Letnie nic – Zielona

Ktoś gdzieś kiedyś powiedział, że życie wcale nie jest gorsze od planów, jest po prostu trochę inne. I wiecie, co? To by się nawet zgadzało. Wprawdzie połowa tego, co chciałam zrobić, mi nie wyszła, ale jakoś nie jest mi aż tak strasznie szkoda. Dobra, może oprócz tego, że na co bardziej odsłoniętych partiach ciała nabrałam odcienia apetycznej raczkowej czerwieni, a gdzieniegdzie wyłażą mi smakowite bąbelki. Ale ciii, kiedyś w końcu zejdzie.

Otóż w ramach wyjazdów wakacyjnych postanowiłam odwiedzić Klaudię, która od czerwca mieszka w Zielonej Górze. Pierwotnie miałam wpaść zaraz po tej nieszczęsnej premierze w teatrze, ale z różnych względów nie wyszło, więc ustaliłyśmy, żebym wpadła 16-stego, w dniu Festiwalu Piosenki Rosyjskiej. No to o 9.00 rano tej właśnie soboty wsiadłam w PKS-a na dworcu w Jeleniej, mając przed sobą bite trzy godziny drogi. Czasem z trudem przychodzi mi wytrwać dwie do Wrocławia, więc miałam pewne obawy. Pośród masy różnych przydatnych rzeczy zabrałam ze sobą także długopis i mały notesik, żeby na gorąco notować pewne rzeczy. Teraz, gdy próbuję ogarnąć całość, okazuje się, że to był bardzo dobry pomysł.

„Bolesławiec, 10:17
Przeczytałam prawie całego „Newsweeka”, trzeci raz wałkuję ten sam zestaw mp3-ek, boli mnie brzuch od kinetozy i głowa z niewyspania (4 godziny snu FTW). Aha. I zrobiłam sobie dziurę w najlepszej bluzie. Kochane PKS.
Jeszcze tylko półtorej godziny, jeszcze tylko półtorej godziny…”

Oczywiście półtorej w przybliżeniu, bo i owe trzy na całość to też takie zaokrąglenie. W ciepłe dni jazda na długie dystanse zdecydowanie mi nie służy, toteż spędziłam większość drogi kimając ze słuchawkami na uszach. Śpiewający Resp świetnie bowiem wpływa na samopoczucie 😀

„Okolice Szprotawy (Leśno Dolne?*), 10.55
Ziewam, przysypiam, dumam o JB.** Norma. Mam nadzieję, że to, co wiozę, jeszcze się nie potłukło.”

A miało co, a miało. Wiozłam Klaudii prezent urodzinowy (zaległy zresztą, bo urodziny miała w czerwcu), którego więcej niż połowa była dość krucha, a nigdy nie masz pewności, czy akurat podczas twojej jazdy autobus nie będzie zaliczał ostrych zakrętów czy innych akrobatycznych sztuczek. A poza tym nuda, nuda, nuda. Aż do mniej więcej wysokości Kożuchowa, gdzie o wpół do dwunastej naskrobałam:
„Odczuwam bliskość ZG, yay.”
No, prawie blisko było. Już jakieś czterdzieści minut później stałam na dworcu autobusowym w Zielonej, czekając na odpowiedź na smsa do Klaudii. Miałam nadzieję, że mnie odbierze, bo „sama to ja tutaj zginę D:”. Na szczęście odebrała, oddzwoniła, że już jedzie. O 13.02 w notesiku pojawia się wpis:
„Siedzę, czytam „Newsweeka” i żrę orzeszki. Klaudia zaraz przyjedzie. (…) Ciekawe, jak jej się spodoba niespodzianka.”

