i jedyną zresztą arafatką wyleciałam na przystanek. Żeby dotrzeć na busa trzeba było przewieźć tyłek komunikacją miejską, a i tak na miejscu przez moją zapobiegliwość byłam pół godziny przed czasem… Dalszy ciąg jest dość przewidywalny – dwie godziny jazdy – tak więc sobie odpuszczę. Przejdźmy już do momentu, kiedy znalazłam się we Wrocławiu.

 

We Wrocku pogoda była nieco lepsza. Niebo powoli się przejaśniało, no i nie kropiło tak upierdliwe jak u nas (gdy nosisz okulary, najmniejsza nawet mżawka staje się kłopotem…). Sprawdziwszy sobie porę powrotnego autobusu, kupiłam na dworcu PKS kanapkę i ruszyłam w drogę. Mimo milszej aury miałam wrażenie, że wszystko powoli, ale nieubłaganie sprzysięga się przeciwko mnie. Nie wiadomo od czego w busie zmarzły mi stopy, a połowy kanapki pozbyłam się metodą spadkową, próbując na przejściu dla pieszych wyciągnąć mapę z torebki. Cała ja. Wielkich problemów z trafieniem nie było, bo droga mało kręta, głównymi ulicami praktycznie, także nie śpieszyłam się. W zasadzie powinnam była część jej znać, bo w połowie był Impart, w którym zdążyłam już być dwa razy, ale to tylko teoria. Bo wiadomo, wtedy było tak, że szło się z kimś, kto w mapie Wrocławia był o wiele bardziej obcykany (czyt. ze Zgredem), bez szczególnego pilnowania, coby zarejestrować sobie trasę w główce na przyszłość. Ale spokojnie, to miasto akurat dba o drogowskazy, także nawet taki zaginiony w akcji jak ja trafił xD

Oczom mym ukazał się Pasaż Grunwaldzki. Duży. Taaa. Zwłaszcza jak dla kogoś, kto w mieście ma pasaż handlowy wyglądający jak jedna piąta tego 😀 Drobny rekonesans po okolicy, czy w pobliżu jest takiś postój taksówek, coby po występie po nocy nie wracać na piechotę i już spokojnie mogłam sobie wejść do środka, przy okazji zorientowawszy się, że mam jeszcze ponad godzinę czasu. Dostatecznie dużo, żeby trochę połazić i się po rozglądać, ale bez szału, bo… kurczę, tam tyle tego było, że jeszcze bym się zgubiła i nie dotarła do Multikina na czas 😀 Przegryzłam coś, obeszłam z colą w łapce pierwszy poziom („O, fajna bluzka!… Yyy… za ile? Jezu, w życiu”), aż w końcu doszłam do wniosku, że pora iść już na miejsce. Powiem wam, że to tamtejsze Multikino wygląda całkiem przyjemnie. Już na samo dzień dobry monumentalne schody, a po ich bokach malutkie schodki ruchome sponsorowane przez Sony xD Wyżej hall z malowniczo różowymi kanapami, telewizorami, bufetem… Spytałam miłego chłopaka z obsługi, którędy na Neo-Nówkę. W odpowiedzi usłyszałam, że na sali nr 9 i że będą wpuszczać za dziesięć szósta. I faktycznie, zaczęli. Tylko okazało się, że z tym moim biletem to jakaś skomplikowańsza sprawa. Pani przy wejściu na sale powiedziała, że trzeba iść z wydrukiem do kasy, gdzie wydadzą mi normalną wejściówkę. No to lecę na dół, a tam taaaaka kolejeczka już była. Pomyślałam sobie: „No ładnie, na dziesięć minut przed rozpoczęciem!”. Na szczęście pani za kontuarem sprawnie sprawdzała papiery i dawała bilety, toteż sprawa szybko została załatwiona i niemal potykając się o własne sznurówki wróciłam do wejścia. Nie dalej jak pięć minut później już się sadowiłam na swoim fotelu 🙂 Byłam dość mocno zaskoczona wielkością sali, ilością miejsc i… tym, że między rzędami mieszczę się spokojnie ja i nogi osób już siedzących. Przyzwyczajenia z teatru robią swoje. Minęło dziesięć, może piętnaście minut i z obsuwą, ale zaczęło się. Na scenie kolejno zaczęli się kolejno pojawiać chłopaki z Żarówek, co niechybnie o tym świadczyło.

