Księcia Myszkina przypadki

[Kolejna notka rodzona w bólu przez długi czas. Mowa o spektaklu widzianym ponad pół roku temu – za to, na ile jego ówczesny stan pokrywa się z obecnym wyglądem tej inscenizacji, nie ręczę.]

Jeśli chodzi o moje spotkanie z „Idiotą” w Teatrze Narodowym, to wychodzi na to, że powtórzyło się tutaj kilka moich typowych, teatralnych tropów. Było polowanie miesiącami na termin i wejściówkę, bo scena mała, a obłożenie całkiem duże. Było wystawanie w kluczowym, listopadowym dniu pod wejściem na ponad godzinę przed otwarciem kasy na Wierzbowej (brrr, zimno!). Było lądowanie na nietypowych miejscach siedzących. Z nowych elementów można dołożyć to uczucie, kiedy stoisz z przyjaciółką na początku kolejki, a pani w kasie ogłasza, że wejściówki w puli są tylko dwie. Wprawdzie przed samym przedstawieniem jakieś tam kolejne się pojawiły, ale kto lubi się stresować do ostatniej minuty.

Kusiła obsada, z jednej strony nazwiskami znanymi i uznanymi, z drugiej – że tak zażartuję – kluczowymi. Odstraszał z kolei reżyser. Trzy lata wcześniej Paweł Miśkiewicz w obecnie (dzięki bogom) rozgonionym na cztery wiatry uber-postmodernistycznym wrocławskim Teatrze Polskim popełnił „Podróż zimową”. Czyli realizację, która w moich prywatnych rankingach dzierży mało chlubny tytuł jednego z największych – pardon my French – parujących teatralnych gówien, jakie w życiu na oczy widziałam. Mocne słowa, ale adekwatne do traumy, z jakiej się leczę do tej pory po tym inscenizacyjnym koszmarze. Niby Teatr Narodowy to Teatr Narodowy i tutaj na jakieś pseudoartystyczne wymioty intelektualne nikt by nie pozwolił, ale obawy jednak pozostały. Czy ktoś, kto uznaje za zasadne angażowanie swojej energii w wystawianie na deskach wypocin zgorzkniałej starej feministki, która boi się wychodzić z domu, da radę w starciu z klasyką?
Odpowiem od razu – dał. Mimo wszystko dał.

A na plakacie – memiczny Myszkin. Naprawdę, to zdjęcie aż się prosi o jakiś lapidarny dopisek.

Podobnie jak przy opisywaniu „Opowieści zimowej”, od razu muszę przyznać się do pewnego braku. Jako literacki ateusz nigdy nie przeczytałam „Idioty”. Ani niczego Dostojewskiego. Nawet nie próbowałam, zrażona objętością jego książek. Studiowanie filologii polskiej – czyli kierunku z natury opartego na czytaniu całej klasyki, również światowej – niczego tu nie zmieniło, bo zamiast ogarniać sumiennie tytuły z listy lektur obowiązkowych, wolałam cichcem na wykładach pod ławką czytać Agathę Christie i inne pozycje spod znaku literatury sensacyjnej/kryminalnej. To chyba źle, bo zdaje się, że nieznajomość książkowego pierwowzoru przygód księcia Myszkina wpłynęła na odbiór fabuły wersji scenicznej. Nie potrafię tak do końca ocenić, jak dalece zaszły ingerencje w oryginał – wiem tylko, że takowe być musiały, by niemal 700-stronicową powieść przekuć w prawie czterogodzinny spektakl. Dużo później, właściwie dopiero przy pisaniu tego tekstu, postanowiłam spróbować spojrzeć chociaż na streszczenie dla porównania. I po fakcie mogę stwierdzić: zmiany są miejscami ogromne. Ale szybki rzut oka na stronę Narodowego daje do zrozumienia, że modyfikacje polegały nie tylko na cięciach. Wręcz przeciwnie, reżyser pospołu z panią dramaturg Joanną Bednarczyk dołożyli do „Idioty” całą kupkę fragmentów z pozostałych dzieł Dostojewskiego. A nawet kilka z… esejów filozoficznych i historycznych innych autorów. Jaki to miało sens w sytuacji, kiedy literacka podstawa sama w sobie oferuje ilość materiału nie tylko na cztery, ale i nawet na osiem godzin inscenizacji? Nie mam pojęcia.