Przyszła i razem pojechałyśmy komunikacją miejską do jej obecnego miejsca zamieszkania – bardzo fajnego pokoiku na bardzo przyjemnym osiedlu. Niespodzianka się spodobała, chociaż w ramach komplementu usłyszałam, że jestem popierdolona 😀 Biorąc pod uwagę, co było w środku… trochę się nie dziwię. Ale trafiłam? Trafiłam. I o to chodzi 😀 Miałyśmy pojawić się w okolicach amfiteatru około godziny 18.00, autobus był o 17-coś, tak więc spędziłyśmy trochę czasu, oglądając głupie filmiki i polewając z nich. Na przykład film krótkometrażowy o wykorzystaniu kisielu… Ewentualnie o rydwanie. („Driftem, kurwaaa!” :D). A gdzieś pomiędzy buforowaniem – jak zwykle! – darłyśmy łacha z ludzi. Nieprzypadkowych. Mamy kilka stałych, niezmiennych ofiar i ciągle dochodzą nowe 😛 Przy takich… hmmm… dziełach kinematografii niezależnej i innych rozrywkach zleciało szybko. Notesik mówi, że…
„17.00 – siedzimy na przystanku i czekamy na bana. Joł.”
Czyli pewnie gdzieś koło 18.00 byłyśmy pod amfiteatrem. I tutaj zaczęły się małe komplikacje, bo gdyż ponieważ trzeba było znaleźć niejakiego pana Rafała, który miał być „pod Hydrozagadką”, a jakoś nie mogłyśmy trafić. Swoją drogą to zabawne. Przeleciałyśmy pół budynku amfi bez żadnych plakietek ani niczego i nikt nas nie złapał. Dopiero potem postawili ochroniarza, żeby sprawdzał, ale o tym to za chwilę może, bo to temat na dłuższą rozpiskę. W każdym bądź razie poszukiwany znalazł się w zupełnie innym miejscu, niż szukałyśmy 😀 Przedźwignąwszy banner i ciężkie pudło, ustawiliśmy się od strony głównego wejścia – pan Rafał po prawej, my po lewej i zaczęliśmy… rozdawać ulotki reklamujące sierpniowe Kabaretobranie.

Haha. Spodziewaliście się czegoś lepszego? No to przepraszam. Wprawdzie rozdawanie owo miało wyższy cel, gdyż ponieważ dzięki niemu Klaudia załatwiła sobie wejście, a i sporo ludzi podchodziło do nas z sympatią i brało uloty usłyszawszy hasło „kabaret”, ale nie robiłyśmy przez prawie dwie godziny niczego bardziej interesującego. Nie spotkałyśmy nikogo znanego, nie zrobiłyśmy żadnej krejzolskiej akcji, tylko normalnie, kulturalnie kolportowałyśmy… I pomyśleć, że to był główny motor napędowy mobilizujący mnie do przyjazdu… Sniiiifu, jakie to szmutne się może wydawać…***
Zrobiliśmy w sumie luźno tysiąc sztuk, a tak przynajmniej p.Rafał oszacował. Jeszcze zanim się zaczęliśmy na dobre zbierać do wyjazdu, zrobiłyśmy mały rekonesans po amfiteatrze. No, bo wiadomo. Na festiwalu miał być boski Krzysio Respondek, to miałyśmy nadzieję, że może uda nam się go złapać, a przy odrobinie szczęścia trochę występów obejrzeć nawet… No fuckin’ way. Jak już wspomniałam, gdy na dwie godziny przed bezkarnie ganiałyśmy po budynku, pomieszczeniach charakteryzatorek, garderobach, to nikt na nas nawet uwagi nie zwrócił. A już na pół godziny przed pojawiła się eskadra ochroniarzy stojących wszędzie i sprawdzających wszystko i wszystkich. Normalnie pewnie nie byłoby ich tylu, gdyby nie pewien myk. Kibice miejscowego klubu żużlowego, strasznie obrażeni, że prezydent przyznał fundusze na festiwal, a na zawody nie dał nic, postanowili urządzić akcję. W dodatku zapowiedzianą. Podejrzewam, że gdyby się nie zjawili alby gdyby chociaż zrobili numer-niespodziankę, nikt by nie szykował takiej obstawy. Super. Dzięki wielkie. Nie ukrywam, spodziewałam się braku możliwości wejścia (wiecie, wieeelka impreza, ważna impreza, TVP sprowadza gwiaaazdyyy), ale bynajmniej nie z takiego badziewnego jak dla mnie powodu. Nosz.
Nie wiem, jak to wszystko wyglądało w telewizji, bo zamiast do domu zjechaliśmy z naszym szefem na pyszne lody, ale w lodziarni – bite kilka kilometrów od amfiteatru – słychać było kibicowskie darcie japy między piosenkami. A może i w trakcie nawet… Cholera ich wie. Tak czy siak, jeżeli przerwali komuś występ, to miasto jako organizator za to pewnie beknie i będzie więcej szkody niż pożytku. Jak zwykle, gdy ktoś sobie urządza takie zabawy. A chyba coś się działo, bo doczytałyśmy później na Necie, że jakieś opóźnienie było.