 

I po chwili już grała muzyka, jak nietrudno się domyślić, bo gdzie oni, tam i niezłe granie 😀 To z kolei zapowiadało jednoznacznie, że występ rozpocznie się piosenką. Nową piosenką. Wpadającą w ucho. Dobrze zaśpiewaną. Jak to u Neonsów, ze świetnym tekstem. Po prostu skazaną na sukces. Dlaczego mnie to nie dziwi, no dlaczego? 😀 Idą tutaj dobrą drogą, zdecydowanie. Potem pojawił się Roman solo, zapowiadając całość, wyjaśniając i opowiadając żarty polityczne (na obie strony :P). Po takim wstępie zaczęłam się obawiać tego, co miało być pokazane tego wieczora. Na pierwszy ogień poszedł skecz o… ochroniarzach na koncercie Stinga. Już brzmi nieźle, ne? 😀 Wychodzi Radek. Ok, akurat to chyba żadne zaskoczenie, w końcu idealne warunki są… Mija chwilka, wychodzi Roman. Ludzie ryczą śmiechem. Jak widzicie nie tylko tekstem czy strojem śmieszyli, ale także… dopasowaniem? Takim trochę na opak 😀 Chociaż akurat ten numer dla kogoś, kto miał wątpliwą przyjemność obcowania z „bodyguardami” o inteligencji przeciętnego jednokomórkowca (eeeeh, te cudowne imprezy plenerami zwane) nie będzie aż taki śmieszny. Raczej prawdziwy. Co nie zmienia faktu, że spontaniczne odzywki artystów w stronę spóźnionych widzów były kapitalne 😀 Pojawiały się nie tylko podczas tego skeczu, ale i wcześniej podczas wejścia Romana oraz później przy jednym z kolejnych numerów. No cóż. Trzeba było przyjść na czas, toby nic nie mówili xD Kolejna scenka przeniosła nas na upragniony przez wielu urlop nad polskim morzem. A że jednak nasze wybrzeże do najcieplejszych nie należy, to… No. „Przynajmniej piwo dobrze schłodzone” czy coś… xD Kto wie, kto wie, może wobec zmian klimatycznych za parę(naście) lat takie spędzanie wakacji stanie się rzeczywistością. W każdym bądź razie po tym skeczu było takie małe wejście Radka z ponowieniem prośby o nie nagrywanie. Bo wiadomo, od razu by sporo nagrań poszło do Neta, a przecież to premiera. Poza tym tajemnicą poliszynela jest fakt, jaki stosunek mają panowie do udostępniania numerów, których jeszcze nie wpuścili do TV. Jakkolwiek teraz żałuję strasznie, że cichcem zakazu nie złamałam i nie uwieczniłam sobie paru rzeczy na prywatny użytek. Tak czy inaczej całość Bielik spuentował: „Taaa, kilka osób bije brawo, a reszta nagrywa” 😀 Następny numer był dla mnie nieprawdopodobnym zaskoczeniem. Pojawił się Gawlin w grzecznym sweterku i z plecakiem, taszcząc dwa krzesła i marudząc coś o tym, że dorośli kombinują, a na dzieci spada czy coś w ten deseń. Myślę sobie: „Aha! Skecz o szkole będzie!”. Po nim wkroczył Radek w dresie, też z plecakiem. Wszystko zgodnie z moim podejrzeniem. Aż tu nagle na scenę wpada Roman. W sukience. Z torebką. W czarnej peruce. Myślałam, że nie usiedzę i spadnę z fotela. Nie wierzyłam własnym oczom – odświeżony skecz zagrany wcześniej raz, raz jedyny na „Wielkim teście z historii” w 2008 roku. Ten sam, który wywołał u mnie najbardziej epicką reakcję ever (czytaj wybuch śmiechu 10 sekund po tym, jak padła puenta). Szukałam tego nagrania wszędzie, bez skutku zresztą, a tu taka niespodzianka. Zmiany były właściwie kosmetyczne, co w tym konkretnym wypadku było jak najbardziej plusem. Jedyną większą innowacją było włączenie do całości chłopaków z Żarówek, którzy podczas sprawdzania listy obecności zostali wyczytani z nazwisk i otrzymywali od nauczycielki-Romka pochwały albo reprymendy 😀 Tak im wyszedł śmieszny, nieco niegrzeczny, ale bardzo wporzo skecz. Następna w kolejności była piosenka. Ale nie taka, jakiej można by było się spodziewać. Wszak do mikrofonu dopuszczono Romana, który zaczął