Miłość, Papkin i krokodyl

Ponownie donoszę – chociaż tym razem z tygodniowym opóźnieniem – z frontu wrocławskiego.

Zacznę trochę jak w reklamie Master Card. Bilet na spektakl – 20 złotych. Możliwość pójścia – powrót do domu dzień później. Zobaczenie na żywo Jerzego Radziwiłowicza i związane z tym wrażenia – bezcenne.
A niby to była tylko czytanka. W dodatku finalnie zagrana w budynku Kolegium Europy Wschodniej, bo w kościele była badziewna akustyka. Ale Fredro. I Radziwiłowicz. Chociaż nie tylko, bo całą obsadę sobie dobrał fajną, Papkin tak ciął, że ludzie się ze śmiechu gięli, a i reszta dawała radę. Swoją drogą teraz sobie sprawdzam nazwiska i się okazuje, że Podstoliną była Edyta Skarżyńska, czyli Maryśka Rogowiecka z „Tysiąca złych uczynków” – asdhgfkghhh, wiedziałam, że skądś kojarzę ten głos.

Czytanka, a potem rozmowa. Prowadząca średnio przygotowana albo może po prostu przygniótł ją ogrom mądrości tego, o czym pan Jerzy mówił. Seryjnie, rzucała tylko hasło lub dwa, a gdy on wchodził w temat, to rozwijał go do wyczerpania. Aż miło było słuchać. Zwłaszcza, że z połową absolutnie bym się zgodziła, a druga mnie podbudowała.

No i… Boże. Rozmawiałam chwilę. Mam autograf. Na bilecie, bo „inteligentnie” przeznaczony do takich celów notes został w Jeleniej. ALE MAM. I ROZMAWIAŁAM. Czuję się jak cholerny Time Lord. Siedem lat czekałam na tę chwilę i się doczekałam. Aj, może lepiej, że sobie poczekałam. Przyjemność większa. A i mając te piętnaście lat pewnie bym malowniczo spanikowała.

To był chyba drugi czy trzeci z tych momentów, kiedy zaczynam naprawdę lubić Wrocek. Nazajutrz mi zazwyczaj przechodzi.

Nie ogarnąwszy tego wszystkiego nawet po tygodniu od spektaklu, donos kończę. See ya.