W telewizji nie śledziłyśmy tego, co nam z festiwalu pozostało, bo Klaudia telewizora nie posiada z wyboru 😀 Obejrzałyśmy występy w Internecie, wcześniej kupiwszy w Żabce coś na kolację i śniadanie (obiadu nie było ani tego dnia ani następnego… wyszło mi to bokiem potem). W oczekiwaniu na wyniki, które niby miały być o północy, a jakoś ich ani widu ani słychu, bębniłyśmy setki innych rzeczy nad zupą bolońską (która miała być sosem, ale za wysoko tą kreskę narysowali) i rosołem z Góry… pfu, znaczy się z kury (biedny Bartek). Oglądałyśmy dajmy na to takiego jednorożca Charliego… Od razu można się domyślić, że oprócz zupek instant musiałyśmy mieć wódkę i krówki, bo na trzeźwo takich rzeczy nie da się chyba przetrwać 😀 Chociaż później w domu „Candy Mountain Song” wałkowałam sto razy zupełnie bez alkoholu, także cholera wie, takie to dziwactwo… Chyba takim mózgojebem Klaudia mnie chciała urobić, bo potem na tapetę wzięłyśmy piosenki, no i mnie skubana zaraziła Wilkiem. Nie, nie takim, którego się łapie podobno od siedzenia na betonie, Grzegorzem Wilkiem 😀 Potem mało ja nie umarłam ze śmiechu na widok OMG cata, ona prawie zeszła po filmiku z Pedobearem, ot, takie subtelne doprowadzanie się do zgonu. Chociaż prawdziwa zabawa zaczęła się po drugiej – ogłoszono wszem i wobec, że zwycięzcą festiwalu został… niespodzianka, Krzysio (nie, naprawdę, nikt się nie spodziewał, wcale :P), a my zamiast spać zrobiłyśmy sobie maraton filmowy: „Robin Hood – czwarta strzała” + „Baśń o ludziach stąd”. Jeden obraz obejrzałam po raz pierwszy, drugi sobie niby tylko odświeżyłam, ale jednak w takich warunkach i w takim towarzystwie to zupełnie inna sprawa niż na własnym kompie. Można na przykład dojść do wniosku, że w „Baśni…” Stuhr jest taki bardziej emo… xD

Rano ciężko było wstać. W tym momencie ucieszyłam się, że jednak nie zebrałam się – jak zakładał pierwotny plan – wcześnie rano, a zdecydowałam się zostać aż do popołudnia. Śniadanie w formie jogurtów i innych przetworów mlecznych spożyłyśmy w pięknych okolicznościach przyrody pod Palmiarnią, a pozostałą część dnia spędziłyśmy zwiedzając Zieloną 😀 Trochę się pozmieniało, nie znalazłam już pubu „Jefferson’s”, dość kluczowego miejsca z mojej poprzedniej wizyty… Za to Bachusików się namnożyło jak we Wrocu krasnoludków. Takie to zabawne nawet. Zwłaszcza taki jeden, ufundowany przez jeden z banków, co dość wyraziście zaznaczono 😀 A i do fontanny wlazłam. Nieznacznie, bo nieznacznie, tylko nogi zmoczyłam, ale przynajmniej skończyły się wyrzuty sumienia z powodu braku udziału w zbiorowej kąpieli rok temu 😀

Wychodzi na to, że przez dwa dni robiłyśmy nic. Co więcej, rozpisałam to na bite trzy strony w Wordpadzie 😀 Ale to było bardzo zabawne nic. Sympatyczne i w ogóle… Chociaż tuż po wytoczeniu się z autobusu miałam żołądek wywrócony na lewą stronę, a teraz patrząc na swoje plecy mam nieodparte skojarzenie z kurczakiem z rożna, ale, kurde – nie żałuję! Nie jeżdżę na kabaretony, jeżdżę rozdawać ulotki, jeść krówki oraz rozkładać się na ławce wśród winorośli w dobrym towarzystwie. I czuję się z tym zajebista.
Jesteśmy umówione na sierpień. Wpadnie jeszcze Aśka. To dopiero będzie zabawa :3 Ale teraz to już nie zapomnę kremu do opalania. Obiecuję.


P.S. No i bym zapomniała o najważniejszym. W poniedziałek po moim powrocie były wyniki rekrutacji na studia. „Decyzja kwalifikacyjna: Kandydat przyjęty”. Filologio polska – witaj! 🙂



* Byłam blisko. Leszno Dolne. Tak to jest, jak się zauważa tabliczkę w ostatniej chwili.
** Hłehehe. Domyślcie się, kto to taki. Zagadka prosta jak audiotele.
*** Ironia do potęgi n-tej. Jakby ktoś nie chwycił.