napieprzać głosem Marka z „Castingu na gwiazdę disco polo”, całość wzbogacona została efektami (przynajmniej w zamierzeniu) całkiem serio… Efekt był zabójczy xD Nie zdążyłam się jeszcze dobrze po tym pozbierać, a już na scenę wyszło dwóch gości w strojach niecodziennych. Trochę jak królowie, bo i faktycznie, były to dwie trzecie biblijnego tercetu K+M+B. Dlaczego bez Kacpra, wyjaśniło się w tym skeczu później. Jak i to, co monarchowie robią we Wrocławiu i kogo spotykają. A weszła im w drogę pewna sympatyczna i zabawowa pani… to znaczy panna, znana już dobrze z innego, starszego numeru 🙂 Co zresztą później zaowocowało nieoczekiwanymi zwrotami akcji i spotkaniem z panem strażnikiem miejskim, ale to już dla tych, którym uda się dotrzeć na występ i ten skeczyk zobaczyć. Po frapujących i wciągających przygodach dwóch króli i autochtonki pojawił się jedyny tego wieczora short. Już sam widok Gawlina w szlafroku i papilotach wzbudził powszechną wesołość, jednak na pewno nie taką, jak miażdżąca końcówka! 😀 Chwilę później na scenie staliśmy się świadkami spotkania na szczycie – prezydent Polski Bronisław Komorowski rozmawiał w cztery oczy z President of USA Barackiem Obamą. Bariera językowa dała o sobie znać, ale Bronkowi to niestraszne było. Jak udało mu się wybrnąć z tej niekomfortowej sytuacji? Zabawnie 😀 Chociaż przyznam, że ze wszystkich numerów tego występu właśnie ten był jedynym, który odczuwalnie mi się dłużył, raz mi się nawet jakieś ziewnięcie mi się wkradło. Mimo to ogólnie na plus. Z wizyty dyplomatycznej przenieśliśmy się do teatru. Takiego nowoczesnego, mocno nadwyrężonego finansowo, który musi się skłonić ku komercji. I tak pomiędzy „Inwokacją” z „Pana Tadeusza”, którą z zacięciem a’la Holoubek deklamował Radek (chociaż przyznam szczerze, Maciek Stuhr robi to z większym wdziękiem), wpadały reklamy. Tak, reklamy. Dobrze czytacie 😀 Trochę to było szokujące jak dla mnie, bo chyba czegoś takiego po nich się nie spodziewałam, także rozwałka mocna. Ale nie totalna. Jeszcze. Bo po tym numerze nadszedł czas na piosenkę w wykonaniu Bielika. O eurodeputowanym. Znowu świetny, celny tekst, ciekawa kompozycja i porywające wykonanie wciąż najmocniejszego wokalisty w składzie. Nawet trochę za porywające pod koniec, bo doszło do tego, że Radosław ujawnił swoje nowe powołanie, przy okazji przechodząc ludzkie pojęcie xD Kto usłyszy, ten zrozumie. Taka śmietanka na koniec, bo przy ostatnich taktach cała trójka wyszła do ukłonów. Jednak chwileczkę później – wiadomo! – wyszedł Roman z tradycyjnym komentarzem. Taaa, chcemy bisy, a oni tak zwany bis grają od pół godziny xD Ale jeszcze jeden skecz się pojawił. Bardzo inny od pozostałych, bo wciąż pozbawiony stałego, ostatecznego tekstu. Głównymi bohaterami było dwóch punków. Ale nie takich zwykłych. I wcale nie chodzi tu o ich malownicze ubiory, tzn. koszulki z napisami „Internet Exploited” i „Fak PKS” xD Niestety napisać więcej nie mogę nic, bo jakbym się nie starała tego numeru opisać, to zawsze uchyliłabym pewnego rąbka tajemnicy i zepsuła mocno zabawę tym, którzy jeszcze nie widzieli. Powiem tyle: jest pojechanie, jest ostro, jest mocno, jest zupełnie kosmicznie i to momentami nawet dosłownie! Jeśli Radkowa piosenka była śmietanką, to ten skeczyk był wisienką na torcie i jest prawdopodobnym nowym kandydatem na hicior na miarę (podobnie zresztą niespisanych) „Niemieckich siatkarek”. Młodzieżowe wyrażenie „gleba” też jest całkiem adekwatnym podsumowaniem tego, co mi pokazano. I… to już był naprawdę koniec. Cała gromadka na scenę, burza gorących braw… Szaleństwo 😀