Więc nie mogę opowiedzieć tak naprawdę, o czym „Idiota” w Narodowym jest. Ale jestem w stanie nakreślić historię widzianą na Wierzbowej tak, jak ja ją zrozumiałam.
Czyli historię naiwnego, dobrodusznego chłopca, który sam nie wie, co zrobić ze swoim życiem, więc wszyscy nim kręcą, jak chcą. Niezależnie od tego, czy mają wobec Myszkina dobre intencje, czy zgoła odwrotnie, czy nawet w ogóle mają go gdzieś. Tak czy siak Lew Nikołajewicz, ostatni męski potomek rodu, jest sam i pozostaje sam. Niby ma jeszcze jakichś dalekich krewnych w osobach generałowej Jepanczyn i jej rodziny. Ale przy protekcjonalności generała i obojętności jego chłodnych córek, ciepłe (choć trochę apodyktyczne) uczucia żywione przez Lizawietę Prokofiewnę wobec kuzyna to za mało. Niby pojawiają się wokół księcia samozwańczy zwolennicy, przyjaciele, a nawet powszechnie pożądana kobieta o nie najlepszej reputacji, której – nie wiedzieć, czemu – ten szary myszoń rzekomo wpadł w oko. Lecz od początku daje się wyczuć, że nie są z Myszkinem do końca szczerzy. Tylko czego oni tak naprawdę od niego chcą? Wiadomo, że znają się między sobą – jakie relacje ich łączą i co to oznacza dla księcia? Bo że nie pozostają bez wpływu na niego to rzecz oczywista. A Nastazja? Chce się popisać przed wszystkimi bogatymi i zapatrzonymi w nią kochankami (faktycznymi i potencjalnymi), zafundować im prztyczka w nos poprzez fakt, że wybrała „głupka” z epilepsją? Dodajmy do tego wyrwany niemalże z opery mydlanej motyw pod tytułem „wszyscy ze wszystkimi”, bo nagle praktycznie każdy przedstawiciel płci męskiej na sali pragnie Nastazji Filipownej – nawet ci, którzy wcześniej zadeklarowali się innym pannom. Kaskada kłamstw, kłamstewek, złości i przeinaczeń, chociaż gwoździem programu była gra towarzyska polegająca na wyznaniu prawdy o najgorszym występku w swoim życiu. Trudno było to wszystko ogarnąć, trudno było za tym wszystkim nadążyć.
To w pierwszej części inscenizacji. W drugiej mętlik w głowie już zupełnie nie chciał mnie opuścić. Czego w sumie chce Keller, postać, która – jak potem odkryłam – tutaj była amalgamatem dwóch różnych powieściowych bohaterów? Skąd się wziął i po co Hipolit, tak długo marudzący o swojej rychłej śmierci, że koniec końców faktycznie umiera? Czemu nagle znikąd pojawia się niejaki Burdowski, twierdząc, że to jemu należy się cały spadek otrzymany przez Myszkina? Jakie są tak naprawdę stosunki księcia z Nastazją oraz Rogożynem? I wreszcie: po co, u licha, bohaterowie z Lwem Nikołajewiczem na czele snują te ciężkostrawne wywody na temat religii, tak przeładowane słowami, że z trudem wyłuskuje się z nich sens? Bo w zasadzie druga część w większości jest gadaniem. Długim, niemal nieustającym gadaniem. I nieważne, czy to jakieś filozoficzne wynurzenia, czy ciągnące się jak guma z majtek gawędy starego Iwołgina, który uparcie wkręca, że wszystko wie, z każdym był na wojnie i z każdym wódkę pijał. Jak po takim „przygotowaniu” wykrzesać z siebie jakiekolwiek emocje przy finale, w którym jednak ktoś umiera śmiercią gwałtowną i niespodziewaną? W zasadzie nie da się. Człowiek jest zbyt znużony gadaniną… i w dodatku dostaje jej dodatkową porcję, wygłaszaną nad trupem.

To zdjęcie i kolejne autorstwa Krzysztofa Bielińskiego, pożyczone ze strony Teatru. Zaś na obrazku – relacje Myszkina, Rogożyna i Nastazji w pigułce.

Czyli ogólnie nie wiadomo, o co chodzi. Ale trzeba oddać, że owo „nie wiadomo, co” jest nieźle zrobione i naprawdę dobrze zagrane.

Przestrzeń sceny od razu budzi zainteresowanie. Otoczona lustrzanymi ścianami, odbijającymi wszystko pod nieraz dość… dziwnym kątem i z cudną podłogą wyłożoną specjalnie zaprojektowaną wykładziną, pokrytą wzorkami w diabły i anioły. Wielki stół gdzieś obok, w pierwszej części wręcz zawalony mniej lub bardziej steraną życiem zastawą. Z tyłu, w głębi, fortepian. Ale co tu robią drewniane, dworcowe ławki? Jaki cel pełni zniszczona huśtawka, pojawiająca się w drugiej połowie spektaklu? To wszystko oczywiście prezentuje się bardzo ciekawie dla oka, ale co konkretnie miało za tym stać – nie wiem. Jedno jest pewne. Świat, którego wycinek widzimy na scenie, jest zimny i nieprzyjazny, a na pewno minimum obojętny. Zupełnie jak otoczenie wobec nieszczęsnego Myszkina. Ewentualnie możemy stwierdzić, że równie zabałaganiony (zbałaganizowany – pozdrawiam kumatych), co książęcy umysł, ale czy to nie jest trochę zbyt daleko idąca interpretacja?

Sfera wizualna jest bodaj jedyną, w której objawiają się jakieś bardziej ekstrawaganckie pomysły. Choć na przykład rekwizytów właściwie nie uświadczymy, a na pewno nie takich, które miałyby coś do zagrania w rękach aktorów. Z kostiumów chyba najbardziej przypadł mi do gustu pomysł ubierania Nastazji w sukienki o identycznym kroju, ale w różnych, najczęściej jaskrawych, kolorach. Dość to wymownie oddaje charakter bohaterki – tym bardziej, jeśli się zwróci uwagę również na fason, z zabudowanym przodem i nieprzyzwoicie wydekoltowanym tyłem. Nie da się ukryć, że panna Baraszkowa prezentuje się najefektowniej na tle szaroburych strojów z epoki należących do Lebiediewa czy Tockiego, kujońskich kamizelek i koszul Myszkina, smutnej czerni Gawriły Iwołgina czy porządnych i poprawnych, choć wzorzystych sukieneczek panien Jepanczyn. Niczym gwiazda filmowa, która tutaj (przynajmniej teoretycznie) może być tylko jedna.
A muzyka? Jest świetna. W finałowej scenie pierwszej części doskonale podkreśla tempo i buduje napięcie. Do tego udane użycie „Walca Nr 2” Dmitrija Szostakowicza jako czegoś w rodzaju leitmotivu. Tak bardzo udane, że długo po wyjściu z teatru nie mogłam sobie wybić tego kawałka z głowy.

Oczywiście, jak to bywa w wypadku inscenizacji ładnych, ale troszkę chwiejnych, bo postawionych na niepewnej, nieprecyzyjnej interpretacji tekstu, największą siłą „Idioty” jest aktorstwo. Dominika zauważyła, że całość w gruncie rzeczy stoi na tercecie Nastazji, Tockiego i Lebiediewa – i miała dużo słuszności. Bo Wiktoria Gorodeckaja, Jan Frycz i Mariusz Benoit mimo mętnego pomysłu reżysera na inscenizację tworzą intrygujące i wyraziste kreacje, wysoko stawiając poprzeczkę reszcie obsady. Gorodeckaja robi naprawdę dużą rzecz, bo to wyczyn zagrać z wdziękiem i wyczuciem postać, którą na papierze ewidentnie ciągnie do bycia najdelikatniej ujmując femme fatale, a dosadniej mówiąc… no, po prostu kurwiącą się materialistką. Obserwowałam Wiktorię na scenie z podziwem i ani razu nie pomyślałam o jej Nastazji w taki sposób, jak powyżej. Ani razu!* Panowie z kolei poza aktorstwem zachwycają również genialną emisją głosu. Nie musieli krzyczeć czy inaczej się wysilać, aby brzmieć idealnie i być słyszalnymi tak, że chyba po drugiej stronie ulicy, w budynku przy placu Teatralnym, też ich wszyscy doskonale rozumieli. Jednak co stara szkoła, to stara szkoła! Klasę pokazuje też Dominika Kluźniak jako generałowa Jepanczyn, zwłaszcza w drugiej połowie spektaklu, gdy w efektowny sposób beszta zebraną młodzież – tym samym ciągnąc ogólny poziom tej części inscenizacji ku górze. Z kolei przed grającym Gawriłę Iwołgina Przemysławem Stippą stało zadanie w specyficzny sposób trudne. Bo albo przez większość spektaklu musi po prostu siedzieć i słuchać (co jest wbrew pozorom jednym z najbardziej wymagających zadań aktorskich, nawet, jeśli można przy tym strzelić kilka zabawnych min) albo – gdy tego nie robi – rzucać się i tarzać po podłodze. Dominika zażartowała nawet, że jeśli Stippa nie wyciera sobą wykładziny, to to nie jest pełnoprawna inscenizacja. Niby to były tylko takie heheszki, ale… przypomnijcie sobie, w ilu tytułach wystawianych na stołecznych (i nie tylko) scenach on to robił? 😀 Jakby nie patrzeć, to wszystko naprawdę dobrze pasuje do postaci dorosłego dzieciaka – niewiele dojrzalszego od „idioty”, którym Gawriła tak pogardza – do tego stopnia wykorzystywanego przez innych w dziwnych gierkach, że w pewnym momencie puszczają mu nerwy. Poza wyżej wymienionymi szczególnie na plus sprawiają się Mariusz Bonaszewski jako generał Jepanczyn, Marcin Przybylski w roli Kellera i Jakub Gawlik jako epizodyczna w gruncie rzeczy postać Antypa Burdowskiego.