 

Cała gromada ludzi wyległa na korytarz. Część w stronę wyjścia, część zaś w kierunku stoliczka, gdzie można było kupić płyty DVD. O dziwo, za blatem nie stała Gośka, ino jakaś blondynka, której w ogóle nie kojarzyłam. Na pewno była dobrze poinformowana – elegancko tłumaczyła, co na której płycie jest i czemu nie ma jeszcze „Seksu, alkoholu i książek” w asortymencie. Oczywiście spora ilość tych, którzy zostali, nie robili tego tylko dla płytek, ale także dla fotek i autografów (naturalnie pomijam to, że są szaleńcy, którzy już te wydawnictwa po prostu od dawna mają :P). Pojawienie się chłopaków wypadło dość zabawnie i to bynajmniej nie za ich zasługą. Po prostu… „Łaaaaaaaaaaa! Jednoosobowy fanklub! *radosne skoki*” 😀 Od razu mówię, to nie ja. Nie mam już piętnastu lat, darcie mordy na widok kabareciarzy mi nie odpowiada 😛 Innymi interesującymi osobami, które pragnęły zdobyć podpisy Neonsów i zrobić sobie z nimi zdjęcie, byli członkowie amatorskiego kabaretu. Jak to ujął w rozmowie z panią od płyt jeden z jego członków, „był pierwszym kabaretem na wrocławskich eliminacjach Paki, który skończył przed czasem” 😀 Dobrze, że wpadli na prapremierkę. Niech się uczą od najlepszych 😉

Wbrew oczekiwaniom, że ciężko będzie z czasem „zakulisowym” (ten występ, na którym byłam, skończył się za dziesięć dwudziesta chyba, a o dwudziestej trzydzieści miał się zacząć drugi), udało mi się pogadać z panami całkiem długo. Z nie wszystkimi jednak, bo, jak się okazało, Michał od kilku dni był chory, a mimo to grał. Nietrudno się domyślić, w jakim mógł być stanie, a tu kurczę jeszcze raz trzeba wyjść na scenę i obgrać program… Byłam dość mocno zaskoczona, bo poza słyszalną niedyspozycją głosową w czasie piosenki początkowej w ogóle nie dało się tego po nim poznać. A i potem do ludzi wyszedł normalnie. Zuch chłopak. Rozmowa w sporej części oczywiście dotyczyła tego, co tego wieczora zostało zaprezentowane. Ile jeszcze zostanie przekształcone, ile zostało zmienione ze względu na zaistniałą sytuację i inne rzeczy, czy czegoś było za dużo lub za mało. Wiadomo – to jeszcze nówka. Nawet neo. Dużo do zrobienia, ale… poprzeczka, którą sobie postawili „Seksem, alkoholem i książkami”, była wysoka, a oni nie wylądowali pod nią. Przeskoczyli ją. Leciusieńko i z wdziękiem. A piosenkami wypełniają uwierającą mnie mocno lukę po poetyckich Moralnych i nie-do-końca-kabaretowych Młodych Panach. I mniej więcej taką opinię dwaj panowie R. usłyszeli na pytanie, co się podobało. Oczywiście nie byliby sobą, gdyby potem nie zapytali, co się nie podobało 😀 Niestety – lub w tym wypadku bardziej stety – mogłam im tylko napomknąć o dłużyznach w rozmowie prezydentów. Później rozmowa zeszła na mnóstwo innych tematów, ale tak uprzejmie mówiąc… to już nie wasza sprawa 😉

 

Dzięki bliskości postoju taksówek szybko dotarłam na dworzec autobusowy, a potem już bezpiecznie PKS-em prosto do Jeleniej. Wbita w wyłożony kurtką fotel, ze słuchawkami na uszach (a tam piosenki Neonsów, oczywiście) przeglądałam sobie zdjęcia, które wykonałam przez cały ten wieczór i myślałam: „… Kurczę! Jak to fajnie…”. Po prostu. Taka ogromna, zwyczajna ale ogromna fajność mnie ogarnęła. Że się udało i że w ogóle. Tak jakoś. Nawet mimo tego, że w domu byłam przed północą jakoś. No cóż. Czasem trzeba trochę zaszaleć 😉 Bo czasem warto.

 

Uffff. Skończyłam wreszcie. Na koniec jeszcze pokazać mogę część – tą lepszą – fotek, które trzaskałam w trakcie występu. Wybitnym fotografem (póki co :D) nie jestem, odległość i nie użycie lampy błyskowej też zrobiło swoje, ale w sumie nie są takie złe. A i wiadomo, każdy lubi obrazki. -> Klik! <-

No i tyle. Udało się. Zaplanowałam sobie coś całkiem malowniczego i co do joty wyszło. To też jest powód do radości. Drugi. Bo pierwszy to wiadomo – obecność na prapremierze ma swój niesamowity smaczek. A obecność na prapremierze Neo-Nówki to uuuu… to już w ogóle. Prawie jak zapach napalmu o poranku. Albo coś podobnego 🙂