Dość… zabawne jest to, jak bardzo drugi plan przyćmił tytułowego bohatera. Niestety, Paweł Tomaszewski momentami trochę jakby nie dźwigał roli Myszkina. Problemem też była emisja głosu, która w porównaniu do tego, co prezentowali koledzy i koleżanki z Narodowego (niekoniecznie starsi), pozostawiała nieco do życzenia. Ale z drugiej strony gościnnie występujący na Wierzbowej aktor jest na tyle uroczy w swojej kreacji księcia, że można mu te niedociągnięcia wybaczyć – i to bardzo szybko. Poza tym nie można zignorować jeszcze jednej rzeczy. Otóż ten młodzieniec świetnie się rusza. Co jest o tyle ważne, że nie tylko nie ma problemu z ogarnięciem ruchu scenicznego, ale i – przypomnę – tutaj wciela się w postać z epilepsją. Zagrać napady drgawek w taki sposób, żeby wypaść naturalnie, a przy okazji nie zrobić sobie krzywdy… To trzeba umieć!

Mimo że jedna z nas posiadała zaplecze „wiedzowe” pod postacią znajomości literackiego pierwowzoru, a druga nie, ani ja ani Dominika nie potrafiłyśmy dojść, na czym Mateusz Rusin budował postać Rogożyna. Nie jestem w stanie wypowiedzieć się za nią, ale mogę za siebie. Najtrudniej jest mi podsumować, jaki w końcu jest ten Rogożyn. Wulgarny? Prostacki? Zblazowany? Brutalny? Złośliwość każe mi stwierdzić, że jest… nijaki. Po prostu. Niby coś tam mówi, niby coś tam robi. Ale właśnie. To wszystko to tylko „coś tam”. Trudno na podstawie tego wyciągnąć wnioski co do osobowości Parfiona Siemionowicza, jego motywacji, ambicji. A i przez to jego funkcja w trójkącie Myszkin-Nastazja-on nie zostaje odpowiednio mocno zaakcentowana – ponad to, że (kanonicznie) na końcu ten układ przerwie. Sam fakt, że sobie w nim jest, to za mało. No i w tym momencie budzi się pytanie: co kobieta, która mogłaby mieć każdego, widzi w rozmemłanym typie w płaszczu obszytym misiem?
Aczkolwiek jedno każe mi bronić Rusina w tej sytuacji – przeczucie, że tutaj podstawowym problemem było to, iż już sam reżyser nie miał pojęcia, czego tak naprawdę od tego Rogożyna chce.

„Idiota” w Narodowym plastyką intryguje, aktorstwem cieszy, długością i formą męczy. Mam więc pewien dylemat z tą inscenizacją, choć nie aż tak duży, jak mogłoby się wydawać. Bo choć do moich ulubionych należeć nie będzie, to sądzę, że warto zacisnąć zęby i przetrzymać wszelkie dłużyzny, aby trochę porozkoszować się grą aktorską i pewną dozą… klimatu? Tak, „Idiota” niewątpliwie takowy posiada. Trochę duszny, nieco wzniosły. Dość klasyczny, jeśli można to tak nazwać. W dobrym znaczeniu tego słowa. Wszak to Teatr Narodowy. Tutaj nawet najbardziej pokiereszowana adaptacją literatura nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Więc jeśli komuś nie straszne przegadanie i perspektywa prawie czterech godzin spędzonych na widowni, to sądzę, że może zaryzykować wizytę na Wierzbowej. Choć brakuje tu spektakularnych fajerwerków, sprawiających, iż zaczyna się pałać do inscenizacji nieokiełznaną miłością, nie będzie można uznać tego wieczoru za stracony.

P.S. A i tak chyba najlepiej zapamiętałam z tamtego wieczoru odtwórcę roli tytułowej, lecącego boso z bufetu z filiżanką wody tuż przed końcem przerwy. Ot, taki uroczy okołosceniczny epizod z życia.

 

* Z tego, co wiem, w ostatnio granych przedstawieniach „Idioty”, włącznie z tymi wieńczącymi sezon 2017/18, nieobecną ze względów osobistych Gorodecką zastępowała młodsza koleżanka z obsady. I powiem wam, że z całym szacunkiem dla tej ostatniej, ale szkoda mi ludzi, którym nie będzie dane zobaczyć Wiktorii jako Nastazji przy pierwszym oglądaniu…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *